Poprzednie częściWyznania proletariusza cz. 1

Wyznania Proletariusza cz. 6

WIELKANOC

Było to jakoś w okolicach Święta Wielkiej Nocy. Jezus miał zmartwychwstać, ja miałem to zmartwychwstanie celebrować nad ranem wraz z tłumną procesją wiernych. Nie lubiłem chodzić do kościoła, jak pewnie każde dziecko, nie lubiłem tłumu, nie lubiłem tego przymusowego pilnowania się, aby zachowywać się jak należy, bo Bóg patrzył na mnie złowrogo i Boga tego bać się miałem, jego piekielnej kary za niestosowne zachowanie. Jednak bardziej niż Boga bałem się kościelnej reprymendy od matki. Na ogół trwogi przed matką nie czułem, ale jeśli chodziło o sprawy z kościołem związane, to ta eklezjalna dyscyplina pilnowana przez matkę budziła we mnie przerażenie i silny niepokój. Z drugiej strony wiedziałem, że rezurekcja będzie długa, nudna i przytłaczająca. Przy słowach „Idźcie w pokoju Chrystusa” od razu czułem się dużo lepiej, jakby to faktycznie Chrystus oczyścił moją strwożoną duszę. Było to jednak złudzenie, iluzja, którą rozszyfrowałem, bo ulga, której doświadczałem słysząc „ idźcie w pokoju Chrystusa” wiązała się bynajmniej nie z jakimś odpustem, a z wolnością, z zakończeniem męczarni. Dlatego mimo silnego strachu przed matczynym potępieniem, wybierałem kiedy tylko było to możliwe duchowe wagary. W Niedzielę okazja nadeszła aby z kościoła uciec. Nie wytrzymałbym tej niedzieli bez ucieczki. Wystarczy, że w Wielką Sobotę święciłem jajka, a w Wielki Piątek przeżyłem traumę związaną z męczeństwem i śmiercią Jezusa, która mnie mocno dotknęła. Nie można tak krzywdzić człowieka. Biczowanie, korona cierniowa, obelgi słowne, bicie, niesienie krzyża i w końcu przybicie do krzyża. To, że nie lubiłem kościoła nie znaczy, że nie lubiłem Jezusa. Jezus był w porządku, był dobrym człowiekiem, a może nawet synem samego Boga, któż to wie. Ja tego nie wiedziałem. Wierzyłem w Boga, ale nie mając pojęcia co słowo wiara oznacza, wierzyłem nie znając żadnej alternatywy, nie wiedząc, że wierzyć wcale nie trzeba, wierzyłem w sposób tak oczywisty jak wierzy się w pory roku z jedną różnicą. Wiarę tę wpojono we mnie przymusem, strachem. Bóg jest i koniec. Gdy pytasz, gdy stawiasz wątpliwości, gdy nie chcesz praktykować, spotykasz się z terrorem. W czasach Kopernika spalono by mnie na stosie, w czasach NASA na szczęście wystarczały złowrogie spojrzenie i widok zaciśniętych szczęk matek.

Zdecydowałem, idę na stację kolejową. Stacja od kościoła oddalona była jakieś osiem minut drogi. Trzeba było obejść ostatni blok na osiedlu, zejść ze stromej ścieżki, która na wprost jeszcze bardziej stromą górkę przecinała płytką bruzdą. Najlepsza górka zimą, najbardziej ekstremalna na sanki lub snowboard zrobiony z deskorolki pozbawionej kółek i trucków. Trzeba było sobie radzić. Mnie nawet na taki snowboard stać nie było, ale to nic, zawsze można było się wykręcić, że na chuj mi deskorolka, albo że kiedyś kupię tylko nie wiem jeszcze kiedy, albo że to sport dla pedałów i ciot. Stopy moje same wyczuwały kiedy kończy się płaski grunt, a zaczyna stromizna. Stopy posiadają taką tajemną wiedzę, w końcu są stopami. Stromizna była granicą osiedla, za tą granicą był spory pas pola, nieużytku, odłogu. Na wiosnę zawsze ten pas płonął i pachniało na całym osiedlu smalącą się suchą trawą. Lubiłem ten gęsty zapach, zwiastował nieodległe już lato. Lubiłem lato, lubiłem wiosnę za jej pachnący podryw ciepła, ale wraz z pierwszymi jej podmuchami nadciągał też lęk. Dalej, za pasem były już domy wolnostojące, sześcienne bryły, wszystkie identyczne, jednorodzinne kanciaki, mimo że wcale jedna rodzina w nich mieszkać nie musiała. Rzadko w ten teren się zapuszczałem, od święta od niedzieli i czułem się nieswojo, a wszędzie gdzie nieswojo się czułem tam czułem tez niepokój. Ludzie, których mijałem wydawali się podejrzani, a podejrzewałem ich o zamiary skrzywdzenia mnie co najmniej, a co najwięcej mogliby mi zrobić, to bałem się pomyśleć nawet. Mimo trwogi szedłem przez to szare wczesnowiosenne, ale miejscami zieleniejące się pole odłogiem leżące. Wyszedłem na ulicę Parowozową. Mieszkała tam jedna rodzina wielodzietna której się bać powinienem i się bałem. Czego ja się nie bałem? Mieszkała tam rodzina wielodzietna z wieloma dzieciakami i przynajmniej trzech z tych dzieciaków było starszymi o całą dorosłość ode mnie łachudrami. Wiedziałem tyle, że kradną, piją i łobuzują, wiedziałem wystarczająco, aby się bać. Byli brzydcy, na wpół rudzi, tak zwany świński blond, mieli krzywe, czarne zęby, jak nie czarne to powybijane, podarte ubrania i byli zwyczajnie brudni i paskudni. Chciałbym czuć do nich tylko wstręt, ale Pan Bóg nie pozwolił aby mój wstręt był samotny i postanowił aby wstrętowi ów towarzyszył strach. Więc szedłem po tej Parowozowej ze spiętymi mięśniami pleców tak bardzo, że mało mi kręgosłupa nie zgniotły i widziałem jak daleko przede mną idą niezbyt równo dwie rozmazane, niewyraźne postacie. Serduszko moje niewinne zaczęło walić jakby chciało się wydostać, oczy zaszły wilgocią, oddech przyspieszył jak podczas biegu i musiałem przełykać obficie ślinę. Myśli moje powtarzały zaklęcia, robiły to aby oszukać koleje losu, powtarzały: to na pewno oni, na pewno chcą zrobić mi krzywdę, zrobią mi krzywdę, pobiją i zostawią. Mówiłem tak sam do siebie, nie wiedzieć czemu, jakby coś ze środka mnie, coś co tam siedziało kazało mi założyć z góry czarny scenariusz po to, aby go odwrócić, aby przewidzieć losy i losy te zawstydzone miały zmienić swoje zamiary. Później już wiedziałem, że to ten skurwiel co we mnie siedzi, co gada i gada, zaklina i wypełnia każdą lukę, kiedy tylko nadarzy się okazja, ale wtedy jeszcze jak po tej Parowozowej ulicy szedłem to tego nie wiedziałem i mówiłem do siebie czarne scenariusze aby zakląć rzeczywistość. Rzeczywistość jednak się zakląć nie dała, bo już te dwie niewyraźne postacie stały się wyraźne i widziałem dokładnie kto mówi do mnie: e, małolat masz szluga?

 

Masz szluga małolat? Spytał grubszy z nich, na głowie miał szczecinę ze świńskiego blondu i czarne jedynki między wargami. Dres Adidasa też miał, porwany na jajach. Drugi był podobny tylko chudy.

Nie palę, skłamałem. Nie palę i nie mam papierosów, powiedziałem unikając ich wzroku, ale ich wzrok tak intensywny, tak skupiony na moim wzroku, że mimochodem zerkałem w ich oczy, ale tylko na chwilkę, malutką, malusieńką i zaraz z powrotem gdzieś w dół, wzrok kierowałem w wewnętrzną otchłań.

No co ty małolat pierdolisz? Mówił dalej grubas, mówił leniwie, takim tonem głosu jakby był po marihuanie, ale wtedy jeszcze ja marihuany nie znałem, wtedy nie wiedziałem jak po marihuanie się mówi. No co ty, nic nie masz? We piątaka daj jakiegoś, poratuj chłopaków, próbował mnie podejść po dobroci, sprawić wrażenie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, że oni są w porządku ziomalami. Pożycz małolat. Przecież oddam. Kłamał grubas, swoim leniwym, tłustym głosem.

 

Wiedziałem, że kłamie, ale ze strachu wolałem wierzyć w jego dobre zamiary, taka wiara była lekka dla mojego serduszka, uwierzyć, przytaknąć, porozmawiać jak starzy przyjaciele. Nie było tam mowy o asertywności. Mój charakter nie znał takiej formy asertywności, mój charakter nie znał prawie wcale takiego pojęcia.

 

Nie mam nic, przejebałem wszystko. Powiedziałem tak jakoś w ich stylu chyba, w stylu takich jak oni, to taki kamuflaż był, taka kameleonowa sztuczka na przetrwanie. Powiedziałem starając się nie okazać strachu, ale to nieokazywanie było kurewsko trudne, wymagało ode mnie herkulesowej siły i wytrzymałości nerwów i nie mam pojęcia jaki był tego rezultat. Wszedłem z nimi w konwersacje, dzieciak i dorosłe brudasy, wszedłem i grałem w ich grę, w udawanie kumpli, tylko że gra polegała na tym, że tego jednego kumpla ktoś chciał wydymać, ot całe zasady.

 

To weź małolat pokaż kieszenie, powiedział teraz ten drugi, chudy, bez górnych zębów, chyba wszystkich, przednich. Zaczął mi trzepać kieszenie dżinsów niedzielnych i szkolnych zarazem, przerwał tym trzepaniem pewną granicę, którą bardzo trudno będzie odbudować, granicę bezpieczeństwa. Znalazł dwa złote, o których na śmierć zapomniałem, które miałem schować sobie do skarbonki, a które dostałem od matki na ofiarę.

O ty kurwa przemytniku pierdolony. Uderzył mnie forehandem w potylicę, nie jakoś mocno, uderzył jak młokosa belfer dając pierwsze ostrzeżenie.

Zabrali mi te dwa złote i sobie poszli. Zostawili mnie samego w spokoju. Zostawili, upokorzyli przede mną samym tylko na szczęście, bo nie zniósł bym upokorzenia przed innymi. Ci dwaj się nie liczą. Odegraliśmy przecież koleżeńską scenkę. A tak sam swoje upokorzenie samotnie przeżyłem, więc je sam, samotnie przeżuję, przetrawię i wysram. Tylko, że się ono takie schowane przed światem odłoży, jak cholesterol, odłoży się gdzieś w duszy, albo sercu, albo po prostu w mózgu stworzy się taki ślad pamięci, lub taki cały obszar, w którym te wszystkie samemu zjedzone i trawione upokorzenia będą się kumulować.

Gdy adrenalina opadła do głowy weszły myśli, te moje, takie marzycielskie, weszły myśli, w zasadzie cała ich sekwencja, kadr z kilku ujęć, jak mnie te brudasy ze świńską blond fryzurą zaczepiają, gadają do mnie już nie tak grzecznie po aktorsku, ale trochę bardziej złowrogo, tak że popychać mnie zaczynają, bo ja przecież im pyskować zacząłem i jeden ten grubszy chce mnie uderzyć i robi już zamach swoją śmierdzącą ręką i w ostatniej chwili, kiedy tę rękę, pięść w zasadzie zaciśniętą dzieli od mojego nosa kilka milimetrów w ostatniej chwili chwyta ją mój super przyjaciel, super silny i spuszcza im taki łomot jak strażnik teksasu teksańskim handlarzom narkotyków. Minęła mnie kobieta na drodze, wybudziła mnie z tej imaginacji, i zawstydziłem się lekko, gdyż zdałem sobie sprawę, że tę moją imaginację przeżywałem na głos.

Chwilę później byłem zły na tę kobietę, że szła za późno, że nie przerwała tego mojego upokorzenia za sprawą blond świń dokonanego. A jeszcze chwilę później byłem zły na siebie za to, że takiego pecha mam, że nikomu innemu tylko mi się takie rzeczy zdarzają, tylko mi. I ten skurwiel też do mnie gadał, że tylko ty, tylko ty masz takie szczęście skurwiałe.

 

Stanąłem pod dworcem od strony peronu. Na zegarze bez cyfr było bardzo wcześnie, jeszcze dużo czasu do końca mszy. Miałem wrażenie, że tamta sytuacja z brudasami trwała dużo dłużej niż 3 minuty, a tu proszę. Msza się dopiero co zaczęła. Zegar wisiał jak kinkiet, na ścianie starego dworca. Rosjanie go wybudowali z czerwonej, ciemnej cegły pod koniec XIX wieku, gdy tu gubernia była w Królestwie Kongresowym. Oczywiście wtedy tego nie wiedziałem, wiedziałem tyle, że mi się podoba i jest stary, a nie wiedziałem, że jest w stylu carskiej architektury rządowej, nie wiedziałem też co to attyki i ryzality którymi był naszpikowany, ani gzyms koronujący, czy fryz ząbkowy, ale teraz już wiem, choć do niczego ta wiedza mi potrzebna nie jest. Wiedzieć lubię po prostu niepotrzebne rzeczy, niepotrzebne ale piękne. Wszedłem do środka przez ciężkie, i głośne drzwi, najpierw jedne, potem drugie. Podłoga z kamiennych, równych fliz, na ścianie też flizy z tym że jakieś takie chaotyczne, nierówne. Ogólnie nieprzyjaźnie, chłodno bardzo jak w urzędzie i nieładnie. Pachnie biedą. Od zewnątrz było ładnie, od wewnątrz brzydko i ponuro. Na ławce siedziała para, chłopak i dziewczyna na których widok ucieszyłem się. Był to Chudy i jego siostra Dżasta. Podszedłem.

Na mszy? Zapytał Chudy.

Na mszy, przytaknąłem.

No to Szczęść Boże. Zaśmiał się i ja się zaśmiałem i Dżasta też. Była starsza ode mnie, ale młodsza od swego brata. Miała jasne blond włosy, bladą cerę, umiała dobrze kląć i pyskować swojemu bratu. To mi się podobało, niezrozumiale mnie intrygowało. To nie uleganie sile silniejszego, a sprzeciwianie się tej sile. Piękna rzecz, mityczna dla mnie jak siła Heraklesa.

Chcecie zajarać? Spytałem, wyjmując dwa pomięte papierosy, których brudasy nie znalazły. Ukradłem je ojcu, rzekłem. North Stary zielone. Mętolowe, wyraziste, ruskie.

Szajs, rzekł Chudy, ale dawaj, dodał, zjaramy jednego na dwóch. Ona nie pali, wskazał na Dżastę i zaśmiał się perfidnie. Popalała tak samo jak my. Chudy naturalnie lubił sobie poszydzić z dziewczyn i słabszych od siebie. Czymś to mogło być spowodowane, tylko wtedy nie wiedziałem jeszcze czym.

Spierdalaj, powiedziała w odezwie i z pretensją na ten despekt. Ja się zaśmiałem zupełnie szczerze, z jego perfidii, z jej „spierdalaj” też, ale również czułem w sobie solidarność z dziewczyną oczywiście, o której to solidarności nie wspomniałem, no bo jak. Chudy też, to znaczy też się szczerze śmiał.

Zajaramy sobie, tylko ognia nie mamy.

Kurwa.

Więc ogień zdobyć trzeba było. Albo kupić zapałki, albo poprosić kogoś dorosłego o płomień. Ja kasy nie miałem, bo brudasy mnie okradli parszywe przecież z ofiary. Nie wspomniałem też nic o brudasach rodzeństwu, chyba ze strachu przed wyśmianiem. Chudy z Dżastą swoją ofiarę już wydali na dwie butelki pepsi coli, więc opcja została tylko jedna. Poprosić, najlepiej menela o ognia. Osobiście to się meneli bałem. Brudny człowiek to niebezpieczny człowiek. Pijany człowiek to niebezpieczny człowiek. Obcy człowiek to niebezpieczny człowiek. Ale w grupie nie było tak strasznie, poza tym instynktowna chęć przynależności do grupy podbudowywała, podnosiła pewność, pomagała w imponowaniu innym. Chudy wydawał się pewny, odważny, tak się przynajmniej zachowywał, pełen animuszu.

Wyszliśmy przed dworzec do parku. Setki wron skrzypiało przeraźliwe w powietrzu zwiastując nadchodzące zło, wyglądały nienaturalnie, jak scenografia w teatrze. Co było tym złem? Osrane ławki i alejki, aż białe całe? Strach, że i nas osrają. Człapał gość z wąsem stalinowskim pod nosem w robotniczej drelichowej bluzie granatowej podpity wyraźnie. Nie, nie podpity, pijany w sztok. Z kilku metrów widziałem, że mu fajki się odciskają w górnej kieszonce na przodzie, na napę zapinaną, jak fajki ma to i ogień. Usiadł na osraną bielą ławkę, widać nie przeszkadzała mu biel. Oparł głowę o dłonie, ukrył ściślej rzecz ujmując twarz w swych dłoniach i płakał. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałem płaczącego mężczyznę. Nie mogłem od niego oderwać wzroku, patrzyłem jak na cud, jak na fantastyczne trzęsące się stworzenie, patrzyłem na prawdę. Płacz jest prawdą, najprawdziwszą prawdą, nie ma innej, jest paroksyzmem prawdy. Współczułem jemu. Nie. Nie współczułem jemu. Współczułem jego smutek. Współczułem jego płacz. Niemal sam zapłakałem, dreszcz przeszedł po mym karku, nie mogłem się ruszyć, bo współczułem jego czucie. Chudy podszedł do niego z moim papierosem i powiedział, że nie ma co się mazać jak baba, że wszystko będzie dobrze i żeby dawał ognia bo nie ma jak zajarać. Facet przestał się mazać na chwilę i kazał Chudemu wypierdalać jeżeli dobrze zrozumiałem, bo bełkotał okrutnie, do tego był zaryczany cały.

Nie udało się pierwsze podejście, ale to nie był koniec, nie poddamy się przecież tak łatwo, choć moja tchórzliwa natura chciałaby odpuścić, uciec w bezpieczne schronienie. Nie było słońca, było pochmurno. Chmury i szarość świata nie są bezpieczne, wręcz przeciwnie są straszne, wyzwalają lęk i smutek. Kto wie co w tych szarych chmurach się kryje. Nie pomyślałem tego wtedy, wystarczyło że to poczułem. Chudy trzymał papierosa za uchem. Miał czapkę dżinsową Lee z niepopularnie długim daszkiem, tylko on miał taką, nikt inny w całym moim świecie. Pokręciliśmy się trochę po parku, ale żywej duszy nie było. Wszyscy w kościołach lub przy stołach świętowali przy śniadaniu z jajkiem, niektórzy pewnie z wódką jak ten tu co pogonił Chudego, a teraz zasnął.

Zasnął, rzekł Chudy. Poprawił czapkę, spadł mu papieros, podniósł, wsadził z powrotem za ucho.

No zasnął, odparła Dżasta. I co z tego?

Gówno, idź mu zajeb ognia, głupio się pytasz, odparł.

Sam se kurwa idź.

Jebana debilka. Westchnął i spojrzał w zakryte chmurami niebo.

Ja pójdę. Powiedziałem.

Nie wiem co stało się we mnie, nie wiem jaka siła kazała mi to powiedzieć, ale żałowałem tych słów w chwili, w której one padły.

My stoimy na oriencie, powiedział Chudy.

Adrenalina, serce, ciśnienie, podniecenie, oddech. Czuję to teraz jak i wtedy czułem. Podszedłem do faceta na kilka metrów. Leżał na ławce i chrapał głośno jak zarżnięty silnik. Prawa ręka zwisała mu do ziemi, by jej dotknąć brudnymi, długimi pazurami brakowało grubości kartki papieru. Nie mogłem okazać słabości, nie przy nich. Nie obracaj się, myślałem, nie obracaj i nie panikuj, śpij chłopie, śpij błagam. Serce waliło mi jak tłok pompujący ropę z ziemi, po to by mi dać odwagi do działania jak sądziłem, wpompować tej ropy do mego mózgu. Fajki widziałem przez kieszonkę, ale czy będzie tam ogień? Co jak nie będzie? Musiał być, nie było innej możliwości. Kieszonka na szczęście była na piersi, przy tej ręce co zwisała. Chrapanie jeszcze bardziej głośne. Jeszcze bardziej charczące. Jak się zatrze ten silnik, to facet albo umrze, albo się obudzi. Wziąłem głęboki oddech. Krok nas dzielił i zrobiłem ten krok, ale spryt w mej głowie się pojawił, sprytny pomysł, aby od drugiej strony podejść, za oparcie ławki się schować, więc się schowałem, nawet przykucnąłem nie wiem po co i zostało tylko rękę wyciągnąć, odchylić klapę kieszonki zamkniętą srebrną napą z napisem, więc i napę srebrną z napisem rozdzielić zostało mi i wyciągnąć paczkę fajek i być może ogień. Jak już plan w głowie ułożony to do dzieła się zabrać trzeba było, jakoś tak z planem bezpieczniej, pewniej. Plan był swoistą afirmacją powodzenia. Pociągnąłem za klapę kieszonki, napa trzymała mocno, musiałem wstać, drugiej ręki użyć, przytrzymać solidnie ale czule kieszeń i drugą dłonią pociągnąć. Puściło. Wzrok na menela, którego współczułem. Ani drgnął. Napis mi się pojawił Marlboro na czerwonym tle. Wysunąłem paczkę najsubtelniej jak umiałem, i pod paczką zabłyszczał nominał dwudziestozłotówki. Zapalniczki ani choćby zapałek nie widać było. Nie, nie zabiorę mu kasy. Fajki tak, kasy nie. Odszedłem.

 

Powiedziałem, że nie miał ognia, że tylko fajki miał, ale kurwa Marlborasy. Chudy się jakby wściekł na brak ognia, zdumiał że Marlborasy, ja skonfudowany byłem, rozerwany byłem między tymi dwiema reakcjami ale kazał mi pokazać co mam, więc mu pokazałem. Otworzył paczkę, w niej było kilka fajek i różowa zapalniczka odpalana z iskry, na kamień. Byłem z siebie dumny, tak że mój uśmiech nie chciał zniknąć, był aż krępujący i dobrze mi było z tym zwycięstwem, ten moment był mój, już żadna krytyka by mną nie wstrząsnęła. Dżasta powiedziała, że jestem naprawdę srogim pojebem, co mi pochlebiało. Taki zwariowany koleś ze mnie. Spaliliśmy po papierosie każdy, schowani w łysych krzakach, na niektórych były bazie, oznaka końca chłodu, wiosny, na horyzoncie widocznych wakacji, lata. Dżasta z tym papierosem Marlboro wyglądała nieźle, w ogóle dziewczyny nieźle wyglądają z papierosem. Niestety cuchną, ale co tam. Była szczupła, nie tak jak Chudy, ale szczupła. Gdy się zaciągała uwidoczniały się jej kości policzkowe. Chudy poszedł się odlać gdzieś obok i zostaliśmy sami, a ona wtedy mnie spytała jak już sami byliśmy czy się już kiedyś całowałem z dziewczyną i wypuściła dym z ust. Nie znałem poprawnej odpowiedzi na to pytanie. W pierwszej chwili szukałem jakby poprawnej, nie szczerej, tylko poprawnej, takiej, która będzie akceptowalna, ale za nic nie wiedziałem jak brzmi ta odpowiedź. Powiedziałem, że tak, mając w głowie jedynie obraz zamglony wstydem z wczesnego dzieciństwa, zamglony ale w tej mgle odbijała się i przysłaniała tamtą moja imaginacja, gdzie obraz był bezwstydliwy, taki w którym byłem pewnym siebie chłopcem całującym jak całują w filmach, jak sam Bond choćby całuje swoje piękne kochanki, taki ze mnie łobuziak miłosny, łamiący serce kobiet. Tak, całowałem, rzekłem. Ale krótko, raz i nic nie czułem, dodałem. To co powiedziałem prawdą być nie mogło. To co powiedziałem było kłamstwem, a ona szczerze mi powiedziała, że się nie całowała jeszcze i że mogłaby ze mną, gdybym tylko chciał. Zabrakło mi języka w gębie. Zabrakło jakiegokolwiek słowa, czy gestu żeby odpowiedzieć. Zatkało mnie w rzeczy samej i całe szczęście te moje zatkanie przerwał powrót Chudego. Później żałowałem, że nie zareagowałem, później przetwarzałem te zdarzenie wielokrotnie w głowie snując różne scenariusze, różne wariacje moich odpowiedzi i nie tylko odpowiedzi, bo później w mojej głowie widziałem sceny gdzie prawdę powiedziawszy całowałem ją jak Bond swoje kochanki i obiecałem sobie, że następnym razem postąpię inaczej, pewniej, obietnicy, a jakże nie dotrzymując. Skąd niby miałem wiedzieć jak się zachowywać? Ojciec mówił tylko: zachowuj się, byle jak ale się zachowuj, to się byle jak zachowywałem.

Później poszliśmy na pociągi. Weszliśmy do piętrowego wagonu na górę, który stał na bocznicy. Był to tak zwany wagon Bipa, ojciec mi mówił, synek, to jest tak zwany wagon Bipa, więc wiedziałem jaki to wagon. Niebieski z żółtym paskiem na środku, barwy Ukrainy, to też od ojca wiedziałem i z żetonów tłustych co w Star Chipasach były z flagami państw też. Trzeba było uważać na sokistów, trudno od nich było zwiać, sokiści mieli przy sobie pałki i pistolety, nie wiem czy byliby w stanie strzelić do dziecka, ale sam fakt posiadania przez nich broni przerażał mnie, a poza tym jak dziecko się nie czułem, dziwne. Z jednej strony czułem się jak dorosły z drugiej jak dziecko i to bezradne. Ale z ciebie dzieciak, słyszałem gdy mówiłem swój wiek, na który nie wyglądałem, bo na wiek starszy wyglądałem co najmniej o kilka lat z uwagi na wzrost. Chciałem być dorosły i nie być jednocześnie, bo z dorosłością wiąże się odpowiedzialność. Do sokistów wracając, kiedyś jeden mnie złapał i trzymał za bluzkę, ale mu się wyrwałem i uciekłem ale to inna historia i inne miejsce. Usiedliśmy na skórzanych lub przypominających skórę, czerwonych siedzeniach naprzeciw siebie, Chudy z Dżastą po jednej stronie ja po drugiej. Nie było w tym wagonie przedziałów, przypominał raczej autobus miejski Jelcza. Chudy wyjął scyzoryk i zaczął strugać na żółtej ścianie napis. Wyrył całkiem ładne, estetyczne: Ave Maria Anno Domini 2003. Zaczęliśmy się śmiać. Nie wiedziałem tylko co znaczy Anno Domini, ale jakoś głupio było zapytać. Głupio jest nie wiedzieć. To jakiś dziwny prymitywny lęk przed niewiedzą, przed ekskluzją, przed ostracyzmem, przed śmiercią w końcu, bo bez grupy pierwotny człowiek nie byłby w stanie przetrwać.

Słychać było czyjeś krzątanie się po wagonie. Trochę się w tym pociągu bałem, tych sokistów z gnatami i gniewu Bozi. Ale to ani sokiści, ani Bozia była, tylko sprzątaczka.

Wstydu nie ma, w niedzielę pracować, powiedział Chudy.

Bezwstydna, przytaknąłem.

Musieliśmy się ewakuować, poza tym i tak potrzebowaliśmy spojrzeć na zegar, na ten co na fasadzie dworca wisi, nikt z nas zegarka osobistego nie posiadał. Moje wewnętrzne poczucie czasu mówiło, że jest późno, że powinniśmy się śpieszyć.

Nie myliłem się. Za pięć minut, kończyć się miała msza, przynajmniej zwykle kończyła się o pełnej godzinie, i nie była to dobra wiadomość. Dżasta stwierdziła na szczęście dla mnie, bo wtedy ja musiałbym to stwierdzić a tego nie chciałem stwierdziła, że musimy się śpieszyć, ale Chudy ją zrugał i rzekł, że on nie zamierza biegać, że bieganie jest dla niewolników, więc szliśmy normalnym tempem, a może nawet i wolniejszym niż zwykle, bo Chudy takie tempo arystokratyczne narzucił, albo się tak tylko mi wydawało. Moja głowa spieszyła się, niecierpliwiła, antycypowała matczyny ochrzan, i przez to percepcja czasu zaczęła wariować.

Z kościoła ludzie wychodzili tłumnie, znaczy się koniec mszy, niedobrze, że koniec mszy, niedobrze. Wielki ruj głośnych ludzi, z czystymi duszami i czystymi koszulami wymytymi wodą święconą i kadzidłem. Rój niebezpieczny, bo w nim gdzieś królowa matka, moja matka.

Dawajcie na zakrystię, rzucił Chudy i daliśmy. Zajrzałem przez zakratowane okno, za oknem rudy ministrant pod drzwiami stał, drugi grzebał w koszyku z ofiarą. Powiedziałem, że czysto, że klechy nie widać. Chudy więc wszedł, wystraszył złodziejaszków, zapytał co na mszy klecha gadał, oni na to, że to co zwykle gadał na Wielkanoc, a co miał gadać. Chudy nie wiedział co, więc odrzekł, żeby kurwa jakiś przykład dali. I dali nam przykład jakiś, i czułem, że pozornie, wiem o czym mówić, gdy matka spyta, ale czułem już mniej pozornie, że nie mam pojęcia o czym bym powiedział, ale strach ten hamowałem, nie dopuszczałem go do siebie, jak nie dopuszcza, odpędza się natrętną muchę.

W domu śniadanie wielkanocne, wielkanocne rozmowy i krzyki. Najpierw mycie zębów kilkukrotne, i dłoni by zapach papierosowy zabić. Potem modlitwa i dzielenie się jajkiem. I skrępowane życzenia, w moim mniemaniu odwrotne od tych, które chciałby usłyszeć adresat, bo życzenia wypowiedziane, życzenia nadawcy to jego własne pragnienia. Po życzeniach ulga i żurek i sałatka warzywna z majonezem i kiełbasa biała z ćwikłą i zapomnienie.

Matka spytała czy w kościele byłem, no jasne, że byłem, skłamałem. Czułem spięcie, ale chyba nie wychodziło ono ze mnie na widok oczu matczynych. Byłem, powiedziałem stanowczo, Jezus zmartwychwstał, Alleluja, Alleluja. Matka pytań już nie miała. Wszyscy w śmiech dali, popatrzyłem na nich, na każdego z osobna i ja śmiać się zacząłem. Dziwne, bo bliscy są obcy, a obcy są bliscy.

Następne częściWyznania Proletariusza cz. 7

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania