Fallout - Rozdział 1 - Świat zewnętrzny

1

Rozdział 1

Świat zewnętrzny

1

Odgłos poszczególnych elementów uruchamiających gródź Krypty 13 rozbrzmiewał echem pośród niebezpiecznie niskich stropów jaskini. Dźwięk ten wydawał się równie absurdalny i niemożliwy, co wciąż dzwoniąca syrena alarmowa; oba zdające się mieć swoje źródło głęboko w umyśle Blaine’a. Nic nie było bowiem w stanie przedostać się przez pancerny, chroniący przed promieniowaniem i niebezpieczeństwami świata zewnętrznego właz schronu. Właz, który w swoim życiu widziało niewielu: kilka osób z personelu technicznego, służby ochrony, niewątpliwie Overseer i przypadkowe, niesforne dzieciaki urządzające dalekie wyprawy do zakazanych stref Krypty. Wszystkich ich łączyły niewątpliwie wyobrażenia odnośnie tego, co kryje się poza nią. Te jednak szybko ustępowały obawom i paranoicznemu wręcz przerażeniu. Świat zewnętrzny był równie realny, co conocne sny, lecz w przeciwieństwie do nich nikt nie miał ochoty świadomie stawać twarzą w twarz z czyhającymi tam niebezpieczeństwami.

Teraz zaś gródź Krypty 13 była zapieczętowana na cztery spusty. Blaine Kelly stał natomiast po jej niewłaściwej stronie.

Jako dziecko Blaine Kelly snuł niekończące się fantazje o tym, co by było, gdyby. Wraz ze znajomymi przesiadywali w sali projekcyjnej, chłonąc godziny filmów przedstawiających świat sprzed wielkiego konfliktu. Lasy, jeziora, góry i oceany. Pojazdy, maszyny, samoloty i niekończące się miasta o sięgających nieba budowlach. Ludzie skupieni w społeczeństwa, narody pod bezkresem niebieskiego firmamentu, który u Blaine’a i innych mieszkańców Krypty wywoływał osobliwe uczucia niepokoju. Z bogato wyposażonej biblioteki dowiedział się, że istniała niegdyś choroba określana mianem „uranofobii” i polegała na niewytłumaczalnym lęku przed niekończącym się przestworzem. Dla Blaine’a sam fakt istnienia czegoś takiego jak pusta, błękitna od tlenu przestrzeń był równie absurdalny jak świadomość, iż w przyszłości jako pierwsza osoba miałby się przekonać, czy lęk ten jest rzeczywiście autentyczny. Tak jak wszyscy marzył od czasu do czasu o opuszczeniu schronu. Jednak bardzo szybko weryfikował własny pogląd. Życie w Krypcie było wszystkim, co znał i wbrew szerzącym się ostatnimi czasy ruchom agitującym na rzecz eksploracji świata zewnętrznego, lubił je. Na tyle, by w razie konieczności bronić siebie i

2

innych przed tym, co wedle Overseera i domniemanych propagandowych nagrań przedwojennych specjalistów od genetyki popromiennej czaiło się za wielką, metalowo-betonową grodzią z wytłoczonym na niej numerem „13”.

Oczywiście wygodny, bezpieczny i zorganizowany świat dwudziestoośmio letniego Blaine’a Kelly miał niebawem ulec zmianie (a na dobrą sprawę uległ właśnie w tym momencie; nieodwracalnie). Kilka nocy temu wybudził się gwałtownie z koszmaru. Rzadko je miewał. W ogóle mało kto w Krypcie miewał jakiekolwiek sny. Blaine wysnuł niegdyś teorię o dodawanych ukradkiem do racji wody środkach wyciszających wszelkie marzenia senne. Główny psycholog uznawał, iż wszelkie niekontrolowane fantazje – a zwłaszcza te dotyczące zbiorowego exodusu z Krypty, co było głównym przedmiotem rozgrywającego się tej nocy w głowie Blaine’a horroru - mogą w przyszłości doprowadzić do niesubordynacji pośród ludności i jakiś pierwotnych, nostalgicznych instynktów domagających się ponownego zasiedlenia powierzchni. W następstwie mogły, mogły jak zostało wielokrotnie zaznaczone w raporcie pojawić się zagrożenia w postaci urojeń, agresji, zbiorowych psychoz i destabilizacji sytuacji w schronie. Jak gdyby na potwierdzenie własnej tezy (tej dotyczącej podawanych w racjach wody narkotyków), Blaine poczuł tamtej nocy wzmożone pragnienie. Udał się na najwyższy poziom, gdzie mieściły się sale projekcyjne, rekreacyjne, biblioteka, magazyn broni, stanowisko Overseera (przypominające kosmiczny fotel komandora statku międzygwiezdnego), główne komputery sterujące wszystkimi witalnymi procesami Krypty oraz spichlerz, w którym składowano żywność oraz manierki z wodą. Każdy obywatel schronu otrzymywał swoją dzienną porcję wody w godzinach wczesno porannych. Musiała mu ona starczyć, aż do następnego przydziału. Jednak pełniący funkcje głównego kwatermistrza Murzyn był dobrym przyjacielem Blaine’a. Okazjonalnie udostępniał mu duplikat własnej karty otwierającej drzwi do magazynu.

Szczęśliwie tej nocy Blaine był w jej posiadaniu.

Zszedł więc dyskretnie do miejsca potocznie określanego mianem „wodopoju” i zachachmęcił jedną blaszaną manierkę, oprawioną w farbowaną błękitną skórę Bóg jeden raczy wiedzieć jakiego zwierzęcia i wszechobecną liczbę „13” wytłoczoną w miękkiej oprawie i naznaczoną żółtą farbą. Ugasił pragnienie, po czym posnuł się (w formie spaceru) przez pewien czas bezcelowo wzdłuż korytarzy Krypty. Przy głównym komputerze kontrolującym procesy oczyszczania wody, wydawało mu się, iż dostrzegł gmerającą naprędce i nerwowo postać. Przetarł oczy i po chwili namysłu obarczył przewidzeniem zmęczony umysł.

3

Następnego dnia wybuchła wielka panika – przynajmniej pośród najbliższych, najbardziej zaufanych osób z otoczenia Overseera. Podczas porannego racjonowania wody, część wtajemniczonych mieszkańców zachowywała się niespokojnie ukradkiem spoglądając jedni na drugich. Kwatermistrz posłał Blaine’owi rozpaczliwe spojrzenie jakby właśnie dowiedział się, że do końca życia będzie musiał zbierać czyjąś bawełnę; a życie to miało okazać się niezwykle długie. Blaine był prawie pewny, że jego nocne wypady po dodatkowe porcje płynów zostały odkryte, a on sam zostanie niebawem pociągnięty do odpowiedzialności.

Wieczorem przyszły do niego służby ochrony schronu. Blaine Kelly nie protestował. Został niezwłocznie postawiony przed obliczem Overseera. Ten siedział – jak zwykle – w swoim futurystycznym (nawet jak na wnętrze schronu) centrum dowodzenia. Umiejscowiony dziesięć stóp nad ziemią, starszy, siwowłosy mężczyzna zarządzał Kryptą 13 od kiedy Blaine sięgał pamięcią. Jego podium przypominało tron jednego z tych ekscentrycznych, średniowiecznych monarchów, o których Kelly czytywał swego czasu w bibliotece, zaś władza w schronie była dziedziczona dokładnie w taki sam sposób jak za czasów królów. Pod naporem taksującego spojrzenia zarządcy, Blaine poczuł przerażającą potrzebę przyznania się do wszystkiego. Nim jednak otworzył usta, Overseer przemówił za niego.

Kiedy skończył, Blaine Kelly nie miał najmniejszych wątpliwości: życie w Krypcie, jego życie, miało ulec niewyobrażalnej zmianie.

Teraz manifestacją narastających w nim tamtego dnia obaw była jego obecność po drugiej stronie grodzi. Wszyscy spoglądający na nią wcześniej widzieli tylko wewnętrzną stronę. Blaine Kelly, młody chłopak o niebywałej – według rygorystycznych kryteriów obowiązujących w schronie – inteligencji, był pierwszym mieszkańcem schronu oglądającym na własne oczy zewnętrzną część opatrzonego liczbą „13” włazu.

Sam ten fakt wydał mu się jakąś niezdrową ironią i gdyby nie paraliżujące przerażenie, z pewnością roześmiał by się obłędnym, maniakalnym chichotem.

Jednak cała chęć do śmiechu przeszła mu, gdy tylko ujrzał rozciągający się na podłodze jaskini szkielet. Szkielet był stary i wysuszony, a regulaminowy, standardowy uniform w kolorze błękitu zgnił praktycznie w całości. Plakieta technika-konserwatora pyszniła się dumnie na tle ogólnego rozkładu wisząc w miejscu, gdzie zmarły w niewyjaśnionych okolicznościach człowiek, miał niegdyś pierś.

Nazywał się Ed.

Blaine przetarł oczy z niedowierzania. Overseer zapewniał go, iż jest pierwszą osobą opuszczającą Kryptę. Pośród mieszkańców krążyły plotki, chociaż Kelly uznawał je raczej za

4

mity czy legendy, o ludziach, którzy zdecydowali się na opuszczenie schronu. Jeżeli słowa nadzorcy były nieprawdą…

Blaine poczuł dławiący uścisk dobywający się z żołądka i mknący w górę ku przełykowi. Dużym wysiłkiem woli ułagodził uczucie nudności pomagając sobie poprzez oparcie ręki na zimnym metalu grodzi. Oświetlająca ostatni bastion schronu żarówka zdawała się migotać przez chwilę w swoim siermiężnym, blaszanym kloszu, po czym pociemniała nieznacznie ograniczając już i tak skąpe światło. Poza nim nie było nic. Tylko niekończąca się, smolista ciemność.

Dlaczego ja? Do jasnej cholery, dlaczego ja? Pytał sam siebie Blaine. Dlaczego Overseer wysyła na wyprawę ratunkową, od której nota bene zależy tylko istnienie wszystkich mieszkańców Krypty, niespełna trzydziestoletniego chłopaka? Jasne, Blaine Kelly był szalenie inteligentny, o czym wspominaliśmy już wcześniej. Tylko, że inteligencja w konfrontacji z wypalonym przez nuklearny konflikt pustkowiem, gdzie rozmach mutacji osiągnął niewątpliwie tak niebywały poziom rozpusty i kreatywności, że najprawdopodobniej może na nim żyć dosłownie wszystko i to wszystko jest zapewne świetnie przystosowane do zabijania, na niewiele się zda. Może został wybrany dlatego, że w wieku siedemnastu lat włamał się do magazynu z bronią i wraz z dwójką znajomych urządzili sobie małą strzelnicę w stołówce. Może chodziło o to, że Blaine Kelly lubił sobie postrzelać, a przy jego umiejętnościach otwierania zamków i krasomówczemu potokowi słów, całość we wspólnej kombinacji niejednokrotnie ratowała mu skórę łącząc się jednocześnie w dość nieprzewidywalną dla innych mieszankę. Incydent na stołówce skończył się, co prawda, tylko miesięcznym dyżurem w kuchni, po którym jeszcze pół roku później Blaine i jego znajomi mieli pamiątki w postaci ropiejących pęcherzy na palcach obu dłoni. Ale oficer dyżurny służb ochrony oraz Overseer pod wpływem retoryki Blaine’a sami już chyba nie wiedzieli, czy kara została wymierzona słusznie.

Pewnie dlatego podczas ostatniej rozmowy nadzorca nie pozwolił mu wypowiedzieć ani słowa. Przytargali go do centrum dowodzenia, pozwolili łaskawie wysłuchać tego, co mają mu do powiedzenia, a potem praktycznie w przeciągu jednej doby wysłali na zewnątrz.

A wszystko dla hydroprocesora. Blaine nie mógł uwierzyć, iż coś tak witalnego, kluczowego i fundamentalnego dla przetrwania całej Krypty jak kontrolujący procesy oczyszczania wody pitnej chip został wmontowany do głównego komputera i nikt, absolutnie nikt nie pomyślał o częściach zamiennych. Na Boga, dywagował w myślach, przecież ten schron przetrwał konflikt nuklearny. Chińczycy rzucili wszystko, co mieli. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co się stało. Wszyscy byli jednak zgodni, że świat po czymś takim będzie

5

przypominał zwęglony w piekarniku radioaktywny befsztyk. Jeżeli coś miało przetrwać, prosperować i rozwijać się otoczone przez wyglądające jak stopione ruiny Pompei zgliszcza kolorowego niegdyś świata, musiało zostać zaprojektowane przez sztab specjalistów gotowych i przewidujących każdą ewentualność.

I jak na ironię, nikt nie zapewnił duplikatu hydroprocesora. Sam Overseer wspominał, że dostarczony im model zdawał się wadliwy od samego początku, a powtarzające się nieustannie raporty przewidywały jego rychły koniec. Wszyscy wtajemniczeni dziwili się, że nie wyzionął ducha znacznie wcześniej. Blaine przypuszczał, że albo coś tu nie gra, albo ktoś się najzwyczajniej w świecie pomylił. Pewnie gdzieś daleko, być może nawet na terenie Kalifornii znajduje się inna krypta, gdzie na wniosek zarządcy Krypty 13 dostarczono redundantny wręcz zapas hydroprocesorów. Blaine wyobrażał sobie jak zalegają w sięgających sufitu pudłach, leżąc jeden na drugim i czekając na lepsze czasy, kiedy tamtejszy chip działa bez zarzutu, a tutaj, głęboko w górach, on, Blaine Kelly, został zesłany na wygnanie, dosłownie, na wygnanie i rzucony w wir wydarzeń, których ani nie rozumie, ani nie ma na nie specjalnej ochoty.

Miło było tak pomarzyć. Posnuć wodze fantazji. Jednak te oszukańcze, tanie zabiegi były tylko wymijającym manewrem. Świat zewnętrzny tu był. Krypta 13 pozostawała zamknięta. Blaine, jeśli chciał przeżyć i wrócić z powrotem, musiał wziąć się w garść i pokonać roztaczającą się w jaskini ciemność. A to przecież dopiero początek…

Spojrzał przez moment z nostalgią na komputer wejściowy. Kusiło go, by wypróbować swój kod dostępu. Kilka ruchów knykci po zaśniedziałej, zatartej przez czas, wilgoć i temperaturę klawiaturze i byłby w domu.

Tyle, że ten dom długo nie przetrwa, jeżeli nie znajdzie hydroprocesora.

Przynajmniej wiedział, gdzie może być jeden. Każdy mieszkaniec schronu dostawał w wieku osiemnastu lat swojego Pip-Boy’a 2000. Był to niewielki, archaiczny już trochę, przenośny komputerek umożliwiający prowadzenie dzienników, odsłuchiwanie nagrań audio, odtwarzanie video, czytanie holodysków i nanoszenie lokacji na wgraną domyślnie mapę. Ta pokazująca rozkład pomieszczeń, korytarzy i pięter w Krypcie 13 niewiele pomoże mu na zewnątrz. Jednak Overseer w swojej wspaniałomyślności (szczodry pryk, pomyślał Kelly) wgrał „najnowszą” wersję mapy zachodniej Kalifornii. Oczywiście przedstawiała tylko czystą topografię, przez co wiele miejsc pozostawało czarnych. Blaine będzie musiał uaktualniać ją na bieżąco. Najważniejsze jednak, że niespełna osiem dni drogi na wschód mieściła się Krypta 15. Jeżeli dopisze mu szczęście, znajdzie w niej hydroprocesor i za lekko ponad dwa tygodnie będzie z powrotem, a miano bohatera i wybawcy schronu nie opuści go już do końca

6

życia. Blaine niemalże widział te wszystkie dziewczyny pragnące spędzić choć krótką chwilę z kimś, komu zawdzięczają życie.

Zerknął na ekwipunek. Potrzebował zebrać myśli nim zmierzy się z lewitującą dookoła ciemnością. Tak naprawdę zależało mu jednak by znaleźć jakikolwiek, najdrobniejszy nawet pretekst, by wrócić do środka. Jego umysł oszukiwał sam siebie tworząc zawoalowane meandry potrzeb odwracających uwagę. Jak na ironię, wszystkim znajdującym się po drugiej stronie pancernej grodzi ludziom zależało, by czym prędzej poszedł w cholerę, wywiązał się z nałożonego na niego zadania i niczym sunąca prostopadle ku Ziemi błyskawica wrócił triumfalnie dzierżąc w ręce hydroprocesor.

Los całej Krypty zależał od niego.

Ale Blaine Kelly nie potrafił się zmusić. Być może brakowało mu odpowiedniej motywacji. Być może chodziło o tę pieprzoną ciemność. Ciemność nie mającą nic wspólnego z tą zalegającą niekiedy w mrocznych zakamarkach (których było tyle, co kot napłakał) zaplanowanych pomieszczeń jego bezpiecznego dotychczas domu. Tu, na zewnątrz, wszystko zdawało się przypadkowe. Chaotyczne. Ciemność zaś, cóż, ciemność w jakiś niewytłumaczalny sposób okalała go swoim mrocznym chłodem. Kiedy stał odwrócony do niej plecami, mając przed twarzą potężną, wytłoczoną „13”, dałby sobie uciąć wszystkie – dosłownie WSZYSTKIE – członki, że coś szepcze jego imię.

Blaine… Blaine… Blaine…

A potem lodowate szpony zaciskają się wpierw na jednym ramieniu, drugim i Blaine Kelly zostaje pozbawiony nawet tego mało przyjemnego komfortu, by odejść z tego świata z dojmującym krzykiem na ustach.

Zdjął przewieszony przez ramię plecak i położył go na ziemi. Kucnął grzebiąc w środku jedną ręką. Miał trochę jedzenia w kilku menażkach, manierki z wodą (tych samych, pokrytych farbowaną błękitną skórą z wybitymi na frontowej stronie pechowymi liczbami). Do tego śpiwór, zapasowy komplet bielizny (własność Vault-Tec.), dwa Stimpaki – wspaniały wynalazek wojennej medycyny, działające niczym magiczny proszek, błyskawicznie tamujące krwotoki, blokujące receptory nerwowe, zasklepiające tkankę i generalnie w niewytłumaczalny sposób stawiające na równe nogi największe truchła. Widząc je, wypełnione bijącym po oczach karmazynowym płynem, uspokoił się nieco. Jednak tuż po chwili popadł w kolejne zakłopotanie. Dwie flary. Dwie nędzne i najpewniej przeterminowane flary.

Na Boga, złorzeczył w myślach, kto wysyła człowieka by uratował świat, wyposażając go w dwie flary?!?

7

Dwie spiczasto-bulwiaste, przypominające nieco nazistowskie granaty z II Wojny Światowej flary były niewątpliwie lepsze, niż zero. Jednak znacznie gorsze niż np. pięć… nie, dziesięć! Dziesięć flar mogło zrobić jakąś różnicę. Lecz gdyby tylko odziany w błękitny, regulaminowy kubraczek Blaine Kelly miał w sobie na tyle odwagi by przez ramię zerknąć w tył i posłać grobowej ciemności niepewne, acz pełne wyrzutu i nienawiści spojrzenie, wiedziałby, że może je sobie wsadzić (flary) tam, gdzie je równie ciemno…

Oczywiście Blaine nie musiał tego robić. Nie musiał nigdzie patrzeć. Nie musiał o niczym myśleć, a już na pewno nie musiał oddawać się jakimś sodomistycznym perwersjom pod grodziami Krypty. On bardzo dobrze wiedział, że te flary to czysta kpina.

- Bóg mi świadkiem – syknął przez zaciśnięte w klinczu zęby – jeśli kiedykolwiek wrócę do środka z hydroprocesorem, dam im wpierw jakąś stertę zużytych drutów, płytek, przewodników i innych komputerowych szpargałów. Będę się droczył i zwodził tego spierniczałego ramola, aż wyraz jego twarzy upodobni się do pyska zagłodzonego psa siedzącego u suto zastawionego stołu, z którego jego mało szczodry pan nie uraczył go do tej pory ani kawałeczkiem! Zobaczymy, kto wtedy będzie się śmiał. Zobaczymy…

Pośród absurdalnie gęstej ciemności, pośród pierwszych, dziewiczych chwil w świecie zewnętrznym, Blaine Kelly po raz drugi był bliski zaniesienia się maniakalnym śmiechem. Już czuł zbierające się we wnętrzu przełyku spazmy eksplodujące w fali szaleńczego chichotu, kiedy niespodziewanie do jego ucha dotarł dźwięk o wiele bardziej złowrogi, niepokojący i wprawiający w osłupienie.

Chłopak zesztywniał niczym mrożona szynka. Wydawało mu się, tylko mu się wydawało…

Szur-szur-szur-szur-szur.

Boże!

Szu-szu-szur… i nagle cisza.

Potem zaś oddalające się i zdystansowane szszszszszszszszszyyyszszzszuuu…

To tylko wiatr, powtarzał w myśli Blaine Kelly. Tylko wiatr. Sieć wydrążonych u podnóża góry jaskiń ciągnie się w niezliczonej kombinacji kanałów, przesmyków i czegoś na kształt powietrznych wywietrzników. Na zewnątrz na pewno teraz mocniej zawiało, a jako efekt dźwiękowy…

Mimo to pod wpływem wypływających wprost z pnia mózgu impulsów, bezwiednie położył dłoń na przywieszonej na skórzanym pasku kaburze broni. Trwał przez moment w absolutnym napięciu, po czym niepewnie, nieco bardziej świadomie, zaczął pieścić chłodny metal broni. Oficer dowodzący służb ochrony uroczyście wręczył mu kolt 6520: dwanaście

8

pocisków 10mm. Sama świadomość posiadania przy sobie tego, co wisiało wzdłuż jego uda dodawała pewności i była na swój sposób uspokajająca.

Blaine jeszcze przez chwilę chłonął zimno płynące z metalu. Kiedy jego własna dłoń ogrzała nieznacznie skonstruowany tylko w jednym celu przedmiot, odsunął ją i odwrócił się mierząc po raz pierwszy z ciemnością - i wszystkim tym, co poza usilnym przekonaniem samego siebie, że to tylko wiatr, mogło czaić się pośród niej.

Przez moment spoglądał w pustkę. Jego błękitne, jasne i przywykłe do syntetycznego światła oczy nie miały niestety cudownych właściwości wzroku Riddicka. Szkoda, tyle, że Blaine nie znał Riddicka i na dobrą sprawę wcale nie wiedział, co traci.

Wiedziony jakimś romantycznym aktem heroizmu, jak gdyby zupełnie wbrew sobie (pewnie za sprawą pnia mózgu) niemalże wykonał pierwszy, malutki krok oddalając się nieznacznie od grodzi Krypty 13.

Wtedy znów zawiało.

Tyle, że nieco głośniej niż poprzednio.

Nieco również bliżej.

I nieco bardziej złowrogo. Agresywnie i drapieżnie.

Te kilka nieco sprawiły, iż Blaine Kelly utracił wszelką wiarę w meteorologiczne cechy rozbrzmiewającego pośród ciemności dźwięku.

- C-czy… czy ktoś tam jest? – rzucił roztrzęsiony jak wyciągana z najniższej pułki lodówki ananasowa galaretka i dopiero po chwili uświadomił sobie, jaki błąd popełnił.

Dźwięk narastał. Wydawało się, że z każdym kolejnym oddechem Blaine’a zbliża się nieubłaganie w jego stronę.

- Do diabła! – zaklął po czym prawą ręką sięgnął do przewieszonej po lewej stronie kabury z bronią. Typowi profesjonaliści z dzikiego zachodu, tak zwani rewolwerowcy buszujący swojego czasu i w Kalifornii, wyśmialiby go i najpewniej załatwili przy pierwszej nadarzającej się okazji. Minie jeszcze sporo czasu nim Blaine nauczy się w pełni dbać o siebie. Jednak czas ten niewątpliwie nadejdzie, a Kelly ze swoim wysublimowanym kulomiotem stanie się równie groźny i śmiercionośny, co Jesse James.

Teraz jednak mierzył w ciemność dość niepewnie. Miał wrażenie, że jego ręka trzęsie się jak w napadzie alkoholowego delirium, a on sam, stojąc tu jak kołek i celując nie wiadomo do czego, wygląda równie groteskowo. Blaine Kelly lubił sobie postrzelać, wspominaliśmy o tym wcześniej. Jednak strzelanie do pustych puszek po strawie w obrębie bezpiecznej i dobrze oświetlonej stołówki Krypty, a czatowanie na porywiste podmuchy wiatru w absolutnej wręcz ciszy, cóż…

9

Na szczęście w miarę szybko zreflektował się i odbezpieczył nieaktywną do tej pory broń. Teraz, mając przed sobą perspektywę wypełnioną dwunastoma dziesięciomilimetrowymi pociskami i przynajmniej pięcioma tuzinami kolejnych - zalegającymi w jego wciąż znajdującym się na ziemi plecaku - Blaine Kelly poczuł się nieco pewniej.

Na tyle, że dla podkreślenia swojej odwagi i powagi strzelił z premedytacją w pustkę.

Dwukrotnie.

No i się zaczęło…

Na przestrzeni kilku kolejnych sekund wydarzyło się dużo. Nawet cholernie dużo jak na spowite mrokiem wnętrze upiornej pieczary. Po pierwsze Blaine Kelly zdążył zobaczyć dwa oślepiające rozbłyski wydobywające się z ujścia lufy jego kolta 6520. Potem gdzieś we wnętrzu głowy rozległ się kłujący, świdrujący pisk przechodzący z wolna w huk i jednocześnie, jak na ironię, wzmagający swoje własne działanie, aż do całkowicie zniewalającego ataku migreny. Zupełnie jakby gdzieś obok, gdzieś tuż, tuż, wybuchła skrzynka wypełniona hukowymi granatami.

Blaine Kelly rażony siłą własnej głupoty wynikającej z nieznajomości podstaw instruktażowego operowania bronią na generujących echo, rezonujących przestrzeniach zamkniętych – dość szczelnie, dodajmy i ścianach znajdujących się w niewielkich odległościach - padł na kolana wypuszczając broń z dłoni. Obie ręce były mu teraz potrzebne do kurczowego zaciskania uszu. Mimo to nie odczuł upragnionej ulgi. Blaine miał wrażenie, że wygenerowany przez niego grzmot odbija się echem od ścian jaskini w nieskończoność.

Potem jakby nieco przycichł. Lekki pogłos z wolna wygasał, a Blaine odzyskiwał panowanie nad sobą. Skulony pod metalową grodzią Krypty 13 nie miał możliwości by zauważyć jak kilkanaście jardów dalej, narastający przez dziesięciolecia, niepokojony przez nikogo stalaktykt doświadcza swojego pierwszego, małego pęknięcia. Pęknięcie z wolna rozrasta się tworząc po chwili przypominającą siatkę zdegenerowanych naczynek krwionośnych.

O ile Blaine nic z tego nie widział, łomot i trzask pękającej skały dotarł już do jego uszu całkiem wyraźnie. Huk i łoskot towarzyszący upadaniu stalaktytu prosto na skalną posadzkę był nawet bardziej donośny.

Nic jednak nie mogło równać się z tym, co rozległo się później.

Dziesiątki. Dziesiątki dziesiątków i dziesiątki dziesiątków dziesiątków przebudzonych, przepełniających grozą i jak gdyby poważnie oburzonych i rozsierdzonych głosów. Głosów do złudzenia przypominających piski kalifornijskich szczurów jaskiniowych.

10

Ich pogłos odbijał się od klaustrofobicznych ścian jaskini niczym stado rozwrzeszczanych, doszczętnie popierdolonych nietoperzy latających w jakiejś strefie zagłuszającej fale sonarowe. Ogólny harmider dorównywał chyba tylko narastającemu u Blaine’a lękowi i obłędowi.

Bez chwili namysłu, znów zupełnie mimowolnie, chwycił jedną ze znajdujących się w plecaku flar i odbezpieczając ją sprowadził jasność na piekielną pieczarę.

Gorąc i pomarańczowo-biały ogień bijący od flary były tak oślepiające, iż Blaine momentalnie cisnął poskramiające trwogę narzędzie wprost przed siebie.

Światło rozjaśniło ściany jaskini. Jego intensywność połączona z gromadnie wydobywającym się dymem, który jak na ironię nabierał cech eteryczności dopiero kilka milimetrów pod skalnym stropem, uniemożliwiały precyzyjne określenie jak długi jest rozciągający się przed Blaine’m korytarz.

Ciężko było również na pierwszy rzut oka powiedzieć, co kryło się za niezgłębionymi przez światło granicami mroku. Mroku, z którego jego uszu dobiegały mrożące do szpiku kości odgłosy nieartykułowanych gróźb i przekleństw.

Mimo to kiedy promień flary począł przygasać, Blaine Kelly zamrugał oczami z przerażeniem i zmarszczył odruchowo czoło.

Wydawało mu się, iż coś zobaczył.

Coś, co wprawiło go w osłupienie jak zamienioną w słup soli żonę Lota.

Oczy. Setki par malutkich, wrednych i najwyraźniej pałających żądzą krwi oczu.

Wszystkie wpatrywały się w niego. Zupełnie jak gdyby przenikały przez wciąż rażące je, niknące światło i wiedzione jakimś prymitywnym, zwierzęcym instynktem urodzonych zabójców wiedziały, że to, co ponosi odpowiedzialność za ich rozsierdzenie, kryje się nieco dalej. Tuż pod metalowymi drzwiami Krypty 13.

Blaine Kelly doświadczył czegoś, co działające dawno temu grupy komandosów takich jak Delta Force, SAS, Mosad czy GROM nazywały: bezwarunkowym odłączeniem racjonalnych części mózgu. Specjaliści od psychologii behawioralnej woleli ujęcie problemu w naturze czysto instynktowej. Jeszcze inni nazywali to uniesieniem, działaniem pod wpływem chwili, boskiej inspiracji czy po prostu afektem. Jednak mechanizm zawsze pozostawał ten sam. Proste, zwierzęce odruchy działały same z siebie odcinając wyższe obszary mózgu od sprawowania kontroli. Czasami po prostu zdarzały się sytuacje, kiedy myślenie, logiczne analizowanie i racjonalizowanie danego problemu niespecjalnie współgrały z czysto biologicznym, instynktowym przetrwaniem. Czy powinienem to zrobić? Czy jest to najsłuszniejsze wyjście z tej opłakanej sytuacji? Czy zjedzą mnie na surowo, czy

11

tylko zagryzą i zniosą jaja w moich zmaltretowanych zwłokach, które staną się potem wylęgarnią i domem dla ich małych? Może właśnie to zabiło Eda? Zmutowane atomem, głodne i rozjuszone szczurze bękarty pożerające go od środka, ryjące po kościach bruzdy i wciągające szpik jak Włosi kluski (a do tego składające jajka niczym dziobaki)? Czy może powinienem strzelić sobie w łeb? Co się stanie z moją Kryptą? Co ze wszystkimi zamieszkującymi ją ludźmi? Czy to możliwe, że pod wpływem innej mieszanki gazów atmosferycznych oraz spalaniem potężnym ilości tlenu przez flarę, mój umysł uległ halucynacji? Czy to wszystko ma w ogóle sens?

To były pytania, na które Blaine Kelly nie miał w tej chwili czasu. Ktokolwiek kontrolował teraz działania młodego chłopaka w niebieskim, regulaminowym stroju Vault-Tec, pchnął go w kierunku znajdującego się po lewej strony od grodzi komputera wejściowego.

Blaine nie patrzył już na niego z nostalgią. Teraz z jego oczu zionęła żądza dostania się do środka. Żądza przetrwania i przede wszystkim żądza uzyskania dostępu, uruchomienia mechanizmu sterującego zewnętrzną, zdolną przetrwać zmasowany atak nuklearny grodzią i ponownego zweryfikowania słuszności jego wyprawy.

Kiedy za pierwszym razem kod nie został przyjęty, obłąkany z przerażenia i desperacji Blaine nawet tego nie zarejestrował. Jakaś podświadoma część jego umysłu uznała po prostu, że gdzieś musiał popełnić błąd. Wiele przemawiało za tym, iż była to prawda. Klawiatura się zatarła. Klawisze opierały się każdemu ruchowi jego knykci. Gdzieniegdzie przestrzenie pomiędzy nimi zaśniedziały i były zablokowane. Takie rzeczy się zdarzają, szeptały głosy nieświadomego umysłu Blaine’a. Jednak inne jego części, te mroczne, depresyjne i destrukcyjne, która zawsze zdawały się działać na przekór swojemu właścicielowi, zasiały już kiełkujące ziarno niepewności. Ziarno, za sprawą którego Blaine mógł popaść w prawdziwy obłęd i stracić życie nim w ogóle na dobre zdążył go zasmakować.

Kod nie wszedł i za drugim razem. Blaine instynktownie, mechanicznie wklepał sekwencję po raz trzeci. Poza rozlegającymi się pośród skalistej groty odgłosami typowymi dla pracującej klawiatury komputera, nie dało się słyszeć niczego (nie licząc oczywiście gromadzących się w ciemności potworów). Blaine desperacko liczył na stękające pojękiwania uruchamianego mechanizmu grodzi Krypty 13. Jednak sekwencja aktywacyjna i za czwartym, piątym i szóstym razem nie doprowadziła do niczego, poza narastającym rozczarowaniem.

Cholerny komputer musiał się zepsuć, pomyślał Blaine konstruując po raz pierwszy od dłuższej chwili świadomą myśl. Zepsuł się, albo… albo został wyłączony celowo…

12

Jak gdyby dla potwierdzenia jego podejrzeń, wzrok automatycznie i odruchowo skierował się w stronę rozkładających zwłok Eda.

Blaine osunął się tracąc grunt pod nogami. Znajdująca się za jego plecami flara wciąż skwierczała, jednak generowana przez nią łuna pomarańczowego światła zatraciła już wszelkie swoje aspekty jasności. Co więcej, tliła się teraz tętniczą czerwienią. Oznaczało to, iż lada moment światło zniknie, a na jego miejscu pojawi się coś równie czerwonego w ilości wręcz niepoliczalnej.

Blaine był załamany. Chociaż załamany to mało powiedziane. Pamiętał jak w wieku dziewięciu lat nie zdał egzaminu z historii Wielkiej Wojny. Wydawało mu się wtedy, że cały jego świat legł w gruzach. Był poważnie załamany. Wtedy można było powiedzieć, że był, bo w konfrontacji z tym, czego doświadczał teraz, jego porażka sprzed dziewiętnastu lat wydała mu się równie poważna i istotna, co narastająca czapa lodowa na biegunach Marsa.

Jeżeli już jesteśmy przy narastaniu, to niezłomne spojrzenie Blaine’a Kelly wciąż spoczywało na szkielecie Eda – technika-konserwatora - z którego nie pozostało już zbyt wiele. Jednak to, co wciąż tu było, sprawiło, iż w Blaine’nie narosło coś jeszcze. I bynajmniej nie było to uczucie ulgi bądź jakieś bliżej nieokreślone deus ex machina.

Kości palców, stopy, piszczele, uda, miednica, żebra, obojczyki, kości przedramion, ramion i dłonie z knykciami, kręgi szyjne i na końcu czaszka, wszystko to, co niegdyś składało się na Eda, nosiło na sobie ślady głębokich, mechanicznych bruzd. Zupełnie jakby coś dużego, złośliwego i wiecznie głodnego rzuciło się na niego zadając precyzyjne rany za pomocą ostrych jak żyletki szponów.

- Boże… - jęknął Blaine i zapragnął zamknąć oczy. Wiedział jednak, że nie jest do tego zdolny. Bał się tak bardzo, że nie był nawet w stanie odciąć dopływu kolejnych obrazów do swojej świadomości.

Ed. Ed zszedł. Blaine natomiast wciąż żył, ale zastanawiał się, czy Ed umarł z przyczyn naturalnych. Może był tak bardzo przerażony, tak bardzo zwątpił we wszystko i tak bardzo miał wszystkiego dosyć, że kiedy tylko dotarło do niego, że zapewniony mu przez Overseera kod dostępu do głównej grodzi nie działa, usiadł w kącie, skulił się w kłębek i uznał, że najwyższy czas opuścić ten zdradliwy, szelmowski padół posyłając tego autorytarnego, podstępnego zarządcę prosto do diabła. Blaine starał się przekonać sam siebie, że jeżeli tylko zaweźmie się wystarczająco mocno, umrze i wszystko się skończy.

Zerknął na swojego Pip-Boy’a 2000. W lewym górnym rogu znajdowała się wetknięta za plastikowy pasek karteczka. Widniała na niej liczba sto pięćdziesiąt. Sto pięćdziesiąt dni.

13

Na tyle wystarczy zapasów wody w Krypcie 13. Tyle czasu miał Blaine Kelly na znalezienie hydroprocesora. Potem nie będzie już po co wracać.

Odwrócił kartkę. Po drugiej, niewidocznej na pierwszy rzut oka stronie znajdowały się podpisy najbliższych mu mieszkańców schronu. Wszyscy życzyli sukcesów podkreślając jednocześnie jak bardzo na niego liczą.

Jak wiele zależy od niego.

Być może Ed faktycznie uznał, że warto umrzeć. Być może nikt nie pomyślał, by do jego Pip-Boy’a (który swoją drogą musiał zostać skradziony, porwany, albo zjedzony przez spuszone od promieniowania szczury) wyposażyć w pokrzepiającą kartkę przepełnioną deklaracjami ludzi, którzy za sto pięćdziesiąt dni będą mieli więcej wspólnego z Edem, niż z Blaine’m.

Wstał. Otrzepał kolana. Podniósł plecak i wygrzebał z niego drugą i ostatnią zarazem flarę. Poprzednia żarzyła się już tylko efemerycznym blaskiem gwałtownie pochłanianym przez ciemność; ta lada moment miała ponownie zakrólować w pieczarze. Blaine odbezpieczył „poskramiacza” i trzymając go w jednej ręce, chwycił kolta 6520 w drugą i nieco pewniejszy siebie, pokrzepiony i przekonany o własnej wyższości nad jaskiniowymi szczurami, zostawił gródź Krypty 13 za sobą.

2

Siedmiokrotnie Blaine powracał pod gródź Krypty 13 i sprawdzał, co u spoczywającego w pokoju Eda. Tyleż samo razy próbował z infantylną, dziecięcą nadzieją odprawić rytuał wejścia wprowadzając swój kod dostępowy na klawiaturze zlokalizowanego po lewej stronie od stalowych drzwi komputera. Odgłos dociskanych, opornych klawiszy odbijał się klikającym echem w otaczającej go zamkniętej przestrzeni. Lodowaty, stalowy właz schronu również pozostawał dla niego zamknięty.

Blaine zdążył zmarnować mnóstwo czasu, nim uświadomił sobie, że płonąca flara długo już nie pociągnie. Ciemność zaś była dokładnie tam, gdzie ostatnio i przez kilkadziesiąt ostatnich lat. Może nawet znacznie dłużej. Opornie, stawiając śmiesznie mały kroczek za kroczkiem, ruszył przed siebie unosząc rozświetlający mrok przedmiot wysoko w lewej dłoni. Przypominał nieco Alana Granta z Parku Jurajskiego. W takiej sytuacji szczury byłyby niewątpliwie złośliwymi i wiecznie głodnymi Tyranozaurami – co samo w sobie nie było dalekie od prawdy. Blaine modlił się, by dały mu spokój i pozwoliły przejść. Swe żarliwe nawoływania i prośby do Boga postanowił jednak wesprzeć nieco bardziej pragmatyczną

14

postawą, niosąc kolta o numerze 6520 w prawej dłoni i trzymając w gotowości palec wskazujący na języku spustowym.

Z początku szczury faktycznie go nie niepokoiły. Przemieszczał się naprzód, a z każdym kolejnym jardem zyskiwał dodatkową pewność siebie. Pewność osiągnęła jednak pewien poziom szczytowy, a potem wszystko zaczęło wracać do stanu poprzedniego.

Szybko i gwałtownie. Niewątpliwie dogorywające, pomarańczowe światło flary zyskujące już pierwsze oznaki krwistej czerwieni miało w tym swój znaczny udział.

Gdy tylko zrobiło się nieco ciemniej, Blaine przystanął. Spośród nieprzeniknionej, wypełniającej jaskinię ciemności łypały na niego setki malutkich, zjadliwych oczek. Były równie czerwone, co ledwo już zipiące światło flary. Tyle tylko, że flara była jedna i nie patrzyła na niego jak kanibal życzący sobie przy swojej ofierze smacznego.

Blaine skulił się w sobie. Przełknął ślinę i ruszył dalej. Słyszał odgłosy kłębiących się dookoła szczurów. Niektóre popiskiwały. Inne wyczekiwały świecąc swoimi gryzoniowatymi oczkami. Co bardziej głodne atakowały siebie nawzajem, a pośród nierównej i mało honorowej walki, którą każdy szanujący się sekundant asystujący przy XIX wiecznych pojedynkach angielskich gentelmen’ów przerwałby bez mrugnięcia okiem, rozrywane ostrymi jak dzioby sokołów zębami szczury piszczały, krzyczały i wiły się w zdającej się tworzyć jedną, niekończącą się masę małych, ohydnych potworków.

Niespełna trzydziestoletni chłopak przyspieszył kroku trzęsąc się jak osika. Nogi miał niczym z waty, dosłownie, a każdy krok zdawał się przybliżać go do bram piekielnych, za którymi czekały wieczne męki, opalane członki (te najcenniejsze) ciała i zbiorowe gwałty przez lubujące sodomię diabelskie pomioty. Do tego dochodził wrodzony lęk ludzi przed gryzoniami. Blaine Kelly całe dotychczasowe życie spędził w Krypcie, gdzie z oczywistych przyczyn szczury nie występowały. Widział jednak sporo filmów, czytał niekończące się encyklopedie, artykuły i książki wyświetlane na ekranach komputerów bibliotecznych, by dobrze wiedzieć, że głodne szczury stają się niezwykle rozjuszone i ze względnie małych, puchatych niekiedy zwierzątek, przeistaczają się w olbrzymie, wredne, dybiące na życie wszystkiego, co się rusza, łakome skurwysyny.

Jakiś zarzynany właśnie przez otaczających go pobratymców gryzoń zakwiczał niczym szlachtowana masarskim nożem świnia.

Mimo to Blaine wciąż żywił nadzieje, że otaczające go szczury nie są szczurami. Może to jaszczurki. Małe, niegroźne jaszczurki, które żyjąc pośród tych nieprzeniknionych ciemności, są po prostu głodne i wyziębione. Może i była to niewątpliwie bardziej komfortowa perspektywa. Może wszystko to jest wytworem jego nadwyrężonej i poddanej

15

działaniu szoku wyobraźni. Może ciemność i atawistyczne lęki ludzi prehistorycznych przed mrocznymi odmętami jaskini powodują napływ fikcyjnych obrazów atakujących jego mózg z siłą (rozsierdzonych, zagłodzonych niemalże na śmierć szczurów) kawalkady pocisków.

Jednak wszelkie wątpliwości Blaine’a zostały rozwiane niczym eteryczny pyłek wysypany ze znajdującej się na transoceanicznym statku urny; przy okazji tuż przed nadciągającym z północnego-zachodu sztormem, kiedy trzymana przez niego flara rozjarzyła się w ostatniej fazie życia truskawkowym ogniem.

Wtedy też szczury zamilkły, a Blaine poczuł osobliwe, niepokojące uczucie jakby te małe kurwiszony wyczuły rychły moment jego zguby i zebrały się dookoła kłębiąc niczym wzburzone morskie bałwany, mające lada moment pochłonąć przewożący urnę statek.

Oszołomiony, przerażony i znów ulegający na jedną krótką chwilę kontroli kogoś lub czegoś innego, Blaine z furią odyńca pożądającego niedostępnych dla niego żołędzi, cisnął flarą wprost w znajdujące się przed nim kłębowisko szczurów.

Pisk, syk - coś, co do złudzenia przypominało syk - i stała się rzecz wręcz niesamowita.

Sierść kilku szczurów zaczęła się palić.

Nie było już również najmniejszych wątpliwości, iż faktycznie były to szczury.

Tyle, że jakieś inne.

Kalifornijski szczur jaskiniowy, uznawany przez wielu za jeden z najgroźniejszych i osiągających największe rozmiary gatunków z rodziny rattus. Długość ogona dorosłego samca wynosi pół stopy, zaś długość całego ciała łącznie z pyskiem równą stopę. Zęby, osiągające niekiedy dwa cm (i stale rosną, szczur musi regularnie ścierać je o kamienie i kości swych ofiar), są ostre i wygięte w skierowane ku wnętrzu gardzieli łuki – niewątpliwie ma to uniemożliwić wyrwanie się rozszarpywanej ofierze. Waga dojrzałych osobników wacha się od trzech do czterech i pół funta. Kalifornijski szczur jaskiniowy charakteryzuje się życiem w licznych (sięgających tysięcy osobników) stadach, wzmożonym apetytem i agresją. Ponadto wykazuje silny instynkt terytorialny i w obliczu zagrożenia gniazda, instynktownie podejmuje walkę nawet z osobnikami większymi i liczniejszymi od siebie. Ponadto szczury kalifornijskie wydalają znaczne ilości odchodów, które stanowią swoistą wyściółkę ich leż lęgowych, wydzielając przy tym odrażające, trupie wręcz feromony.

Blaine spojrzał na swoje buty. Ich czubki i podeszwy były umorusane w tym, co stanowiło niegdyś główny składnik odżywczy w szczurzej diecie. Ekskrementy były wszędzie. Dosłownie wszędzie!

16

Oznaczało to tylko jedno, Blaine znajdował się właśnie w centrum lęgowego leża kalifornijskich szczurów jaskiniowych.

Tyle, że wbrew zapamiętanej z encyklopedii definicji, te były znacznie większe. Wydawało mu się, że mogą mieć nawet cztery, może pięć stóp. Do tego były masywniejsze, bardziej muskularne, ich ogony grubsze, a sierść spiczasta i złośliwie nastroszona. Zakrzywione, połyskujące w ogniu płonących trucheł zęby pyszniły się na długość… o Boże! Co najmniej pięciu centymetrów! Oczy zaś zdawały się lekko wybałuszone i jeszcze wredniej czerwone, niż dotychczas.

Kalifornijskie szczury jaskiniowe niewątpliwie stanowiły efekt twórczej mocy niezmordowanego promieniowania. Mała pamiątka dla świata od ludzi, którzy rozpętali ten piekielny konflikt i zamienili zieloną, przyjazną niegdyś planetę w post-apokaliptyczne pustkowie wypełnione mutantami takimi jak te rozsierdzone gryzonie.

Żółte, pełgające płomienie pochłaniające coraz większe przestrzenie szczurzego futra działały na inne gryzonie jak najlepszy z najlepszych odstraszaczy. Świetna wizja reklamowa. Masz problem ze szczurami? Nie możesz pozbyć się gryzoni? Benzyna renomowanej firmy KELLY wypala twoje problemy do gruntu. Kup benzynę firmy KELLY i podpal nieproszonych gości. Gwarantujemy sukces i efektowne wrażenia wizualne. Do każdego pięciogalonowego kanistra dołączamy grill z podpałką i miesięcznym zapasem węgla GRATIS! Specjalnie od firmy KELLY!

Swąd palonego mięsa stawał się coraz wyraźniejszy. Po pierwszej fali smrodliwego dymu z futra, obecny zapach był dla Blaine’a niemalże przyjemny. Pachniał jak… nadzieja i realna szansa zostawienia tego cholernego miejsca daleko z tyłu. Jednocześnie, na gołym karku i wilgotnych od potu lędźwiach, poczuł coś, co kojarzyło mu się tylko z wypluwanym z wentylatora powietrzem.

Podmuch wiatru.

Podmuch wiatru i coś, co pachniało niemalże normalnie. Coś, co właściwie było pozbawione zapachu, a jednak samo w sobie kuszące i pożądane.

Niestety w tym samym momencie i szczury nabrały jak gdyby większej pewności siebie. Zbiły się w jedną, spójną masę. Okrążyły płonące zwłoki i z wolna, wciąż czując respekt przed darem Prometeusza, zaczęły zbliżać się ponownie w stronę Blaine’a.

Tym razem Blaine nie czekał, nim uzyskają przewagę taktyczną. Wymierzył kolta 6520 i pociągając kilkukrotnie za spust posłał sześć szczurów wprost ku nirwanie.

17

Wtedy po raz kolejny tego dnia, wydarzyło się coś, czego nie był w stanie przewidzieć: wszystkie, dosłownie wszystkie żywe szczury rzuciły się w obłąkańczym pędzie na nafaszerowane ołowiem truchła kolegów i koleżanek.

Rozpoczęła się wyśmienita, przynajmniej dla niektórych, kanibalistyczna uczta. Co większe gryzonie zanurzały swoje demoniczne mordy w krwawych ochłapach mięsa. Pyski szybko stały się równie czerwone, co nienawistne oczka. Jednocześnie te mniejsze, które nie były w stanie dopchać się do niespodziewanego paśnika, skubały, kąsały i podgryzały te, które właśnie jadły.

Blaine strzelił jeszcze czterokrotnie, po czym przeładował kolta. Tym razem generowany przez broń huk nie powalił i nie przyprawił go o nieznośny atak migreny. Przestrzeń tworząca wnętrze jaskini zdawała się w tym miejscu nieco rozleglejsza. Ściany były w większych odległościach od siebie, a mrok… mrok.

Mrok nie był już do końca mrokiem.

Nie było to jednak istotne. Szczury bowiem ocipiały. Wszystkie mknęły i wijąc się próbowały desperacko uszczknąć coś dla siebie. Blaine nie musiał już właściwie mierzyć dalej. Te, które żarły brutalnie odganiały te, które żreć chciały, a wszystkie w okolicy przy pomocy swego szczurzego, napompowanego siłą atomu intelektu kombinowały, jak capnąć coś małego, co wypełni ich brzuszki i pozwoli choć na chwilę poczuć się bezpiecznie w upragnionej przez zwierzęta sytości.

Płynąca fala ssaczego pomiotu opływała przypominające pale nogi Blaine’a. Blaine natomiast postanowił skorzystać z okazji i czym prędzej odwrócił się i pobiegł przed siebie. Nie było sensu, ani sposobu lawirować pomiędzy nieposkromionym potokiem zmutowanych zwierząt. Oczami wyobraźni Blaine widział dzisiejszy wpis w dzienniku jego PipBoy’a 2000:

Dzień pierwszy

Brodziłem przez terror żywych, wijących się pod moimi stopami szczurów. Słyszałem dobywający się z ich pysków pisk, kiedy gniotłem im ogony. Słyszałem dziki, przepełniony nienawiścią i podłymi życzeniami śmierci jazgot, kiedy miażdżyłem ich kręgosłupy, czaszki i rozpłaszczałem chronione przez matki młode. Fala pulsującego, mięsistego dywanu przeciwstawiała się moim nieustępliwym wysiłkom wydostania się na zewnątrz; niczym treningowa bieżnia o nierównej, oślizgłej nawierzchni. Potem zaś wszystko się zmieniło, a ja ujrzałem rozjaśniające się wnętrze pieczary. Biologiczna wyściółka spod podeszw moich regulaminowych butów przerzedzała się, aż szczury pozostały gdzieś daleko z tyły: pośród

18

mroku i ciemności spowijających pierwszy, (nie)goszczący mnie obszar radioaktywnego świata zewnętrznego.

Potem faktycznie wszystko uległo zmianie, a zmiana ta była tak błyskawiczna i płynna zarazem, że Blaine przystanął rażony kolejnymi wątpliwościami i wkradającymi się do wnętrza pieczary promieniami obcego mu dotychczas słońca.

Przynajmniej tumany szczurów zniknęły. Z rozgrywającego się gdzieś za jego plecami szczurzego holocaustu, docierały tylko ciche, przytłumione dźwięki bezwzględnej walki, cierpienia, śmierci i pasującej tam jak mrówkojad pośród mrówczego kopca uczty.

Blaine odgarnął opadające mu na czoło kruczoczarne włosy. Schował pistolet do kabury, poprawił wiszący mu na plecach plecak i tupnął kilkukrotnie nogami próbując strząsnąć z nich fragmenty szczurzej sierści i przylepione drobinki krwi.

Potem uniósł dłoń osłaniając oczy. Im bliżej wyjścia jaskini, tym mocniej musiał zaciskać powieki. Światło bowiem było tak kłujące i tak intensywne, że Blaine’a więcej miał teraz wspólnego ze ślepym, głębinowym kretem, aniżeli z człowiekiem.

Jeszcze dostanę jakieś pieprzonej pustynnej ślepoty, pomyślał. Czytał kiedyś o ślepocie arktycznej dotykającej marynarzy w trakcie letnich dni polarnych. Wydawało mu się nawet, że w bibliotece była taka książka, gdzie dwa osiemnastowieczne okręty Brytyjskiej Marynarki Królewskiej wypłynęły w poszukiwaniu północno-zachodniego przejścia nad północnym wybrzeżem Kanady. Pech chciał, że obie załogi utknęły na przeszło dwa lata w arktycznych lodach. Komandor okrętu flagowego zażyczył sobie jednego dnia, by na ułożonym na pobliskiej wyspie kopcu pozostawić wiadomość dla ewentualnej ekspedycji ratunkowej. Bodajże siedmioro wysłanych z misją marynarzy powróciło niemalże całkowicie ślepych. Jeżeli więc istniała ślepota arktyczna, musiał również istnieć jej pustynny odpowiednik.

Kiedy Blaine znalazł się praktycznie na skraju groty, a światło słoneczne stało się nie tylko dojmująco bolesne i absorbujące, ale również wyjątkowo piekące, usłyszał pierwszy od czasów szczurzego holocaustu pisk zmutowanego gryzonia.

Zdawał się zmierzać w jego kierunku.

Oszołomiony słońcem, dusznym, pustynnym powietrzem wkradającym się w rdzawe ściany jaskini, zmęczony potężną, nienaturalną dla niego dawką stresu i napięcia oraz przerażony mknącym w jego kierunku potworem, zachwiał się próbując desperacko znaleźć oparcie dla swoich roztrzęsionych rąk.

Mimo to waciane nogi, ciążący mu plecach i ogólnie kiepskie samopoczucie, pociągnęły go ku ziemi z siłą porównywalną do tej zarezerwowanej zazwyczaj dla grawitacji.

19

Blaine Kelly skulił się w sobie, kiedy nieopatrznie zbyt mocno uchylił jedno z dwojga przymkniętych oczu. Rozpędzony, drący i popiskujący wniebogłosy szczur sunął wprost ku niemu. Targany bolesnymi doświadczeniami chłopak nie był jednak w stanie zmusić się do ponownego rozwarcia powiek.

Skulił się jeszcze bardziej i wystawiając okutany plecakiem grzbiet, jak chowający się w skorupie żółw, czekał w nadziei, że szczur w ostatniej chwili uzna, że gorące, przypalające promienie słoneczne nijak się mają do tego, co szczury, myszy i inne gryzonie lubią najbardziej.

Pamiętaj tylko, Blaine – odezwał się należący do jego podświadomości głos, który lubił przemawiać, wtedy, kiedy był najmniej pożądany (jakby w ogóle kiedykolwiek był), że to są szczury zmodyfikowane pod wpływem twórczej mocy promieniowania. Tylko coś wyjątkowo podłego, zawziętego i złośliwego może przetrwać w świecie takim, jak ten. Te szczury z pewnością brykają po słońcu z równą lubością, co tarzające się w gównie świnie.

Na szczęście szczur nie należał do miłośników kąpieli błotnych. Na drugie szczęście, głos w głowie Blaine umilkł, a na trzecie, on sam zaczął oswajać się z wolna z okrutną bezwzględnością promieni naszej jedynej gwiazdy i pozwalając sobie na niewielkie uchylenie powiek, uchylił je akurat w momencie, kiedy odpasiony, wyjący jak przednia szarża Mongołów szczur przebiegł obok niego.

Nie miał połowy nosa. Zamiast niego wystawała mu jakaś groteskowa papka. Prawe oko wypłynęło na wierzch i dyndało na masywnym nerwie wzrokowym. Większa część sierści zwierzęcia była tam, gdzie reszta zamordowanych gryzoni: we wnętrzu groty i jak gdyby na domykający ten ogólny obraz nędzy i rozpaczy deser, jakiś inny szczur odgryzł naszemu ogon.

Długi, szkarłatny ślad z broczącego krwią kikuta ciągnął się w głąb ciemności.

Na wpół ślepy szczur nawet nie zauważył zwiniętego w kłębek, równie na wpół oślepionego Blaine’a. Przeleciał obok niego z prędkością piłeczki do ping-ponga i pognał gdzieś, hen daleko, ku czyhającej na wszystko, co żyje, pustce świata zewnętrznego, by ta połknęła go niechybnie sprowadzając śmierć.

Blaine Kelly odczekał jeszcze kilka ładnych minut. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do panującej na zewnątrz jasności, uniósł się i raz jeszcze otrzepał kolana na swoich – zatracających z wolna czystą, błękitną barwę – spodniach obywateli Krypty 13.

Spojrzał na leżące tuż pod północną ścianą kości. Nie były to kości człowieka i ich właściciel z całą pewnością nie miał na imię Ed (technik-konserwator). Przypominały raczej resztki rogatego kangura.

20

Blaine nie przypominał sobie, by gdziekolwiek na świecie żyły rogate kangury. Kangury, australijskie zwierzęta, które w symbolice narodowej podporządkowanego Wielkiej Brytanii kraju, można było przed wojną znaleźć praktycznie wszędzie, z całą pewnością nie stanowiły naturalnego elementu lokalnej fauny zachodniej Kalifornii, znajdującej się przecież na zupełnie innym kontynencie.

Tak jak zmutowane, wielkie jak skurwysyny szczury jaskiniowe.

Blaine wziął głęboki oddech i zbierając się w sobie dokonał małego kroku. Małego kroku dla siebie… a zresztą, wszyscy to znają.

Po prostu wyszedł z jaskini. Po raz pierwszy w swoim życiu patrzył na świat zewnętrzny.

Również po raz pierwszy w swoim życiu poczuł się załamany do tego stopnia, że przez głowę przemknęła mu myśl by wczołgać się z powrotem do pieczary, a potem po omacku odnaleźć gródź Krypty 13 i wydrapać w niej dziurę choćby własnymi paznokciami. Byle tylko dostać się do środka.

- Jak ja mam tu cokolwiek znaleźć? – warknął oburzony i zdesperowany zarazem.

Miał ku temu solidne podstawy.

Świat zewnętrzny przypominał jałową powierzchnie znajdującej się zbyt blisko słońca planety. Planety, która o życiu bądź perspektywie wytworzenia samych tylko warunków sprzyjających powstaniu życia wiedziała tyle, co Blaine o zwyczajach godowych żyjących w Oceanie Indyjskim Sześcioszparów Piłoogonowych.

Gorąc. Lejący się z nieba skwar. Blaine nigdy by nawet nie przypuszczał, że może być coś gorszego niż podkręcenie o kilka stopni panującej we wnętrzu Krypty temperatury pokojowej. Na Boga Miłościwego, tutaj musiało być… ze sto dziesięć Farenheitów (oczywiście mocno przesadził. Panująca w post-apokaliptycznej, suchej i jałowej Kalifornii zachodniej temperatura nie przekraczała z reguły setki). Do tego światło zewnętrzne wciąż go oślepiało (na bank złapię tę pustynną ślepotę, pomyślał rozjuszony coraz bardziej), a pusta przestrzeń przytłaczała bezkresem i przerażała niczym niekończące się pustynne wydmy. Czym prędzej pragnął powrócić do zamkniętych przestrzeni. Nie czuł się jednak na siłach, by raz jeszcze przedzierać się przez żywą, szczurzą masę tylko po to, by ponownie przekonać się, że ten stary, spierdzielały sukinsyn siedzący teraz najpewniej w swoim wygodnym kosmicznym fotelu i popijający PINACOLADĘ zablokował mu kod dostępu, przez co nie jest w stanie odprawić rytuału wejścia i…

Spojrzał na swojego PipBoy’a 2000. Delikatny, ciepły wiatr (który był chyba jedynym delikatnym zjawiskiem w tym świecie) smagał jego wciąż młodzieńczą i dobrze zachowaną

21

przez dwadzieścia osiem lat spokojnego życia we wnętrzu schronu twarz. Dla odmiany promienie słońca były bezlitosne, a Blaine zaczął z wolna odczuwać pieczenie na czole, policzkach i nosie.

Tak właściwie to miał już całkiem czerwoną skórę.

PipBoy 2000 wskazywał kierunki. Wyjście z jaskini prowadziło na zachód. Krypta 15 była na wschodzie. Leżała dokładnie na tej samej szerokości geograficznej, co jego rodzimy schron. Oznaczało to, że wszystko, co musi teraz zrobić Blaine, to zebrać się w sobie i przez osiem dni podążać prosto na wschód.

I znajdzie Kryptę 15.

- Osiem dni… - mruczał pod nosem. – Ile to będzie kroków?

Wedle imperialnego systemu miar, jeden krok to jedna stopa. Jedna stopa natomiast to trzydzieści i osiem dziesiątych centymetra w systemie metrycznym. Przeciętny człowiek idąc na piechotę pokonuje, dajmy na to dla uproszczenia rachunku, dwie mile w ciągu godziny. Dwie mile. Załóżmy więc, iż konflikt nuklearny nie wpłynął na ruch obrotowy Ziemi wokół słońca. Z dwudziestu czterech godzin doby, Blaine będzie szedł przez szesnaście. To mu pozostawia osiem godzin wolnego. Sen zajmie sześć, dwie na odpoczynek. Przez szesnaście godzin dziennie pokona dystans równy trzydziestu dwóm milom (prawie pięćdziesiąt jeden kilometrów? Cha! Bardzo śmieszne!). Osiem dni do Krypty 15. Osiem pomnożone przez trzydzieści dwa, daje, hmm… dwieście pięćdziesiąt sześć mil.

Boże przenajświętszy. Jestem pewien, że nie chcesz spróbować scenariusza ze ścieraniem własnych paznokci?

Dobra, nie nudźmy. Jedna mila to pięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt stóp. Oznacza to, że dystans dzielący Kryptę 13 od Krypty 15 to jakiś… milion, trzysta pięćdziesiąt jeden tysięcy, sześćset osiemdziesiąt stóp. Tyle kroków należało zrobić, by znaleźć się w miejscu, które potencjalnie może posiadać sprawny hydroprocesor.

Blaine Kelly nie miał pewności, czy przez ostatnie dwadzieścia osiem lat życia pokonał chociażby połowę takiej odległości w krokach. Miał również poważny problemy by w obliczu świata zewnętrznego zrobić zaledwie jeden.

Jeden malutki kroczek.

A przecież, racjonalizował spoglądając nostalgicznie na pobłyskującą w jego dłoni obudowę PipBoy’a 2000, Krypta 15 wcale nie musi mieć sprawnego hydroprocesora.

Mogą mieć tylko jeden i wcale nie chcieć go oddać.

Mogą mieć zamkniętą gródź, a ja nie znam kodu niezbędnego do rytuału wejścia.

Mogą żywić jakieś animozje względem Krypty 13.

22

Mogą być podejrzliwi.

Mogą go pojmać, torturować, przesłuchać, a kiedy już wyciągną z niego, że ich zapasy wody są na wyczerpaniu, ruszą ze zbrojną napaścią i zrabują żywność, broń, sprzęt, odzież i wszystko, co tylko nadaje się do użytku (łącznie z kobietami).

Chociaż, myślał Blaine, równie dobrze ich Krypta mogła już dawno paść ofiarą szabrowników. Jeżeli cokolwiek żyło na tym jałowym, post-apokaliptycznym pustkowiu, musiało być równie wredne i żądne krwi, co agresywne jaskiniowe szczury kalifornijskie.

A przecież człowiek był najzłośliwszym i najbardziej kreatywnym (pod względem dręczenia bliźniego) zwierzęciem.

Blaine z oczywistych względów miał poważne wątpliwości, by w tym świecie panowały warunki sprzyjające dominacji klasy pacyfistycznych i altruistycznych intelektualistów.

- Nie, oczywiście, że nie. To byłoby przecież niemożliwe – burknął sam do siebie.

Schował PipBoy’a 2000 do plecaka. Sprawdził zapasy żywności. Pociągnął łyk wody z manierki i na wszelki wypadek rzucił okiem na magazynek swojego kolta 6520.

- Wydaje się, że ty i ja zostaniemy tu najlepszymi przyjaciółmi – stwierdził nad wyraz pesymistycznym tonem.

Kolt oczywiście nie odpowiedział. Blaine wziął głęboki wdech palącego, pustynnego powietrza i rozglądając się spoglądał przez chwilę na roztaczające się dookoła górskie szczyty, pustynie i falujące od gorąca powietrze.

Potem z wolna zaczął schodzić w dół. Błękitny, lśniący firmament rozpościerał się ponad jego głową. Nie było na nim ani jednej chmurki. Ani jednej. Tak jakby żrący atom strawił je wszystkie.

Zmierzał na wschód ku Krypcie 15. Przepełniony obawami, wątpliwościami i lękiem próbował przekonać sam siebie, że w trakcie stawiania tych, prawie że miliona czterystu tysięcy kroków, nic się nie stanie. Gdyby tylko Blaine Kelly wiedział, jakie cuda radiacji chodziły po świecie w roku, w którym wyruszył na swoją wyprawę i jak wiele najprzeróżniejszych, najwymyślniejszych i najbardziej zabójczych kreacji, gatunków i stworzeń może powstać przez przeszło osiemdziesiąt pięć lat utrzymującego się na powierzchni planety skażenia radioaktywnego.

Na szczęście nie wiedział tego. Świat zewnętrzny był jedną wielką niewiadomą, a ludzie zamieszkujący Krypty dysponowali jedynie informacjami o jego funkcjonowaniu sprzed wybuchu Wielkiej Wojny.

Jeśli dobrze pójdzie za szesnaście dni będzie z powrotem. Jeśli dobrze pójdzie.

23

Tyle, że jak miało się później okazać, wszystko poszło zupełnie nie tak.

Koniec rozdziału pierwszego.

Ciąg dalszy już niebawem.

AS-R

falloutnovel@gmail.com

fallout-novel.blogspot.com

Opowiadanie stanowi utwór inspirowany grą Fallout.

Prawa autorskie do cyklu Fallout i Fallout trademark:

Interplay Productions, Irvine, California, USA.

Bethesda Softworks LLC, a ZeniMax Media Company.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • NataliaO 22.01.2015
    Świetnie mi się czytało. Nie które momenty były bardzo dobrze i ciekawie przedstawione, może to głupie ale mi zapadnie scena choć krótka opisana z spotkaniem szczurów. Gry nie kojarzę i nie zamierzam zerkać. Bardzo podoba mi się przedstawiony przez Ciebie zarys historii. Długie opowiadanie ale warto je przeczytać. Jeśli chodzi o błędy to ja się nie znam. Oceniam treść. Ciekawie i fajnie 5:) I BĘDĘ CZEKAC NA KOLEJNY ROZDZIAŁ . Pozdrawiam :)
  • AS-R 22.01.2015
    Ojej, dziękuję bardzo. Tak szybko komentarz i jeszcze w takim stylu. Bardzo, bardzo Tobie dziękuję. To dla mnie wiele znaczy. Przyznam, że poszczególne rozdziały składające się na całość powieści, tworzę głównie z myślą o Graczach z lat 90-tych. W pewnych kręgach Fallout to gra kultowa, a jego druga część jest uznawana przez wielu za najlepszą grę w historii.
    Cieszę się, że osoba spoza tego środowiska również jest zadowolona. Cieszę się ponadto, iż miło spędziłaś czas i masz ochotę czytać dalej. Jeszcze raz wielkie dzięki i wszystkiego dobrego!
  • NataliaO 22.01.2015
    Na pewno innym też się podoba lub spodoba. Chyba zerknę do gry, bo zaciekawiło mnie to jak lubisz. Nie ma za co. Bardzo się cieszę, że mogłam dobrze spędzić czas przy lekturze. Dziękuje :)
  • Akwus 23.01.2015
    No stary, aleś dał nam lekturę :D Gdyby nie komentarz Natalii, trochę bym się zbierał, by przysiąść nad tą ilością tekstu. Zdecydowanie zastanów się nad dzieleniem na mniejsze części, bo niektórzy mogą odpuść przez samą objętość.

    Sam tekst bardzo fajny, choć gra nigdy nie zyskała mojego zainteresowania, to świat znam i całkiem ładnie je przedstawiłeś. Dobrze się czyta, sprawna akcja z umiejętnie wplecionymi opisami. Troszkę skaczesz w narracji zmieniając liczbę i czas - raz traktujesz czytelnika jako kompana w opowieści, z którym prowadzisz dialog, raz klasycznie przedstawiasz tylko świat. Głównie opisujesz wydarzenia z przeszłości, ale wybiegasz też narracją zdradzając, że już wiesz co się stanie dalej. Jeśli to celowe, to ok - trudne, ale rozumiem celowość zabiegu. Jeśli wychodzi Ci z przypadku, to uważaj, bo bardzo łatwo wprowadzić czytelnika w pewną dezorientację co do tego jakie są Wasze relacje i co w Twoi opisie jest faktem (bo jesteś wszechwiedzący) a co subiektywną interpretacją :)

    Również z chęcią przeczytam kolejne - nawet jeśli mam w sobie malutką złość o to, że zniszczyłeś moje plany monopolu na opowiadania w realiach brudnej przyszłości :D
  • AS-R 24.01.2015
    Bardzo Wam dziękuję za komentarze i ciepłe słowa. Kilka kwestii związanych z interpunkcją, ortografią tudzież składnią zdań faktycznie może zasługiwać na dalszą obróbkę. Ja niestety nie jestem w stanie tego wszystkiego wyłapać. Dlatego wydawnictwa zawsze oferują korektę redakcyjna, nad która czuwa minimum jedna osoba. Wiecie jak to jest, nie wszystko umysł widzi, a czasami celowo stara się ignorować.
    Co się zaś tyczy zmian w narracji, to są to zabiegi celowe wyraźnie odróżnione od siebie w rozdziałach. Tutaj niestety edycja i wizualna strona tekstu mocno cierpi, tak więc wydaje mi się, iż chyba najsensowniejszym rozwiązaniem (również ze względu na objętość) będzie publikacja 2-3 stron i pozostawienie adres do bloga, skąd można ściągnąć "estetyczne" PDF'y.

    Zaraz będę wrzucał drugi rozdział. Raz jeszcze, bardzo Wam dziękuję i życzę dużo powodzenia, płodności literackiej i sukcesów!

    AS-R
  • Fallout! Już cię kocham.
  • Anonim 25.01.2015
    Szybkie pytanie zanim przejdę do lektury: Oparte na Fallout 1, 2, Tactics, trójce czy New Vegas? Od tego zależy jak do lektury podejdę :D
  • AS-R 26.01.2015
    Fallout 1 ;p

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania