Poprzednie częściSpektakularion (początek powieści)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Spektakularion (piąty fragment)

VIII. Konsensualnie

 

Brzmi jak błąd. Podobnie wygląda. Można by wziąć to za literówkę w maszynopisie, tłuczonych, wystukiwanych kartka po kartce wspomnieniach, stylizowanym na starszy o parę (set?) dekad, niż jest w istocie pamiętnisiu pełnym kłamstw, przeinaczeń, naklepanej na pożółkłych karciętach przewiązanej wstążką antybiografii nieistotnego polityka, ministra komedii, przewodniczącego Narodowego Trybunału Parafilii, omyłkowe przestawienie liter w tekście Manifestu Sztuki Defloratywnej.

Dziwne słowo, ostre, trudne do wymówienia. Charkotliwe, raniące uszy.

"Życie". No zgroza po prostu, jakby się słyszało z pół kompanii cierpiących na suchoty hitlerowców, którzy śmieją sie z biedaków prowadzonych pod ścianę. I rzężą, i krztuszą się z radości własną krwią,przebrzydłe Szkopy.

To coś jak 656, niepełna Liczba Bestii, lub kraj, w którym wszystkorozumna władza zakazała jutra, jakiś mądraliński satrapa ogłosił, że ma trwać wieczne "dzisiaj".

Nie kuszę się, oczywiście, o próbę redefiniowania tego pojęcia, o stworzenie własnej definicji życia, nie silę na filozofowanie. Za mały jestem, zbyt niestały, by choćby podjąć próbę właściwszego, bardziej pełnego sformułowania, czym jest to cholerne "życie".

Właśnie: zmienność, przelewanie się z pustego w próżne, przechodzenie z jednej formy niebytu w inną, głębszą.

Jestem trikamieniem, trójgłazem: z zewnątrz - człowiek, nie da się ukryć. Pod spodem, leciuchno pod skórą, zatopiona w mięsie - forma zwierzęca, ta nowo nabyta choroba, deformacja przyjęta drogą pokarmową, wynaturzenie, które - jak ostatni, nieświadomy konsekwencji dureń - zjadłem.

I rdzeń, moja esencja, którą jest kompletna miękkość, spolegliwość, mimo chwilami niepokornej natury, której przejawami są bardziej szczeniackie wybryki, bisurmaniuśki, niż przestępstwa. Oraz romantyczność, dziecięca i niedojrzała do erotyki (a nie z niej wyzuta!). I chęć patrzenia na świat przez różowe okulary, lub skrzydła motyli. A także naklejanie sobie - narażając się przy tym na śmieszność - kolorowiutkich etykietek, doszywanie pstrokatych łatek. Rozmywanie się w oczach innych, nieprzyswajalność. Nieprzystawanie.

Taki jestem: dwie warstwy ludzkie, pomiędzy nimi - świeżo wklejony plaster obcej i dzikiej materii. Pomimo tego - czujący się do niej, już od pierwszych chwil, dziwnie głęboko przywiązany.

To, czego doznałem, czym się zakaziłem, nie jest wrogie. Nie umrę jak ojciec, mam pewność. Zainstalowała się we mnie specyficzna apka, wgrał program (nie określiłbym go mianem wirusa), którego zastosowania i funkcji jeszcze nie znam.

Żadne supermoce, to nie radioaktywny pająk gryzący Petera Parkera, nie ma najmniejszych szans, bym zmienił siew pociesznego mutanta w obcisłym kombinezoniku, strzykającego z przegubów pajęczynami Ptasznik-mana.

Ja, w którym drzemie szeregowy zmoriant, dopiero przyuczany do (nieco katowskiego) rzemiosła czuję, że od pierwszych chwil polubiłem gościa. Będzie ze mną już na zawsze, jak podejrzewam, nie da sie przenieść do innej jednostki (nowego więzienia?).

Może rozpoczął się pierwszy rozdział nie najśmieszniejszej powieści "Krzysio fatalista i jego pan", będę sterowany oddolnie przez trudną do określenia siłę, sprawczą, zwierzęcą moc.

...albo po prostu zaraz mnie skręci, padnę jak stary na podłogę - i tyle będzie z całego kumpelstwa, nowo(nie)poznany ziom okaże się kompletnym psycholem i skróci mnie o głowę. O życie. Zmieni w liczbę ujemną.

Heh, cholera, chcę się przetestować, sprawdzić, czy działam, zatrute, diable mięcho nie popaliło obwodów. Ruszam, co musi wyglądać dosyć groteskowo, rękami, nogami, kiwam głową jak koń. Potrzącham grzywą.

Dobra, tak jakby okej.

Przestępuję stygnącego trupa. W łazience przeglądam się w lustrze. Twarz - trochę poszarzała, przez co przypominam wytłoczonego na caritasowskich świecach, frasobliwego Jezuska, ale bez wątpienia - moja. Nie dostałem nowych rysów, krzywawy uśmiech cudownie się nie naprostował.

Tlą się, wszystkoczujne oczy. Oddycha mi się dziwnie łatwo, bez najmniejszego wysiłku. Choć przyjąłem sporą dawkę trucizny - nie krztuszę się, nie pluję, nie kasłam. Weszło i wżarło się, dziwne, nieznane.

Pod skórą zaczyna się impreza, kinderbal: Harcują świętojańskie termity, boże krówki, pasikoniki. Czuję, że mam w sobie całą reklamówkę pluskiew, takich, jakie pogryzły starego na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy przywiózł od Kaźmieruka całą bitkę nadpróchniałych dech szemranej proweniencji, rzekomo z jakiejś rozbiórki (poszedł, cały w nerwach do lekarza, biedny głupol, i pokazuje mu ślady po ugryzieniach myśląc, że to plamy wątrobowe, z chlania dostał galopującej marskości).

Pluskwy wędrowniczki, ledwie widoczne łazikurwia, przez które trzeba było zrywać całą boazerię, przeprowadzać gruntowną dezynsekcję chałupy.

Błyskuny. Rzęsistki, zarodźce malaryczne, dżumiczne. Pałeczki trisalmonelli, duru oskrzelowego, świetliste i ostre.

Drgawki, samowzbudne. Oparzeliny, rany po niezadanych ciosach nożem. Może - szablą, kataną, mieczem.

Choć jest cicho, spokojnie (zważywszy, ze w kuchni leżą zwłoki - można powiedzieć, że panuje grobowy nastrój), jednak słyszę echo. Powtarza niewykrzyczane słowa, samo siebie przekonuje, że "Jedźmy, nikt nie wołał". Drze sie coś we mnie na cały bezgłos, zmusza do wyjazdu. Emigracji. W bliżej niesprecyzowany głąb.

Trwa zmętnianie, choć widzę wszystko ostro i wyraźnie, oczy nie zachodzą gęstą ćmą.

Zapluwają się we mnie hordy wyśmiewców, jakieś młode, ledwie wyklute z szarej komórki dziewczę, nieważne, czy piękne jak Wenus z Wenus, czy czy szpetne i przaśne, wiejska Afrodyta-Kalafiordyta, mówi dość czule, że: "Nie powiesisz się, za bardzo kochasz testować, co za pomysły ci podsunie genialny umysł. Jesteś trochę oderwanym od rzeczywistości romantycznym kochankiem, małym fatalistą, co to aby za bardzo nie zatopić się w pięknie i marzeniach o miłości, woli skupiać się na paskudztwach i okrucieństwach, bo wierzy, że wtedy niespełnione marzenia aż tak nie będą bolały. Biadolisz, Krzysiu, że świat jest tak wredny, a ludzie tacy nieludzcy..."

Inna paniena - tonem, jak ze szkolnej akademii, deklamuje rymowankę o kozie, co wpadła do wyschniętej studni i za Chiny nie mogła się wydostać.

Skądś znam ten tekst... Zaczynam się zastanawiać (jak nie wiesz, kto napisał jakiś wiersz dla dzieci - obstawiaj Brzechwę, jeśliś ryzykant - ewentualnie Tuwima. Nie ma innych opcji, wiersze innych autorów praktycznie nie przebiły się do mainstreamu, nie zaistniały w zbiorowej świadomości. No, może poza "Kto ty jesteś? Polak Mały..."- wtłaczanym całym pokoleniom na siłę na pamięć, pod groźbą złej oceny. Co zwariowańsi kojarzą "Złoty kubek" Lenartowicza. i tyle. Chyba nie da się nie w Polsce tworzyć poezji dla dzieci nie będąc w cieniu wspomnianych autorów).

Przy drugiej-trzeciej zwrotce orientuję, się, że przecież to jest proza, dociera do mnie, że tekst, którego słucham, to...

...nie, nie własny nekrolog. Wykład para-medyczny, znachorskie bujdy o tym, jak skutecznie wyleczyć plamy opadowe, bezboleśnie pozbyć się kurzajek i raka trzustki? Też nie.

Bajka. Słucham uważnie.

Było i jest złe, niepojmowalne do końca. Niedające się poznać do końca, jednocześnie - organiczne. Homosapieńcze i zwierzęce, roślinne, bakteryjne, promieniotwórcze, rozbisurmanione, grzeczne w chuj.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania