Poprzednie częściSpektakularion (początek powieści)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Spektakularion (ósmy i jak na razie - ostatni fragment)

XII. Wysiew

 

Evergreeny, hektary wiecznie zielonej, nie nadającej się skosić trawy, nieuprawne łąki szumią w głowie. Źdźbła, które rysują niebo, coraz szybciej, wreszcie: wydzierają na nim bruzdy. Żłobią koleiny.

Takie cuś mi się, nieco surrealistyczne, zwiduje. Gorące plamy próbują się zlepić. Wielka wojna tam na górze, armady świetlistych badyli płyną przez błękit. Galery i żaglówki, trimarany i dłubanki tworzą toksyczną flotę.

Wygryzanie się, pożeranie. Częściowy rozpad. Gasnące ochłapy skapują z wyżyn. Pec! Pfec! Kfpec!

Skołowany dźwigam się do pionu i próbuję otrzepać, odruchowo macham rękami.

- Wstawaj, wstawaj, zaraz dziesiąta - słyszę z kuchni. Rozglądam się. Błyskają promienie we łbie - cholernym transformatorze. Zmienna ogniskowa. Zmienne ogniska dogasają na szczytach nieb: lodowate i czarne.

Skupiam wzrok, mrużę ślepia.

Grzbiet w czerni i bieli, jakby oglądany na starym telewizorze. Kot z peerelowskiego filmu (zna ktoś fabułę?).

Majestatyczny kocur podnosi głowę i wlepia we mnie oczyska. Pozłacane.

Poznaję tę mordę. Kryspin. Kot, kiedyś - mój. Ten sam, choć w nieco innym looku. Zmienił się, przebrał, skubaniutki!

- ...mówię ci - życie prześpisz i obudzisz się godzinę przed samym pogrzebem - ciotka Bożena krząta się nad stołem.

— …ktoż to widział tak chlać? Rozumiem: kieliszek, dwa, ale do upadłego? I żeb my cię z rodzonym ojcem musieli nieść? Toż wiesz, jak u niego z siłą, jaki on chory… — zaczyna biadolić.

- Co on taki czarno-biały? Był szary ostatnio, był tabby, do cholery!

Wychodzi, rzuca mi groźne spojrzenie i zaczyna wręcz opieprzać, że ile ja mam lat, za stary powinienem być na takie cyrki, z pastowanym kabanem to Pawlak na filmie chodził, animalsi by mi za to głowę urwali, toż to znęcanie się niejako nad zwierzętami, poza tym — jakiej u licha farby wielowarstwowej użyłem, albo ile razy malowałem?! Przecież to tęczowe koty! Dwa razy na tydzień przyjmują inną barwę: a to żółcieją, są rude, fioletowe, a to — blondyn z blondynką…

— A odczep ty się… Pewnie tamten chuj, co nimi zapłacił… — łapię sie za coraz bardziej pulsujące skronie.

- Fosforyzować przypadkiem - nie zaczęły?

Znowu słyszę, ze to nie jest w ogóle śmieszne, a koty to żywe stworzenia... bla, bla, bla... farbą po łapach, ogonach - nie godzi się.

- Co z ojcem? - przytomnieję w końcu.

- A zatruł się jakimś świństwem, musi tymi wężami... - i kontynuuje pomstowaninę, jaki to jestem niegrzeczny, bo głaskam koty pędzlem, jaki urwipołeć, co częstuje rodziciela gadziną.

- Ale... żyje?

Znowu pada stek słów lekko nie do przytoczenia, na temat mojej odpowiedzialności, dojrzałości, wręcz — człowieczeństwa. Wyród grałejkowski, sucha gałąź drzewa genealogicznego, wyrodniak przeparszywy jestem (najoględniej, najeufemistyczniej mówiąc). A kotki to mam se wziąć z powrotem, bo się agresywne, dzikie zrobiły, wręcz na ludzi próbują się rzucać, a nie wściekłe, bo przez ostatni miesiąc nosów z chałupy nie wyściubiały. Pobiłaby sama, ale jednak woli się mną wysłużyć. Zwiozłem jej do domu problem — to oddaje.

Dźwigam się znów do pionu. W głowie mam sklep kolonialny, bławatny, sex shop. W pokoju rozrastają się inne, głębiej osadzone w powietrzu, w przestrzeni pokoje, pasmanterie, gabinety lekarskie i — jakże by inaczej — prosektoria. Jestem w supermarkecie, podrzędnej knajpie o przedgierkowskim wystroju, na basenie, lodowisku i u ślepego golibrody.

Tańczy, rzeczywistość, rozhasała się. Przenika siebie samą i w nią wlewa: zasłony rozprasowują się na regale, po podłodze nagina okno, przeciwległa ściana zdaje się łasić mi do nóg, jak oswojona.

Siadam, póki pora, nie schwyciły mdłości, wizualny sztorm nie wyrzucił czego z żołądka.

Jestem w tylu miejscach naraz: wycieram kurze Kairu, zatęchłe piwnice Bratysławy, pcham rozkraczone volvo w Kenii i złomuję pontiaca w Montrealu, spadam z iglicy Elisabeth Tower i rozjeżdża mnie Pendolino gdzieś na prowincji Polski. Mam na sobie garnitur z trenem, melonik z woalką, do tego — buty klauna. Oto siedzę na podłodze własnego domu i czuję wszech-rozprężenie, puszczanie spawów. Jakby wszystko biegło przerażone jak najdalej od siebie, w każdym kierunku naraz.

Ciotka krzyczy, kompletnie nie zważając na mój opłakany stan, bierze go za pospolitego kaca, co jest, przyznam, nieco oburzające, wręcz woła o pomstę do każdego z wirujących tu nieb.

Nie podejmuję choćby prób przekonania kłótnicy, że jest w błędzie, odpuszczam jakąkolwiek dyskusję i grzecznie, najpokorniusieńko jak się da, froterucjąc pośladami parkiet, próbuję wyjorzać się z przejścia, udrożnić ciąg komunikacyjny i z powrotem wgramolić na wyro.

Wtedy kocur stwierdza, że dobrze by było się podzielić, uznaje, że za ciasno mu w obecnej, pojedynczej formie. I kłębi się, turla, ale tak jakoś dziwnie. Wielorako. Wielopostaciowo. Rozprzęga się, rozłącza. Dwa koty, trzy, a każdy obły i podobny z mordy do niesławnych wężysk.

Łapy się toczą po dywanie, ogony w ilościach ponadnormatywnych. Głowa druga! Paręnaście łapek… I znów — ogonowa superata.

...teraz kot-Cerber powstał, ciekawe, czy groźny...

Poirytowana ciotka próbuje mnie przegonić/ przemówić do rozumu, że wstań, jak oprzytomniałeś i kontaktujesz, jeśli masz kaca — to na łóżko — i ani kroku z niego, bo znowu się wywalisz i będzie Pomnik Jednego Śpiącego. Żywy.

- Nie widzisz?!

- No co? Kotki się bawią. Twoje.

- Moje? Tyle?! Dwadzieścia ci dałem, sześćdziesiąt?

Zero dyskusji, mam nie leżeć tak, bo wilka dostanę, a nie kotka, mogę co najwyżej kota — jak będę tyle chlał i dalej miał delirki.

Marszczę brwi, co samo w sobie ma stanowić wystarczająco dosadną odpowiedź. Nie ruszam się z miejsca.

Eris przyczłapuje równie mnoga, rozbieżna sama ze sobą, co Kryspin. Patrzą teraz na mnie dwa kłębowiska jadowitych i pokrytych łuskami kotów.

- Może boją się czego, temu takie płochliwe... - rzucam prowokacyjnie. Staram się wybadać sytuację: gdzie leży żart, rozpoczynają się drwiny z logiki, ze mnie, może z Boga Wszystkich Kotów.

Na moich oczach para skundlonych rasowców rozpełza się po chacie: maine cooniasto pod zlewem, za szafkami, nawet - na karniszach. Wkręcają się w dom, dosłownie, dziesiątkami żywych śrub. Syczą przy tym niemiłosiernie.

Tato zjawia się skądś, nie zauważam dobrze - ze swojego pokoju, czy garażu. Siada za stołem.

- Chodź, Krzysiek, nie wydurniaj się! - zaprasza z uśmiechem, jak nie on. Głupi tata szczerzący się do niedojrzałego sera.

Jeszcze głupszy Grzesiek, który zainfekował czymś dom.

Najdurniejszy jest jednak… e, szkoda słów na takiego naiwniaka. Dał se wszczepić zarazę. I jeszcze cieszył się, że będzie czysty zysk, jak rozmnożą się, potwory.

Dźwigam dupsko, nie bez trudu.

Usiąść na krześle niemal całkiem uplecionym z wę… kotów? Uciekać?

Groza i groteska, Charlie Chaplin wbijający ci drzazgi pod paznokcie. Uczucie... porażki, nie zdania matury z ulubionego przedmiotu.

- No, obiad stygnie. Siadaj, waćpan! Mamy specjalne zaproszenia słać na czerpanym papierze? - cedzi twardo tata. Spojrzenie mu lodowacieje.

I śmieją się oba czorty, chichoczą w duchu. Starają się zachować kamienną powagę, ale widzę, do jakiego stopnia bawi ich, bawią się całą sytuacją.

Ostrożnie się pionizuję. E, ujdzie. Podłoga skrzepła, ściany i sufit — przestały być z gumy. Nic nie kiwa, nic nie giba się na boki.

— Były tu od zawsze, można by rzec: przed czasem. Przynajmniej tym pojmowalnym. Nazywają się nemesperovente, ale nie łudź się, że to z hiszpańskiego, peruwiańskiego. Nie po włosku… — ojciec próbuje mnie uświadamiać. Nie jest już sobą. Wszystko tu zatraciło pierwotną formę, do głębi stało się… wężami. Widzę jedynie obrysy, mam przed sobą zaledwie kształty dawnych sprzętów i — jak się niestety okazuje — również ludzi.

Trzy warianty, wszystkie złe, do mniejszej, lub większej dupy:

- siąść i grać farsę

- wiać ile (a niewieluchno!) sił w nogach

- odkryć karty.

- Tato, co ty pieprzysz? - decyduję się na bramkę numer jeden.

Uczucia krańcowe: zabij każdego, kto nie wie, co znaczy słowo sylogizm, burak, albo rdest.

Biegnij, Krzysiek, karm się, czym popadnie. Wybieraj kobiety i uczucia najprostsze: od wrzasku, po grobowe milczenie. Podgrzewaj i studź, bądź w bieli i najczystszej czerni, od najmniejszej i największej liczby, jaką jesteś sobie w stanie wyobrazić odejmij jeden, dodaj trzy. To tylko zwidywana gierka. Kotobry, wężobiki kręcą się w pozornie statycznych sprzętach. Łepetynach. W mowie bez treści, słowach pozbawionych znaczeń, określających jedynie głębsze odcienie pustki. W próżni, którą mówi ojciec, w opowiadanej przez niego „legendzie”:

— Słuchaj: chyba bajkopisarzem zostanę. Codziennie dwie — trzy historyjki przychodzą do głowy, czort wie, skąd. Nie skupiam się, nie staram ułożyć fabuły, a to — samo się pcha., Na przykład taka: dzikie plemiona, gdzieś na krańcu świata. Jedno mniejsze, drugie — znacznie liczniejsze. Ale bronią się przed podbiciem, ci ze słabszego liczebnie, walczą do ostatniej kropli krwi. No to przeciwnicy im porywają — mniejsza o to, jak, dajmy na to przekupując ochroniarzy, gwardię przyboczną — wodza. I wysyłają posłów z obwieszczeniem, że zabijemy go, jeśli nie dość, że się nie poddacie, to jeszcze — złośliwe bestie! — oprócz złożenia broni macie w ścianę świątyni wmurować — teraz będzie dobre — swoje… dzieci. Niemowlęta, jedno obok drugiego, tak, by cała ściana została nimi pokryta. Normalnie: Rzeź niewiniątek — bis. Oczywiście początkowo nikt nie chce o tym słyszeć, co za pomysł w ogóle! Nasze dziatki, skarbeńki, przyszłość plemienia zgładzić, odłamać najmniejsze gałązki, dopiero kiełkujące… Ale jednak — wódz — to wódz, syn bogów. Rada Starszych, ku przerażeniu kobiet, decyduje: trzeba przystać na ultimatum. Wrzask — przepotworny, szloch, gdy wojownicy, ukradkiem ocierając łzy, wmurowują dzieci. Te — wiadomo, umierają. Wódz wraca, ale co z tego, skoro plemię głupców zostaje podbite, w imię ocalenia władcy niemal dobrowolnie traci niezawisłość. Pewnej nocy szaman, święty mąż, odkuwa dzieci, jedno po drugim. I ożywia je, by rosły zdrowe, na pohybel wrogom. I koi tym ból nieszczęsnych matek. To nic, że każdemu, by je przywrócić do życia, musi wyłupić jedno oczko… — opowiada ojciec tonem rasowego gawędziarza. Wschodniopolski Sabała XXI wieku, snujący powiastkę o wskrzeszeniu. Rozpiera się na krześle, dumny, że cokolwiek mającego ręce i nogi, początek i koniec, przyszło mu do głowy.

Uśmiecham się, ciągle jeszcze nieco skołowany. Śmiesznie się śnisz, tato. Pośród syku prześlizgujących się wszędzie, wypełzających z każdego kątka gadzin.

Siedzimy w szczelnej kabinie, dookoła - pełzakowisko. Oplatają nas węże-koty. Odbierają tlen (ciekawe - gdy/ jeśli się obudzę - ile będę pamiętać z tej deliry?).

- A te... nemespeme... czy jakoś tak... No - powiedz, czym są. Oświeć, skoro wiesz. Zostałeś omnibusem - to proszę, podziel się wiedzą, przynajmniej tyle - podbijam piłeczkę, choć kompletnie nie wiem, po co. To gra w brak sensu, ekscentryzm, nielogiczność. Głaskanie kotów po łuskach. Moja rozmowa z zatrutym na śmierć ojcem, jego bzdurna i niezborna quasi-legenda, quasi-dykteryjka - to graffiti malowane na tęczy, albo zorzy polarnej.

Syk, pulsowanie. W stole, talerzach, filiżankach i cukiernicy. Czuję, jak narasta, gęste, przytłaczające, nie do udźwignięcia, nie do pomieszczenia w skroniach, błocko. Jak rośnie w głowie i pec! - wywala bezpiecznik od nadmiaru absurdu.

Za dużo kuriozum - i nie ma siły, musiało pieprznąć. Mam wrażenie, ze odsklepiam się od rzeczywistości (tak, tej markowanej, śnionej), powoli i jednocześnie dosyć zdecydowanie, jak zrywany ostrożnie, aby nie zapiekło, strup. Niespiesznie, ale z każdą chwila jestem, coraz bardziej POZA, wręcz... wynaradawiam się i półświadomie wypieram rodziny. Pękają wszelakie więzy, chyba nawet przestaję się uważać za mężczyznę i osobę rasy białej.

Czuję się… wszystek, dowolny, zobojętniały na cechy, osiągnięcia, lub zbrodnie, jakie mi się przypisuje. Nie JESTEM, ale JEST MNIE. Liczba, siakaś, wielkość niepoliczalna. Sypki, świetlisty i płynny ja, nie zmieścić w garncu, nie wlać do stągwi, czy antałka, nie zmierzyć fajtakiem, ani higrometrem takiego.

Syk nieustający (faje określenie) rozleniwia, tylominutowe, nawet bezwiedne, czy wręcz mimowolne słuchanie go przenosi umysł człowieka w inne, paradoksalnie — płytsze — rejony.

Oto opuszczam Polskę, gdzie tylko się żrą, syczą, kłócą, to kraisko - kłębowisko, na mapach przedstawiane właściwie jako kołtun, kłąb przeogromny, wybywam nie wiem, na jak długo, zapewne na dożywotnią emigrację z państwa w kształcie Bóg wie, jak ciasno splecionych węży. Z Jadolandu.

Gdzie mnie niesie? Jak wspominałem już - płyciej. Pod ziemię.

Syk, ta rozleniwiantyna ( co za kretyńskie słowo!) - w nadmiarze. Można ją pić ile się chce, dławić się, krztusić. Słuchać do wypalenia bębenków.

Zostaję, półświadomie i niedobrowolnie, wciągnięty w otchłań, czeluści, o których głoszą niemal wszystkie mitologie. Kraina POZA, (ćwierć)światek umarłych, cieni, samotności, gdzie będzie się żyło przeklinając w żywe kamienie narzuconą, nie taką, jak trzeba, wieczność.

Stęchła, ponura i w sumie pożałowania godna miejscówa, gdzie trafiam… jestem sprowadzany po kamiennych schodkach przez…?

Następne częściSpektakularion (fragment)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania