Fallout - Rozdział 2 - Cieniste Piaski, cz. 4

Pośród tego wszystkiego, skryta za masywnymi szczypcami i lekko pochylona ku ziemi wyrastała malutka główka, a przynajmniej jakiś atawistyczny pipek z dwoma czarnymi, połyskującymi na świetle oczami i komicznymi na swój sposób szczękami.

No, właśnie, światło! Pomyślał uradowany Blaine. Te skurwysyny żyją w ciemności. Ten najwyraźniej oszalał oślepiony przez światło.

Grzejąca już po całości gwiazda stanowiła jedyną nadzieję Blaine’a. Trafienie w dobrze osłoniętą głowę wydawało się na pierwszy rzut oka niemożliwe. Blaine przymierzył jednak i korzystając z nieformalnego i chwilowego tylko sojuszu ze słońcem, postanowił rozjuszyć radskorpiona wyprowadzając go doszczętnie z równowagi.

Bang-bang!

Wypalił dwukrotnie trafiając w ulokowany na końcu ogona jadowy gruczoł. Pierwszy strzał rozerwał jakąś delikatną, błoniastą część. Zielono-złotawa substancja rozprysnęła się pod postacią tysięcy kropelek i rozleciała we wszystkie strony świata.

Drugi natomiast ujebał radskorpionowi cały kolec.

Radskorpion ryknął, pisnął czy może nawet fuknął rozeźlony i szczękając szczypcami ruszył na oślep przed siebie.

Blaine wciąż miał siedem pocisków.

Mimo to uniósł jeden z licznie walających się wokół jaskini kamieni i z impetem cisnął w pędzącego ku niemu radskorpiona. Kiedy ten wykonał unik zasłaniając się niezwykle inteligentnie i rozsądnie uniesionym szczypcem, Blaine raz jeszcze cisnął kamieniem, lecz tym razem odrzucił go jak najdalej od siebie.

W miejsce mocno oświetlone przez słońce.

Oszukany radskorpion poleciał w kierunku, z którego dotarł do niego łoskot upadającej skały.

- Hej! Hej, ty przypominająca kraba kupo chityny!

Skorpion odwrócił się i ruszył w stronę Blaine’a. Blaine uniósł kolejny kamień i rzucił. Tym razem radskorpion popełnił błąd, odsłaniając nieznacznie część swojego pyska. Błąd ten kosztował go siedem celnych jak bełty Wilhelma Tella headshot’ów, po których przewrócił się, przekręcił na grzbiet i kuląc wszystkie osiem odnóży zwinął się w kłębek i wyzionął ducha w typowej dla domowych pająków pozycji.

Był to koniec pierwszego radskorpiona, z którym przyszło się mierzyć mieszkańcowi Krypty 13 o nazwisku Kelly. Kelly był wyczerpany i nie mając już żadnych wątpliwości, że droga ewolucyjna północnoamerykańskich skorpionów cesarskich poszła w tym samym kierunku, co kalifornijskich szczurów jaskiniowych i przy okazji prawie dwukrotnie przerosła człowieka, bez większych skrupułów zanurzył dłoń w wiszącym na brzuchu plecaku i wyciągnął jedną z trzech flar.

Odpalił ją i zagłębił się w gnieździe post-apokaliptycznych potworów.

 

10

 

Początkowo szło całkiem nieźle. Tuż za wejściem do jaskini leżał pokryty krwią i fragmentami mięsa szkielet dwugłowej krowy. Musiał być dość świeży, ponieważ w gęstej chmurze unosiły się nad nim brzęczące muchy.

Później również szło całkiem nieźle. Rozświetlając wnętrze wilgotnej jaskini, Blaine przemierzał jej przestronne korytarze próbując nie zwymiotować na myśl o chrzęszczących mu pod stopami kościach i docierającym do jego nosa niewyobrażalnym wręcz smrodzie zgnilizny i jakiś specyficznych feromonów wydzielanych przez zamieszkujące mrok horrory.

Lawirował również między zdającymi się nie mieć końca kopczykami radskorpionich ekskrementów. Przeto stąpał ostrożnie, jak w tym znanym wierszu Williama Butlera Yeatsa.

Pierwszy kurewsko wielki i odpasiony skorpion wyskoczył na niego w momencie, kiedy Blaine zaczynał właśnie czuć się całkiem pewnie i swobodnie. Odrobina nieuwagi i masywna, ciemnobrązowa masa chitynowej bestii wyrosła przed nim niczym lodowa góra przed niespodziewającym się niczego Titanickiem.

W początkowym odruchu, skorpion próbował użądlić Blaine’a w krocze. Blaine jednak szybko przebierał nogami cofając się w tył. Wymachiwał przy tym rozżarzoną flarą tuż przed pyskiem zwierzęcia, która po krótkiej chwili ataku w stylu kamikaze, straciło rezon i zaczęło się naprędce cofać.

Tym razem to Blaine napierał. Oślepiał skorpiona światłem żywego ognia. Bestia zaś jakby zupełnie utraciła rozeznanie i wpadła w końcu ogonem na ścianę.

Wtedy Blaine przeszedł do planu B swojego planu A. Zanurzył prawą, wolną rękę w pełniącym teraz funkcje torby plecaku i wyciągnął z niego małe zawiniątko przypominające skrzętnie obwiązany sznurkiem mieszek ze złotem.

Przyłożył prowizoryczny lont do flary. Mieszek ze złotem zajął się równie złocistym ogniem i gdy Blaine odczekał chwilę wiele przy tym ryzykując - lecz przecież musiał w końcu zyskać stu procentową pewność - cisnął własnoręcznie skonstruowaną bombą w radskorpiona.

Potem czmychnął w tył i czekał na wybuch.

Wybuch nadszedł szybko i był nie tylko skuteczny, ale i na swój sposób nieco rozczarowujący.

Przypominał bowiem pufnięcie pękającego balonika.

Niewypał, cholera!

BUUUUUUUM!!!

Radskorpion leżał w tym samym miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał. Odnóża rozkraczyły mu się przypominając rozpłaszczone kacze płetwy. Nie oddychał. Nie miał w końcu czym. Eksplozja nie rozerwała go na kawałki, ale zdołała urżnąć newralgiczny pysk (gdzie wedle snajperów i kamperów zawsze należało kierować swój gniew i ogień) przekształcając go w rozcapierzony kikut chitynowego pancerza, przypominającej kisiel tkanki i zwierzęcych resztek.

Blaine był z siebie bardzo dumny. Ruszył dalej w głąb pieczary i można powiedzieć, że tam również szło mu całkiem nieźle.

Kolejne dwa radskorpiony wychynęły zza jednego z tych spiczastych, naziemnych stalagmitów… stalaktytów, czy Bóg jeden raczy wiedzieć jak nazywały się te skalne konstrukcje. Blaine na wykładanej (obowiązkowej) w Krypcie geografii zawsze miał problem z rozróżnieniem, które były które.

Dwie bomby, dwa skorpiony w trybie natychmiastowym przekonały się, czy cokolwiek czeka na nie po śmierci.

Blaine’owi zostało siedem wypełnionych kordytem z pocisków 5,56mm FMJ granatów, kiedy pierwsza flara rozbłysła czerwonym światłem i po niedługim czasie wypaliła się pozostając już tylko wspomnieniem.

Gdy skończyło się pokrzepiające (i przepędzające radskorpiony) światło, na jego miejscu pojawiły się kłopoty.

Blaine rozpalił drugą flarę. Słyszał docierające zewsząd odgłosy klekotania szczypcami i tupnięcia dziesiątków małych, chitynowych odnóży. Ręce mu się trzęsły i ewidentnie nie szło mu już tak dobrze jak jeszcze przed kilkoma chwilami.

Flara rozświetliła się na dobre. Trzy wyglądające na wyjątkowo wredne i wyjątkowo dorodne skorpiony otoczyły Blaine’a z trzech różnych stron. Udało mu się je oślepić i nawet załatwić dwa za pomocą jednej bomby, kiedy trzeci ruszył na niego i przyparł chłopaka do skały.

Blaine bronił się dzielnie. Wymachiwał flarą rażąc ogłupiałe zwierzątko…

Zwierzątko… dobre sobie, Blaine! Faktycznie te opasłe bydlaki przypominają typowe puchate myszki, króliczki i kocięta trzymane niegdyś powszechnie w domach przez małe dziewczynki z różowymi kokardkami we włosach.

… kiedy jedno ze szczypiec atakującego w ślepej furii radskorpiona, niemalże nie ucięło mu połowy nogi. Kleszcze dosłownie o cale minęły łydkę.

Blaine czuł jak serce kołata mu się w klatce piersiowej domagając się wypuszczenia go na zewnątrz (albo zażycia dużej dawki kokainy wymieszanej z równie dużą dawką relanium). Sięgnął po złoty mieszek i za sprawą magicznego proszku przemienił radskorpiona w materię nieożywioną.

Był jednak tak skołowany, że przewrócił się wywijając orła do tyłu. Plecak odleciał gdzieś na bok, a flara sparzyła go w wewnętrzną stronę prawego uda. Niebezpiecznie blisko czegoś, co z wielką chęcią i nadzieją pragnął pokazać Tandi.

Pozbierał się szybko. Zbieranie zawartości plecaka zajęło mu znacznie więcej czasu. Pięć bomb uszczuplało do ledwie trzech. Dwie leżą w jaskini radskorpionów do dzisiaj i jak za kilka miesięcy bądź lat jakieś narwane, bawiące się w poszukiwaczy przygód dzieciaki z Cienistych Piasków postanowią zobaczyć jak to niegdyś było w należącym do wrednych skorpionów leżu, mogą nieopatrznie natrafić na dwa intrygujące zawiniątka. Najpewniej co najmniej jeden z dzieciaków naprędce wpadnie na pomysł, by zobaczyć, co stanie się, gdy owe tajemnicze i zastanawiające zawiniątka wrzucą do ognia. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, zemsta radskorpionów dopełni się nawet zza grobu, a dzieciaki skończą ślepe i oszpecone na resztę życia.

Być może nawet jako kadłubki.

Nie było to jednak zmartwienie Blaine’a. Miał trzy bomby i jedną pełną flarę. Nim zdążył wprowadzić kolejną taktyczną korektę do własnego planu, zaatakował go mały, przypominający raczej dziecko niż dorosłego osobnika, skorpion (no bo przecież, co innego mogło go zaatakować w pieczarze radskorpionów? Niespokojny, lamentujący duch bramina, albo jakiegoś, kurwa, wieśniaka?). Jego menu na dzisiaj? Ołów. Tym samym kilkaset gram wystarczyło by mały odpuścił po wsze czasy i trafił do dziecięcego raju dla skorpioników. Lecz nieopatrznie, pod wpływem nagłego zrywu i zaskoczenia, Blaine stracił kolejny mieszek kordytu, gubiąc go w jednej z licznych szczelin.

Kiedy Blaine Kelly wchodził do największej, zionącej jakimś podejrzanym chłodem i nieco słodkawym zapachem, pieczary, miał przy sobie już tylko dwie bomby i ostatnią, odpaloną przed sekundą flarę.

Zaś czyhające radskorpiony były cztery. Blaine dostrzegł ich małe, chytre oczka o czarnej barwie (co prawda te w przeciwieństwie do czerwonych, wyłupiastych oczu kalifornijskich szczurów jaskiniowych, nie świeciły się wyraźnym blaskiem jak małe namierzające ofiarę laserki, to jednak były na tyle wyraźne, że Blaine nie przypuszczał, by mógł popełnić błąd w kalkulacjach).

Cztery radskorpiony. Cztery z czego jeden wydawał się jakiś większy niż pozostałe. Blaine widział wyraźnie jak pierwsze trzy otoczyły tamtego zwartym kręgiem i ruszyły do boju. Najwyraźniej broniły królowej, matki albo jakiejś innej samicy alfa pozostającej teraz na naturalnym skalnym podwyższeniu.

Blaine uniósł flarę. Wyczekał odpowiedni moment, kiedy dwa sforujące naprzód, najgłupsze najwyraźniej, radskorpiony odłączą się nieco od trzeciego zbijając w masę i cisnął w nie workiem z prochem.

Dwa mniej. Pozostała jedna bomba.

Mógł zaryzykować i wyciągnąć kolta 6520. Mógł spróbować poradzić sobie z mniejszym zwierzęciem, a cenną bombę zachować na tę wielką, upasioną od jajek i młodych, dwugłowych cielaczków „maciorę”.

Jednak lecący ku niemu radskorpion wydawał jakieś przeraźliwe odgłosy i równie przeraźliwie strzelał ogonem kłując jadowym kolcem raz po raz znajdujące się przed nim powietrze.

Wszystko to jakoś przeraziło Blaine’a. Zupełnie bezwolnie sięgnął po finalny złoty mieszek. Kordyt zachrzęścił delikatnie pod siłą jego kurczowego uścisku.

Gdy rozbłysnął żółty płomień, ostatni z radskorpionów został porzucony przez coś, co pilotowało nim w tym świecie doczesnym.

Matka, królowa, samica alfa radskorpionów zdawała się rozumieć swoją sytuację. Stała przez moment na jakimś kamiennym kopczyku mierząc Blaine’a wzrokiem swoich obsydianowych oczu. Zionęła z nich jakaś osobliwa pustka pośród której czaiły się pojedyncze iskierki bestialskiej, zwierzęcej nienawiści jednego gatunku do drugiego.

Blaine poczuł jak mimowolnie jego lewa noga poczęła drżeć.

Mimo to uznał, że najlepiej będzie zrobić ostatnią rzecz, jakiej spodziewa się ta kurewsko wielka i upasiona, chitynowa cipa.

Ruszył naprzód z okrzykiem na ustach.

Matka radskorpionów faktycznie wyglądała na zbaraniałą. Stała przez moment w bezruchu, a potem uniosła się na czterech tylnych odnóżach, podparła się ogonem i unosząc szczypce ku sklepieniu jaskini, wydała z siebie szeleszczący pisk i również ruszyła do ataku.

Spoglądając na szarżującego Blaine’a, można by z powodzeniem pokusić się o stwierdzenie, że podczas tej ostatniej walki z królową radskorpionów, miał więcej szczęścia niż wynikającej z doświadczenia, umiejętności, taktyki i planowania przewagi. Trzymając cholernie oślepiającą i irytującą (nawet dla ludzkich oczu) flarę w lewej dłoni i strzelający raz za razem kolt 6520 w prawej zdawał się nie wywierać na matce skorpionów najmniejszego nawet wrażenia.

Za to ona, większa przynajmniej o połowę od typowych zmutowanych północnoamerykańskich skorpionów cesarskich, z parą kolosalnych, tnących pobliskie stalagmity, stalaktyty i stalagnaty szczypiec oraz tryskającym toksyną ogonem przeraziłaby nawet umarłego.

Jednak dzięki sprawującemu jakąś niewytłumaczalną pieczę losowi, który w przyszłości raz po raz będzie interweniował wyciągając Blaine’a z wszelakich opresji (kto wie, może faktycznie ktoś tam gdzieś siedział i pilotował nim, starając się doprowadzić swojego bohatera bez krzywdy do celu), Blaine Kelly był świadkiem tego, jak pędząca w dzikim amoku samica alfa rozwalała w drobny mak wszystkie podpory wiszącego tuż nad ich głowami sklepienia jaskini. W pewnym momencie strop zaczął pękać, a wyciągający z takich zjawisk znacznie bardziej logiczne wnioski niż królowa człowiek rzucił się naprędce w tył dobrze wiedząc, co wydarzy się następnie.

Wielka wredna samica jednak tego nie wiedziała. Dalej w najlepsze rozpieprzała stalagmity, stalaktyty i stalagnaty. Ostatecznie sufi runął na nią z dojmującym łoskotem.

Blaine’m wstrząsnął maniakalny śmiech. Śmiał się tak długo, aż wróciła mu odwaga i trzymając resztkę migającej na czerwono flary oraz kolt 6520, zbliżył się do nakrywającego truchło matki radskorpionów kopca.

- No i co ty chitynowa kupo gówna? Ty stawonogi wędrowniczy chuju z obślizgłym ogonem? Co teraz, co? Kto tu jest królem?

Królową, Blaine. Ona była królową i nie możesz wyzywać jej od…

Królowa radskorpionów również zdawała się niezadowolona z tego, co przed chwilą usłyszała. Była przecież samicą, a wszystkie samice radskorpionów gardziły samcami. Te, które były do tego królowymi, mogły nimi pomiatać i praktycznie robić wszystko, na co tylko miały ochotę (np. zjadać, albo żądlić dla zabawy kolcem) albo kazać warować na czujce u wejścia jaskini między godziną jedenastą przed południem, a drugą po południu.

Jakimś niewytłumaczalnym ostatkiem sił matka zdołała zamachnąć się połamanym w wielu miejscach ogonem i mierząc zupełnie na oślep, zdać się na gorzką i ironię ciążącego nad Blaine’m losu w nadziei, że uda jej się użądlić tego małego, wrednego skurwysyna na dwóch nogach, który wykosił i ją i jej dzieci i całe jej stado.

Los okazał się równie złośliwy, co umierająca właśnie królowa, a Blaine Kelly zrozumiał, że to jest moment, w którym wszystko się sypie.

Jad radskorpiona potrzebował kilku minut na zaatakowanie ośrodkowego układu nerwowego, a tym samym otumanienie mózgu i zakłócenie działania całego organizmu. Początkowo oddziaływał tylko w miejscu ukąszenia i stopniowo rozchodził się dalej poprzez okoliczne nerwy obwodowe i krwioobieg.

Blaine, który nigdy w życiu nie zatruł się niczym gorszym od skisłego lekko mleka, poczuł pierwsze działanie jadu mniej więcej w tym samym momencie, kiedy matka wbiła zakrzywiony do wewnątrz kolec w jego naprężone udo (znów niebezpiecznie blisko cennego organu).

Wtedy też samica alfa wyzionęła ducha. Los, pomimo swojej drobnej złośliwości, okazał się tym samym łaskawy. Gdyby nie umarła, tracący przytomność Blaine z całą pewnością umierałby długą i powolną śmiercią.

Mniej więcej taka sama groziła mu po ukąszeniu przez typowego dla świata zewnętrznego radskorpiona.

Jego natomiast ukąsiła sama królowa matka.

 

11

 

Dzień nieznany

Kkk jaai jje mamq, oooo uuuuuuu sssss… UUUUUMIIEEEEERAAAAAMMMM…

 

Dzień jedenasty

Jak na ironię poprzedni wpis opatrzony określeniem „nieznany” był ósmym dniem mojego pobytu w świecie zewnętrznym. Tego dnia, wedle wyliczeń PipBoy’a 2000, miałem znajdować się u grodzi Krypty 15. Przy odrobinie szczęścia odnalazłbym hydroprocesor i czym prędzej powrócił do siebie, do domu.

Lecz wszystko, co mnie do tej pory spotkało, zdawało się być jednym wielkim sabotażem dla mojej misji i powierzonego mi zadania.

Chociaż nie, nie do końca. Ósmego dnia, kiedy byłem święcie przekonany, że to koniec wszystkiego, leżałem tak naprawdę na przepoconym, dziurawym i ledwie chroniącym przed ciągnącym od podłogi nocnym zimnem posłaniu.

Posłanie to znajdowało się w lazarecie nie darzącego mnie zbyt gorliwą sympatią doktora Razlo.

Byłem struty. Struty, zatruty i o krok od śmierci. Złośliwy jad tej przerośniętej, równie złośliwej poczwarki zaatakował mój ośrodkowy układ nerwowy z prędkością kawalkady celnie wymierzonych pocisków. Nie pamiętam niczego, poza tym, że przyczyna wszystkich nękających Cieniste Piaski terrorów i udręk wbiła mi kolec prosto w oparzone udo i wstrzyknęła w moje ciało śmiertelną toksynę.

Potem znalazł mnie Seth. Ten tęgi, nie okazujący mi jakiekolwiek sympatii (w przeciwieństwie do doktora Razlo, Seth’em nie kierowała nawet przysięga Hipokratesa, chociaż coś mi podpowiada, że w tym zapomnianym przez Boga świecie nikt już nie pamięta Hipokratesa) kmiot, którego w przypływie sił intelektualnych i dobrego humoru nazwałem komandorem. Podobno – a wiem to za pośrednictwem streszczającego mi wszystko Jarvis, który leży tuż obok – gdy Tandi dowiedziała się, że jej podstępny ojciec i równie podstępny zięć jej ojca, posłali mnie bym dokonał skorpionobójstwa w pojedynkę, wszczęła taką wrzawę, taką awanturę i tak długo suszyła jednemu i drugiemu głowę (nie do końca zrozumiałem to określenie), iż ci w końcu ulegli i chyba mając nawet nieznaczne wyrzuty sumienia, Aradesh kazał zebrać swoją kloszardzią armię i na czele z komandorem Seth’em posłać ją z odsieczą do leża radskorpionów.

Okazało się, że ta prowizoryczna banda wieśniaków nie miała za wiele do roboty. Chociaż, jakby nie było, uratowali mi życie. Wycięli również wszystkie ogony zabitych przeze mnie radskorpionów. Razlo dzień i noc klecił magiczne mikstury niczym przyrządzający wywar Panoramiks.

Jego antidotum faktycznie dodawało sił. Ósmego dni leżałem w malignie. Moje ciało usychało, a umysł wędrował gdzieś po kolorowych wymiarach snów, których nie jestem teraz w stanie przywołać. Dnia dziewiątego żona Razlo napoiła antidotum mnie i Jarvisa. Dziś, w dniu jedenastym, piszę o własnych siłach. Czuję się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Za sprawą serum sporządzonego z jadowitego kolca północnoamerykańskiego niegdyś skorpiona cesarskiego, moje ciało zneutralizowało toksynę, a ja odzyskałem władzę nad układem nerwowym i klarowność myśli.

Aradesh, Tandi, Razlo i kilka innych, znamienitych pośród Cienistych Piasków, osób przyszło by osobiście mi podziękować.

Był z nimi Seth. Seth, który ku mojemu zdziwieniu uścisnął mi dłoń i oświadczył: „Całe miasto jest ci wdzięczne za pozbycie się radskorpionów”. Jakkolwiek miłe były jego słowa, nie mam pewności, czy w tamtym momencie komandor Seth uważał samego siebie za jedno z ogniw tworzących całość miasta (miasta, dobre sobie).

Potem została ze mną Tandi. Gadała, gadała i gadała paplając bezmyślnie. Chciała wiedzieć wszystko o radskorpionach. W końcu doktor Razlo kazał jej opuścić swój lazaret. Na dobranoc otrzymałem subtelnego buziaka w lewy policzek (od Tandi, nie od doktora). Bóg mi świadkiem, zaczynam obdarzać tego faceta głęboką sympatią i wdzięcznością (tym bardziej bolało mnie serce, kiedy zyskawszy siły zakradłem się nocą do jednej z jego szafek i ukradłem trzy znajdujące się w niej Stimpaki). Jutro natomiast planuję wędrówkę na wschód. Przy odrobinie szczęścia zdobędę hydroprocesor i wrócę w końcu do domu…

 

12

 

Dwunastego dnia pobytu w post-apokaliptycznym świecie zewnętrznym, Blaine Kelly otrzymał znaczny zapas żywności, trochę amunicji do swojego kolta 6520 i pełne manierki świeżej wody. Aradesh wręczył mu również garść pordzewiałych, powyginanych i nad wyraz przyjemnie pobrzękujących w sakwie ze skóry dwugłowej krowy kapsli. Niektóre kapsle miały wymalowane logo „Nuka-Cola”. Blaine czytał niegdyś o tym napoju. Uchodził za absolutny hit smakowy w przedwojennym świecie. Teraz, kiedy nie było już fabryk produkujących słodką jak pszczeli miód Nuka-Colę, jej moc i siła przetrwała pod postacią powszechnego substytutu pieniądza, którego wielu pożądało nawet bardziej niż kultowej niegdyś Nuka-Coli.

Blaine zerknął do woreczka. Przeliczył jego zawartość. Sto pięćdziesiąt kapsli. Nie wiedział dokładnie, ile to jest, ale pamiętając słowa Iana, który za setkę zobowiązał się zaprzedać mu swoją duszę i ciało idąc z nim na koniec świata, miał silne podstawy by sądzić, że dysponuje pokaźnym majątkiem.

Pożegnał się ze wszystkimi i spoglądając na swojego PipBoy’a 2000 ruszył na wschód w kierunku Krypty 15. Większość mieszkańców Cienistych Piasków powodziła za nim sympatycznymi spojrzeniami. Jedynie Seth mrużył oczy zdając się odczuwać głęboką ulgę i satysfakcję widząc znikającą na horyzoncie sylwetkę Blaine’a. Miał nadzieję, że nigdy go już więcej nie zobaczy.

 

Koniec rozdziału drugiego.

Ciąg dalszy już niebawem.

 

AS-R

falloutnovel@gmail.com

fallout-novel.blogspot.com

 

Opowiadanie stanowi utwór inspirowany na motywach gry Fallout.

 

Część obecnych w tym rozdziale dialogów pochodzi bezpośrednio z gry Fallout. Polskie tłumaczenie zostało dokonane przez firmę CD-Projekt.

 

Prawa autorskie do cyklu Fallout i Fallout trademark:

Interplay Productions, Irvine, California, USA.

Bethesda Softworks LLC, a ZeniMax Media Company.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • NataliaO 26.01.2015
    Słynę, że jestem małomówna. Bardzo polubiłam to opowiadanie. 4:) jestem na bieżącą i czekam z cierpliwością na dalsze rozdziały. Zapoznałam się z grą interesująca jest. Pozdrawiam :)
  • NataliaO 26.01.2015
    Ciekawa i poprawna forma, treść historii jest naprawdę interesującą przedstawiona. Miło jest wciągnąć się w czyjąś fascynację. Dam 4
  • NataliaO 26.01.2015
    Nie wiem dlaczego wyskoczyły obie recenzję tutaj, jedna miała być pod wcześniejszym działem. Przepraszam za nie dopilnowanie się :)
  • AS-R 26.01.2015
    Dziękuję Tobie bardzo :-) Cieszę się, że jesteś zadowolona no i przede wszystkim mogę tylko uchylić czoła w pokłonie za decyzję o poświęceniu sporej ilości swojego czasu. Bardzo, bardzo dziękuję :-)
  • NataliaO 26.01.2015
    Bardzo proszę :) to sama przyjemność.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania