Wyznania proletariusza cz. 1

SAM W DOMU

Otworzyłem oczy. Nagle, zbudzony ze snu, ale nie z zewnątrz to zbudzenie. Cisza. Sen mnie raczej zbudził od środka, coś mi się śnić musiało, coś złego, ale nie pamiętam co to było. W okno nie patrz, mówili, bo sen przepadnie. Pewnie w okno spojrzałem. Różne rzeczy mówili i we wszystko wierzyłem, wiarą naiwną, wiarą kogoś, kto nie został jeszcze oszukany. Od pierwszego usłyszanego kłamstwa, od pierwszego niedopełnienia słów wiara ta maleje. Gdzie jest granica? U mnie punktem zero były kłamstwa ojca i matki. Dalej był już tylko pogłębiający się strach i moje kłamstwa. Cisza. Oczy otwarte na oścież, usta uchylone, zaschnięta ślina na policzku, naprężona od zaschłej śliny skóra i ślad od poduszki. Cisza. Pokój pusty, korytarz też. W lustrze prócz mnie pusto, w lustrze jest pusta kuchnia. Nie wierzę, sprawdzam, pusto. Po prawej od lustra pokój, pusto. Po lewej duży pokój, salon, też pusty. Balkon zamknięty, została łazienka i nadzieja. Ale w łazience światło się nie pali, ale sprawdzić trzeba bo nadzieja się tli, już dławi, ściska gardło i spłyca oddech. Pusto. To już koniec. Nie dałem rady. Łzy ciekną strumieniem, warga dolna wywlekła się na lewą stronę, przenicowała się, zacząłem się trząść, usiadłem na podłogę w korytarzu i waliłem z sił całych nogami w drzwi. Rozpacz. Rozpacz i huki od uderzeń. Aż przyszła. Wróciła. Wzięła na ręce i przytuliła, a z ust jej wypadło zdanie: przestań się mazać, przecież byłam tylko u sąsiadki.

 

STRACH i WSTYD

Odkąd pamiętam strach towarzyszył memu życiu. Strach, a później wstyd. A może na odwrót. Pewnie bałem się, gdy wyciągnięto mnie z brzucha mamy, wydostano na świat za pomocą cesarskiego cięcia, pewnie każdy się w tym momencie boi. Wyciągają cię przemocą z ciepłego, malutkiego dobrze ci znanego świata, w którym w dziewięć miesięcy zdążyłeś się zadomowić, w którym nie trzeba było prosić o jedzenie, o bliskość matczyną, w którym nie trzeba było bać się krytycznych spojrzeń innych ludzi, w którym to miejscu było bezpiecznie. Chyba, że jest się skazanym na bliźniaka, albo co gorsza towarzyszą tobie jeszcze inne bliźniaki. Ale u mnie był spokój. Przyszedłem na świat samotnie, samotnie żyłem i samotnie umrę.

 

PIŁKA

Były wakacje, lubiłem wakacje, bo kto nie lubi wakacji. Wolne od szkoły, od szkolnych problemów. Problemy wakacyjne były bardziej znośne, niż te szkolne, były do zniesienia. Problemy wakacyjne łatwo rozpływały się w promieniach słońca, w późnym wstawaniu, w leniwym poranku, w przyjemnościach. Miałem może dziesięć lat, może mniej. Teraz gdy to piszę mam dużo, dużo więcej, ale wtedy miałem miej. Matka zbudziła mnie wyrzutem, że cały dzień prześpię. Nie prześpię! Nie prześpię przecież. Więc wstałem, by nie przespać dnia całego. Domofon dzwonił, odebrałem w piżamie, w której nie pokazałbym się publicznie. Power Rengers na przodzie.

Nie, nie wyjdę jeszcze, śniadanie muszę zjeść, mówię. O Jezu, no nie mogę na razie! Matka słuchawkę mi wyrwała, nie zniosła tej dyskusji.

Głuchy jesteś? Musi zjeść śniadanie. Bo zaraz wcale nie wyjdzie! Mówiła o mnie, że zjeść mam zanim wyjdę, mówiła, a ja jakoś dziwnie się czułem po tych słowach matki, nieswojo. Po myślach kolegi, które jakimś dziwnym cudem odczułem, też nieswojo, jakbym go zawiódł, jakby mi wstyd trochę, jakby źle. Odwiesiła słuchawkę matka moja na trochę przypominającym ebonit, ale z pewnością plastikowym aparacie, na którym dwa przyciski, czerwony i brązowy. Czerwony do otwierania służył, a brązowy to zagadka.

Folię zerwać próbowałem z gorącej parówki, parząc sobie przy tym opuszki palców. Palce piekły i szczypały, głupie parówki. Dopiero później jak już sam zamieszkałem odkryłem, że folię zerwać można przed gotowaniem, to znaczy przed parzeniem tak naprawdę, bo parówek nie trzeba nawet gotować. Pewnie można, ale z oszczędności nie trzeba. Lubiłem parówki z ketchupem i z musztardą, najlepiej ostrą, ostra musztarda jest cool, nie tak jak ta w stylu diżońskim, ale tę poznałem dużo później. Ale w domu zawsze chrzanowa nie wiedzieć czemu, matka myślała że zdrowsza, pewnie temu. Wstyd mi za tę chrzanową musztardę było.

Ojciec od rana był w pracy, od wczesnego poranka, w masarni pracował, nie wiedziałem dokładnie co to słowo „ masarnia” oznacza, ale domyślałem się, że wędzi w pracy kiełbasy, garmażerkę uprawia. W domu naszym dużo mięsa było. Ojciec z pracy przynosił, nie zastanawiałem się czy mięsa te dostaje, czy wynosi nie do końca legalnie, dziwił mnie trochę fakt, że ojciec w zwyczaju miał czasem z łydek swoich rzemienie rozwiązywać którymi do łydek tych balerony i polędwice przywiązane były jak sandały gladiatorów. Nie można było normalnie przynieść mięsa, w torbie? Może nie można.

A więc matka mi jeszcze oprócz parówek, pokroiła cieniutko wędzoną polędwicę.

Jedz dzieciaku, mówiła, jedz bo inni takich rarytasów nie mają. Więc jadłem, może nie ze smakiem, może już się trochę tą całą polędwicą przejadłem, więc tak, jadłem bez smaku, jadłem zmuszając się do jedzenia, jadłem mimo że zaporę czułem w przełyku jak na rzece zaporę. Jadłem bo inni takich rarytasów nie mają. Jadłem, bo w końcu jeść trzeba.

Ojca się bałem, matki mniej. Ale nie bałem się ich na tyle, żeby nie angażować się w podwórkowe łobuzowanie przecież. W podwórkowe łobuzowanie angażowałem się, nie pozbawiony strachu bynajmniej, ale skutecznie ten strach maskując. Blefowałem. Kłamałem, łgałem. Bajałem, mijałem się z prawdą i manipulowałem. Kłamstwo stało się moim modus operandi na przetrwanie. Zbudowany byłem z kłamstwa i na kłamstwie.

Śniadanie jadłem, marząc o psie, któremu większą część jedzenia bym oddawał skrycie pod stołem. Takim żarłocznym, spasionym jak zawodnicy sumo. Psa nigdy nie miałem, może to i dobrze. Nie wcisnę w siebie nic więcej, pomyślałem, nie ma szans. Matka krzątała się po kuchni, zmywała, sprzątała, może już zupę na obiad powoli zaczynała przygotowywać, bo ojciec jako że dość wcześnie wychodził to też wcześnie z pracy wracał. Chwila namysłu. Obserwując kątem oka matkę, czy przypadkiem nie patrzy, nie zagląda, schowałem w garści pozostałe plastry polędwicy, poudawałem chwilę, że przeżuwam mięso z rozkoszą, dalej podziękowałem za posiłek i poszedłem na balkon, nie wykonując gwałtownych, podejrzanych ruchów, wyrzuciłem za balustradę przeklętą polędwicę z nadzieją, że koty znajdą, nie matka. Matka mi żałowała dać tak dobrego mięsa na tosty, na tosty to może być byle co, mówiła, a ja tę dobrą pożal się boże polędwicę za balkon, kotom. Nie chcę myśleć co by było gdyby mnie nakryła na tym świętokradztwie.

A kawę wypiłeś? Usłyszałem. Kawa rzecz jasna zbożowa, ohydztwo. Kakao bym wypił Nesquika ze smakiem, słodziutkie, pyszne kakao.

Już nie mam miejsca w brzuchu, rzekłem, później wypiję, skłamałem. Później udając, że piję, wyleję do zlewu.

Idę na dwór, oznajmiłem z automatycznie wyzwolonym strachem przed zaprzeczeniem matki.

Idź, tylko grzeczny bądź.

No, będę przecież.

 

Kiedy te wszystkie pomysły się rodzą? Kiedy następuje moment kiełkowania myśli, która to wplątać w kłopoty potrafi. Ten moment być może jest nieuchwytny, jak nieuchwytny jest moment początku wszystkiego, nie da się go przewidzieć. Jest nieodpartą częścią życia każdego dziecka, każdego człowieka. Świat jest pełen pomysłów, więc jest pełen myśli. Gdyby myśli i ich wymiana świeciły światłem w naszych głowach jak elektryczne żarówki i neony, opustoszałe ulice rozświetlonego nocą sztucznym blaskiem Tokio byłyby zawstydzone przy pierwszym lepszym, choćby wiejskim zgromadzeniu.

 

Więc wyszedłem. Przed blokiem pusto, nie było żywej duszy, żywej duszy moich kolegów. O tej porze przed blokiem zawsze był cień, zawsze powietrze pachniało tak samo i nie chodzi mi o zapachy wydobywające się z kuchennych okien, czy pobliskiej świniarni, chodzi o zapach taki trudny do zidentyfikowania, jakaś fala, która wnika gdzieś w czołowy płat mózgu i zostaje w nim na zawsze. Czują go też teraz, gdy o nim myślę i towarzyszy mu nostalgia. Powiedziałem dzień dobry sąsiadce, która odwzajemniła pozdrowienie, poszła z torbą zakupów przewieszoną przez ramię i głową zatroskaną, ale poszła uśmiechnięta. W głowie miałem mapę wszystkich punktów, punkty to miejsca w których mogłem zastać swoich kolegów. Więc dałem sobie chwilę na krótką analizę, na małe pozycjonowanie punktów, które w mojej głowie były najbardziej prawdopodobne. Punkt pierwszy nazywał się „ za sklepem”. Za sklepem mieliśmy prowizoryczne boisko bez bramek na utwardzonym betonem placu, gdzie łatwo przy upadku było o bolesne zadrapania. Nie raz i nie dwa w dłoniach wkomponowane boleśnie miałem niczym podrabiane diamenty w bazarowym zegarku drobniutkie kamyczki. Punkt pierwszy okazał się trafem w dziesiątkę. Chłopaki kopali pozbawioną zewnętrznych, skóropodobnych łat, szarą od brudu piłkę z przebijającym się między rozerwanymi szwy czarnym balonem. Ten wystający balon był jak guz na mózgu, jak tykająca bomba zegarowa.

Dawaj do mnie! Krzyknąłem i chudą jak młoda sadzonka jabłoni nogą kumpel zagrał do mnie długie podanie. Uderzyłem z pierwszej piłki, z całej siły, jakby z woleja w ten szmaciany balon, który zamiast przynajmniej w kosmos odlecieć, jak czułem, że jestem w stanie tam go posłać, pofrunął może kilka metrów i spadł martwy i pusty na beton nie odbiwszy się choćby od ziemi na centymetr.

O kurwa, krzyknął chudy, na którego faktycznie Chudy mówiliśmy. Był patologicznie chudy, ale nieźle grał w piłkę. Co ty kurwa narobiłeś? Spytał retorycznie i z pretensją, ale jakby sam siebie. No i kurwa pięknie. Skąd my teraz drugą szmatę weźmiemy? W niebo spojrzał swoimi wyłupiastymi, olbrzymimi oczami i dodał teatralnie, Boże, czemu mi to robisz?

Widzieliście jakiego mam pałera? Aż piłka pękła, rzekłem z dumą.

Chyba szmata, przepędził mą dumę Chudy. Kto ma piłkę w domu? Spytał.

Usłyszeć się dało tylko „ ja nie” i „ ja też nie”. Ewentualnie pytanie „ z pizdy ci ją wezmę?” na co w odpowiedzi, że „ z dupy możesz, albo z cipy twojej siory”.

Zostaliśmy bez piłki. Żaden z nas, a było nas czworo, piłki w domu nie miał i raczej nie zapowiadało się żeby stan tej rzeczy z przyczyn ekonomicznych uległ zmianie. Był to czas przełomowy. Ludzie bali się końca świata, wyłączenia prądu, zwariowania zegarków i kalendarzy i sam Bóg wie czego jeszcze. Czekali za to na wizytę papieża polaka. Był to przełom tysiącleci, i my czworo w tym przełomie tysiącleci mieliśmy może najmłodszy dziewięć, a najstarszy dwanaście lat. Mieliśmy też wakacje, piękną pogodę, i siebie nawzajem, ale co pewne nie mieliśmy pieniędzy. Nasi starzy może kasę jakąś mieli, ale marną. Taką, która starczała przeważnie i to przy dobrych wiatrach do kolejnego dnia wypłaty, taką która starczała przeważnie na jedzenie i konieczne rzeczy, by jako tako godnie żyć lub taką którą uzupełnić trzeba było pożyczką od sąsiada, dla którego akurat w tym miesiącu się poszczęściło. Pożyczka bez prowizyjna rzecz jasna była.

 

Piłkę pożyczymy od tego cwela jebanego Dżordża, oznajmił Chudy z wyraźną agresją w głosie i równie wyraźną determinacją na twarzy. Był jak gangster z filmu, który udając sen oglądałem jednym okiem spod kołdry, kiedy ojciec oglądał snu w zasadzie nie udając. Wszyscy przytaknęliśmy, Chudy był w końcu najstarszy, miał najlepsze pomysły i największą agresją pałał z całej czwórki, a po trupach do celu było jego życiowym mottem. Przynajmniej jeśli chodziło o gadkę, czyli o bycie bezczelnym, pyskatym dzieciakiem.

A co jeśli nie da, albo skłamie, albo nie ma piłki? Spytałem autentycznie zaciekawiony.

To oklepiemy mu michę, cwelowi. Odparł Chudy.

Przekonał mnie, mimo że nigdy nikomu michy nie oklepałem, a i nie widziałem żeby Chudy michę jakiemuś cwelowi klepał. Przekonał mnie i nas wszystkich swoją pewnością, więc poszliśmy. Cała czwórka w kolejności od najstarszego do najmłodszego, czyli Chudy, Tobiasz, ja i Mapet. Wszyscy mieszkaliśmy na tym samym osiedlu. Wszyscy w tym samym bloku, a wszyscy ludzie z osiedla w blokach, których na osiedlu naszym było może z piętnaście, i wszystkie te bloki zbudowane z wielkiej, prefabrykowanej płyty były. Wszystkie tanie, proste i wielkie. Wszystkie takie same. I wszyscy ludzie tacy sami, i takie same dzieciaki, taki społeczny kolektywizm, taka komuna. Ale były wyjątki, które odkąd pamiętam zachwycały mnie swoim indywidualnym blaskiem. Na osiedlu naszym był też niewielki, przebudowany ze starego magazynu kościół, była poczta polska w handlowym domu, handlowy dom, ale raczej z jakimiś biurami niźli z handlem, kiosk ruchu i kilka sklepów spożywczych, ale też sklep mięsny. Była wypożyczalnia kaset wideo i gier, sklep z ciuchami, z gazetami i z totolotkiem. Był bar, bank i szmateks. Była piekarnia, fabryka mebli, i stacja paliw, był też szklarz i sklep budowlany. Była apteka i biblioteka. Były małe prywatne biznesy, które trwały krótko, ale były i takie które przetrwały do dziś. Na naszym małym osiedlu było wszystko. Ale głównie były bloki i w takim też bloku mieszkał nieszczęsny Dżordż.

Podeszliśmy pod jego klatkę, w tej nie zamontowano jeszcze domofonu więc weszliśmy po schodach na górę.

Kurwa, aż na piąte piętro trzeba się wdrapywać, powiedział Tobiasz.

Chyba na czwarte, poprawiłem go z przekąsem, w naszych blokach nie ma pięciu pięter tylko cztery, bo parteru nie liczysz, powiedziałem.

Tobiasz zdziwił się wyraźnie, uniósł swoje młode brwi ku górze i rzekł: no to kurwa nieźle.

Stanęliśmy pod drzwiami Dżordża, Chudy nacisnął na dzwonek, który przeciągłym piskliwym dźwiękiem wprawił psa w szczekanie. Bałem się psów, miałem nadzieję, że nie wyskoczy i nie ugryzie mnie w gołą łydkę. Otworzyła uśmiechnięta młoda kobieta ukazując dołeczki w swych różowych policzkach, była bardzo ładna, miała kręcone jasne włosy i białą, letnią sukienkę, była czymś innym, była inna niż nasze matki, sąsiadki i ciotki, była piękna jak anioł. Chyba się zakochałem.

Dzień dobry, czy jest Paweł w domu? Zapytał z kulturą i ogładą w głosie Chudy, jakby nie on. Dowiedziałem się jak Dżordż ma naprawdę na imię.

Dzień dobry, odparła z jeszcze bardziej wyraźnym uśmiechem piękna pani. Tak, jest w domu, właśnie je śniadanie dodała spokojnie i znikła. Anioł, pomyślałem.

Dżordż pojawił się w drzwiach, przeżuwał leniwie śniadanie i miał poplamioną w keczupie koszulkę, ogólnie wyglądał leniwie, może był leniem, a może miał fajnych rodziców, podał wszystkim rękę na przywitanie, podał ją jak pizda jak później Chudy to określił i Chudy zaczął wtedy bez ogródek.

Masz piłkę pożyczyć? Spytał.

No mam piłkę, ale nie mogę pożyczyć, bo stara moja nie pozwoli, oznajmił Dżordż.

To chodź z nami pograć, nie bądź cipa. Powiedział Chudy.

Nie, nie mogę, wykręcał się Dżordż, nie mogę bo muszę śniadanie zjeść i później jadę ze starą na działkę i biorę piłkę, tłumaczył Dżordż.

Co ty pierdolisz? Dawaj z nami.

No prawdę mówię, przysięgam, zapytaj moją starą.

Kurwa bez przesady, nie będę nikogo pytał, nie wiesz kto może jeszcze piłkę mieć?

Nie wiem, może Borsuk ma.

Ten pedał? Pod jakim numerem od mieszka?

Pod dwójka.

Ot kurwa, co za pedał. Dobra, spierdalamy, powiedział Chudy.

W głowie miałem anioła, przed oczyma miałem jej piękną, gładką twarz. Nie podobało mi się, że Dżordż nazywał ją swoją starą. Nie podobało mi się, że w ogóle była jego starą. Było to złe określenie, na które z pewnością nie zasługiwała. I zła funkcja to była, bycie starą było złe i smutne. Czułem to dziwne uczucie, jakby niezrozumiałe, jakby pewną sprzecznością było, jakby mózg mój nie ogarniał obrazu, którego świadkiem byłem, teraz wiem, że to nazywa się dysonansem, ale wtedy nie wiedziałem. Taka piękna i młoda kobieta matką takiego zjeba. Takie piękne kobiety do tej pory widziałem tylko w telewizji i ona powinna być w telewizji, albo w gazecie. Na prawdę się zakochałem.

 

Kłamał, powiedział Tobiasz. Łgał jak pies.

Albo suka, dodał Mapet zadowolony z siebie. Mapet był najmłodszy z nasz wszystkich i najmniej miał do powiedzenia. Bywało, że obrażony, mało nie płacząc szedł do domu, ale nie kapował dla starych. Dlatego był w porządku. Kapowanie dla starych było równoznaczne z byciem pizdą.

Jebał go pies, powiedział Chudy.

Jebała cała wieś. Dodałem dumnie.

Trzeba obmelać klatkę frajerowi, powiedział Tobiasz i zaczął charczeć jak świnia w celu wydobycia najobrzydliwszych wydzielin płucnych. Splunął precyzyjnie i celnie na obłożoną błękitnym plastikiem, albo może ebonitem poręcz po której gęsta żółto-zielona ślina popłynęła w dół klatki schodowej. Chudy opluł okno, a ja i Mapet zostawiliśmy obleśne ślady na wejściowych, metalowach drzwiach.

Kurwa to jego rower. Zauważył Chudy. Biało czarny Romet stał w wiatrołapie pod zbiorową skrzynką na listy. Miał osiemnaście przerzutek Shimano i hamulce na

No kurwa faktycznie, potwierdził Tobiasz i splunął na skrzynkę z numerem dwa.

Chudy wziął się za przednie, a Tobiasz za tylne koło. Odkręcili wentyle i wyrzucili je do skrzynki z numerem dziesięć. Rower osiadł na felgach raptownie, uszło z niego życie. Potem unicestwili hamulce wypinając z nich linkę, dalej całą czwórką znów zaczęliśmy charczeć jak wieprze i opluliśmy mu obficie siodełko i ster. Rower wyglądał fatalnie, dlatego robota została wykonana idealnie.

Nauczy się frajer kultury, rzekł Chudy, spierdalamy, dodał, i pobiegliśmy przed siebie. Nikt nawet przez chwilę nie zastanowił się co zrobiliśmy i jak niebezpieczna jest jazda bez hamulców. Ale do czasu.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania