Poprzednie częściWyznania proletariusza cz. 1

Wyznania Proletariusza cz. 4

BABKA

U ciotki Jagody siedziałem w kuchni przy stole. Kuchnia wielka jak całe nasze mieszkanie. Okap wielki na ścianie wisiał. Olbrzymi, większy ode mnie. Pod okapem wielka kuchnia kaflowa, z piecem chlebowym, z fajerkami. Kafle białe, prostokątne flizy, proste z fazowanymi brzegami obok z tych kafli samych murek. A na murku ciepło i przyjemnie, czasem zbyt ciepło, ale na murku leżała drewniana kratka, żeby dupy nie poparzyć, gdyby właśnie zbyt ciepło. W letnie dni pod okapem wisiało kilka lepów na muchy. Fascynowały mnie te lepy, bardziej przylepione muchy. Czy to boli? Czy te muchy czują ból? Kiedyś wyrwałem dwóm muchom skrzydełka i żyły tak kilka dni w papierowym kubku po coca coli. Potem o nich zapomniałem, a jak już przypomniałem i sprawdziłem to były martwe, suche takie jakieś, od słońca wypalone ich truchło. Ale martwe. Nie skarżyły się że boli. Nie wiem czy padły z głodu, czy pozbawione latania zdechły z żalu. Albo ze wstydu, przed innymi muchami padły, bo wstyd to nie latać. W kuchni się paliło, ojciec palił i wujek palił, dymu było na gęsto, jak w kotłowni. Nikt nie zważał na zdrowie dziecka, na zdrowie biernych palaczy, mało kto myślał o drugim człowieku w ogóle mam wrażenie. Ojciec palił swoje, Nort Stary od ruskich, wuj jarał skręty bez filtra, kręcone w srebrzystej maszynce, podobnej kształtem do papierośnicy. Wciskał tego skręta w drewniany ustnik, okropnie brudny i okropnie śmierdzący, tak sądziłem, że śmierdzący, musiał cuchnąć okrutnie. Kiedyś byłem u wuja i ciotki na wakacjach i próbowałem skręcić samodzielnie tego papierosa, ale nie dałem rady, pewnie jakbym wuja poprosił to by mi pokazał, ale wstyd mi nie pozwalał na prośbę, pewnie jak bym go zagaił z ciekawością to by i mnie poczęstował i byśmy sobie razem zapalili, ale znów wstyd. No i apropos wstydu, to ciotka i wujek jak w tej kuchni siedziałem przy stole i jak mało bardzo lat miałem, jak wstydziłem się przebywać z dorosłymi to oni jeszcze swoje: „ a czy ty już masz jakąś nazeconą”? Samo ich „NAZECONA” infantylne przyprawiało mnie o dreszcze. Zawsze mówiłem krótkie nie, i pogrążałem się we wstydzie. Ukrywałem się za woalem gęstego, błękitnego dymu który unosił się ku górze z ojcowskiego i wujowego papierosa.

Na stole leżały ciastka, lub własnoręcznie upieczone ciasto, ciotkoręcznie w zasadzie. Wstyd mi te ciastka było brać, wstyd i strach przed wzrokiem matczynym. Wzrok matczyny przenikał mnie, przenikał moje zamiary i moje pragnienie kruchej słodyczy i wyzwalał mnie z pewności, wyzwalał mój wstyd. Upokorzenia doznawałem czując pragnienie, ale łaknienie było silniejsze od upokorzenia, i tak śliniłem się na widok ciastek. Ciastka mi myśli wypełniały, jak dla natrętnego psa, którego odganiać od stołu trzeba co chwila, a pies ten wraca i wraca, aż kopniaka dostanie pod ogon i ucieknie z nim podkulonym w końcu.

Gdy ja walczyłem ze swoim pragnieniem, ojciec z wujem, zaspokajali swoje paląc fajki i pijąc wódkę. Matka z ciotką gadały, ale więcej gadała ciotka i głośniej, tak jak wuj więcej od ojca gadał i głośniej, bo tym obfitszym i głośniejszym gadaniem chcieli na swoim postawić, chcieli kropki stawiać swoje na końcach zdań i stawiali tak jak chcieli. Im bardziej temat polityczny tym robiło się głośniej. Ale też im bardziej rodzinny, i rodziną tą była siódma woda po kisielu uwikłana w sprawy spadkowe tym również głośniej gadali. Gdy ich te gadania polityczno-sądowo-rodzinne osiągały apogeum mogłem swoje pragnienia zmaterializować, nasycić głód słodkości i w strachu i trwodze przeżuwać skrycie drobne kęsy chowając w małej dłoni swe zatracenie. Wtedy, w tamtym momencie jadłem cukier i wstyd. Im więcej cukru tym więcej wstydu, mimo że nikt nie widział, nikt uwagi nie zwracał, aż temat polityczno-sądowo-rodzinny się skończył i wuj tym razem przypominał sobie o moim istnieniu słowami: a masz ty już jakąś NAZECONĄ? I wstyd. I matka wtedy przez zęby do mnie: już nie jedz! Wszystko zaraz zjesz! I wstyd. I ciotka, żebym jadł, że po to postawione.

Ale wstyd zniknąć potrafił, odejść w zapomnienie jakby nigdy nie istniał. Wszystko przez Babkę. Bałem się Babki, która na piętrze miała swój pokój. Bałem się na piętro wchodzić, bałem się pójść tam nawet z rodzicami, z całą armią bym się bał, bo wiedziałem, że gdzieś tam śpi Babka i w każdej chwili może się obudzić. Nie miałem pojęcia co mogłaby mi zrobić. Bałem się o tym nawet pomyśleć i nie myślałem. Babka była stara, brzydka i pomarszczona. Była większa od mojego ojca, była największą Babką jaką w życiu widziałem. Później w życiu i mój ojciec okazał się niewielki, a i kobiet, bo babka chcąc nie chcąc kobietą była, widziałem równie wysokich na pęczki. Babka miała wtedy jedną wielką wadę – chodziła. I gdy tak przesiadywałem w tej kuchni olbrzymiej zapchany ciastkami i wstydem, nie spodziewając się niczego zjawiała się ona jak deux ex machina, by przerwać tę moją qwazi sielankę. Najpierw było słychać ciężkie kroki i skrzypiące od tych ciężkich kroków schody. Długo to trwało, bardzo długo. Kroki i skrzypienie starych desek. Potem szuranie dochodzące z korytarza, równie długie w swym trwaniu jak wcześniej schody. Zmysły moje nabierały ostrości, silnej wrażliwości. Uszy nastawiały się jak u nasłuchującej zagrożenia sarny. Oddech mój przyspieszał, mięśnie zaciskały się mocno przygotowane do ucieczki, ale Babka miała moc mnie paraliżującą. Zastygałem wtulony w matczyne ramie, gdy ukazywała się moim oczom. Patrzyłem na nią bez mrugnięcia, oczyma jak rozbudzone radary, a ona stała w kuchennym wejściu i przenikała mnie swym starczym wzrokiem, wpatrywała się w moją duszę o której istnieniu nie miałem pojęcia. Siadała na ciepłym murku, nie mówiła, nic, ani słowa. W tym byliśmy podobni, w niemówieniu. Wuj śmiał się z niej, robił jakieś głupie komentarze, których mój przerażony umysł nie był w stanie nawet zarejestrować, ale pamiętam, że się śmiał, że przytyki robił. Później się dowiedziałem, że Babka była jego matką. To on ją Babką nazywał. On, tylko on. Teraz wyobrażam sobie jej samotność. Babka musiała być samotna, nie mogąc nic powiedzieć, nie mogąc wyrazić ni jak siebie. Jej ratunkiem ostra demencja. Nie wiem czy była świadoma. Nie wiem co czuła. Nie wiem o niej nic. A była przecież kiedyś dzieckiem. Była dziewczynką, która bawiła się lalkami wypchanymi szmatkami. Być może lubiła śpiewać, skakać na skakance. Kochała i była kochana. Doświadczyła przemocy, i potrzebowała pomocy i może ją dostała, tę pomoc i kochała. I poznała swego przyszłego męża i z mężem swym poczęła syna, wuja mego, którego kochała, i który śmiał się z niej, kiedy ją starość dopadła, a ja się jej bałem jak potwora.

Babka długo tak nie siedziała. Zaraz na górę szła odprowadzana za rękę przez ciotkę, lub o własnych siłach jeśli zdołała. Strach mijał. Wstyd mijał też, bo nuda wygrywać zaczynała. Po co ja tu w ogóle potrzebny? Po co się pytam? Kiedy wracamy, pytałem, a matka ojca szturchała za łokieć, żeby nie pił już więcej, bo wrócić jakoś przecież trzeba i zbierał się ojciec bez oporów w zasadzie, ale nie zawsze, nie zawsze matka ważniejsza niż wódka była. Po rozchodniaku z wujem, ojciec miał łeb, po rozchodniaku i w samochód. W samochodzie naszym czułem spokój. Z tyłu na kanapie bez pasów bezpieczeństwa, bez zagłówków, z nietrzeźwym kierowcą, bez absu, bez kontroli trakcji, bez tych wszystkich nowoczesnych systemów bezpieczeństwa, bezpiecznie się czułem. Jeśli chodzi o prowadzenie samochodu bezpiecznie się czułem, ufałem ojcu w tej materii, w wielu innych materiach też, ale w kilku zupełnie nie, czego świadom nie byłem, dopiero niedawno to dostrzegłem, całe życie człowiek się uczy, tak mówią, i całe życie poznaje siebie i swoich bliskich. Bliscy dalekimi się okazują, a my sami nie do końca sobą. Ojciec prowadzić umiał, bezpiecznie i odpowiedzialnie i bez brawury, alkohol mu w tym nie przeszkadzał, być może pomagał.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Noico1 dwa lata temu
    5. Miło się czytało.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania