Fallout - Rozdział 2 - Cieniste Piaski, cz. 2

Wyglądają na interesujące i na pewno przeczytam je w wolnej chwili. Być może nauczę się czegoś pożytecznego o sztuce przetrwania w głuszy.

Jednak nie tylko ja mogłem się uczyć od świata zewnętrznego. Za bujnym kwieciem pożółkłej kukurydzy skrywał się jeden z lokalnych rolników. Wyglądał na podłamanego i przyglądał mi się posyłając ukradkowe spojrzenia. Bałem się, że może mieć nieczyste myśli, próbować zaciągnąć mnie w tworzone przez kukurydzę szuwary po czym… jednak okazało się, że chciał po prostu zasięgnąć rady odnośnie sztuki siewu. Ludność Cienistych Piasków zdołała nawodnić pustynię (pomimo wadliwej pompy irygacyjnej) i na zaoranych pługami (przez trzymające uprząż kobiety, wyręczane tylko niekiedy niechętnymi do pracy braminami) gruntach stworzyli niewielkie poletka, które dumnie porastała wspomniana wcześniej zmutowana kukurydza i kapusta. Curtis, bo tak nazywał się zagadujący mnie rolnik, poczynił niewyobrażalne jak na jego poziom intelektualny spostrzeżenia. Mówił, że im częściej obsiewają dane pole, tym gorsze plony zbierają za rok. Wyłożyłem mu proste mechanizmy trójpolowego systemu siewu. Podziękował mi wyraźnie zszokowany i podekscytowany. Tym samym przyczyniłem się do podniesienia poziomu rolnictwa w Cienistych Piaskach.

Można chyba uznać, że po tym jak bez najmniejszego wahania okradłem tych pustynnych łachmaniarzy, zapanowała pewnego rodzaju równowaga, a me niecne czyny zostały mi wybaczone.

Mam przynajmniej taką nadzieję.

Jednak wszystko to wydaje mi się teraz mało istotne. Poza rozmową z Aradesh’em i jego… a zresztą, o tym dowiecie się sami nieco później. Wcześniej wydarzyła się jedna rzecz, na którą warto byłoby spojrzeć z perspektywy osoby biorącej w niej udział.

Było to przy zagrodzie dwugłowych krów, zwanych powszechnie braminami.

Blaine Kelly czując się już nieco znużony wszelkimi oferowanymi przez Cieniste Piaski urokami – zdążył je poznał w niespełna dwie godziny – zatrzymał się więc przy zagrodzie czekoladowych, nieco może nawet rdzawych w promieniach kalifornijskiego słońca krów. Miał ochotę przyjrzeć im się z bliska.

Tuż obok znajdowała się studnia.

Blaine Kelly nie mógł wręcz uwierzyć we własne szczęście. Studnia była oczywiście za mała, by zaspokoić zapotrzebowanie jego Krypty na wodę pitną, lecz mimo wszystko zbliżył się do niej niemalże chwiejnym krokiem.

Zajrzał do środka. Dostrzegł ciemną taflę przejrzystej wody. Mechanizm kołowrotowy również zdawał się bez zarzutu. Blaine pokręcił kilkukrotnie drewnianym bolcem, a kiedy przytwierdzona do owalnego pnia konopna lina (która w tej sytuacji nie wydawała się Blaine’owi marnotrawstwem) nawinęła się na niego nieznacznie, sięgnął po stojące na kamiennej obmurówce wiadro i cisnął je w głąb studni.

Kiedy tylko dotarły do niego odgłosy chlupnięcia - a zaraz potem przypominające mu szczurzą jaskinię echo – zaczął wprawiać prymitywny mechanizm kołowrotu w ruch.

Wiadro z wodą wyglądało przepięknie. Lejący się z nieba skwar, palące niemiłosiernie słońce i omiatające jego twarz i inne odsłonięte części ciała (czyli właściwie tylko kark i dłonie) podmuchy pustynnego wiatru miały lada moment zostać przegnane za sprawą magicznych właściwości lodowatej wody z głębin.

Blaine uniósł wiadro i niemalże przechylił je nad wystającą za wewnętrzną krawędź studni własną głową, kiedy uznał, że o mały włos, a kilka następnych dni zamiast w drodze do Krypty 15 spędziłby na kozetce w lazarecie doktora Razlo.

Świeciłby przy tym niczym świąteczne lampeczki (zwane niekiedy sopelkami) zdobiące choinki.

Potem by umarł. Szansa na to, że ta prymitywna społeczność doglądających zmutowanej kapusty i kukurydzy farmerów oraz wypasających dwugłowe krowy pastuchów będzie dysponowała odpowiednią ilością neutralizujących promieniowanie AntyRadów, była bardzo znikoma.

Odstawił wiadro na spierzchniętej glebie i sięgnął po PipBoy’a 2000.

PipBoy 2000 miał, jak już wcześniej wspominaliśmy, wbudowany licznik Geigera. Dwukrotnie na pustyni, kiedy Blaine sprawdzał źródełka znalezionej wody, symbolizująca poziom napromieniowania wskazówka przesuwała się na czerwone pole z prędkością światła, po czym bzyczała dalej w najlepsze dając do zrozumienia, że mogłaby tak jeszcze bardzo długo, a i tak nie starczyłoby jej czasu na dokładne zbadanie poziomu skażenia.

Jednak teraz PipBoy 2000 wydawał z siebie tylko ciche pikanie. Licznik Geigera wskazywał akceptowalną normę.

Blaine ponownie wystawił łeb poza krawędź studni i jednym energicznym ruchem wylał na siebie całą zawartość wiadra.

Woda była nie tylko czysta od promieniowania i krystaliczna. Była również lodowata i orzeźwiająca. Niewątpliwie stanowiła najwspanialszą rzecz, jaka spotkała Blaine’a przez kilka ostatnich dni. Jego wysuszone, przepełnione piaskowym pyłem włosy odżyły. Spalona, chropowata i nieustannie czerwona skóra twarzy została nawilżona. Zaś wiara w sukces jego misji przywrócona ponownie.

Blaine jeszcze trzykrotnie zanurzał wiadro w odmętach studni i trzykrotnie oblewał wodą całą swoją głowę pijąc przy tym łapczywie. Za czwartym razem uznał, że wystarczy. Napełnił więc manierki uzupełniając zapas niezbędnej mu wody i niczym nowonarodzone ciele podniósł się rozglądając wokół.

Okazało się, że znaczna część populacji Cienistych Piasków przyglądała mu się pełnym powątpienia i wzgardy wzrokiem. Blaine posłał im przelotne spojrzenia starając się obdarzyć nimi każdego w równym stopniu, a kiedy lokalni rolnicy i pastuchy stracili nieco z wcześniejszego rezonu, rozeszli się dając mu spokój.

Mimo to Blaine wciąż odczuwał spoczywający na nim wzrok.

Rzucił okiem w stronę zagrody braminów.

Wszystkie tłoczyły się w zebranym przy południowej ścianie ogrodzenia rzędzie – południowa ściana to ta najbliżej studni – i każda jedna z osobna wpatrywała się w niego jak w malowane wrota.

Blaine poczuł, że z nimi nie pójdzie mu tak łatwo jak z miejscową ciżbą.

Podszedł do krów. Żadna nie drgnęła.

Raz jeszcze intuicja uratowała go od niechybnej zguby. Już miał wyciągnąć rękę i spróbować dokonać trudnego wyboru pierwszej głowy do drapania (a każdy bramin miał aż dwie) kiedy cofnął się mówiąc sam do siebie:

- O, nie, nie, nie! Prawie mnie nabrałyście.

Blaine Kelly tak jak każdy obywatel Krypty przyswoił podstawy wiedzy z zakresu izotopów promieniotwórczych. Wiedział, że jądra niektórych pierwiastków są na tyle niestabilne, że ulegają rozpadowi w wyniku, którego powstają duże ilości energii. Energia ta niesie ze sobą promieniowanie radioaktywne.

Powszechnie znane jako skażenie.

Wiedział również, że radionuklidy przesądziły o losach świata w 2077 roku. Skażenie latało sobie po świecie przez te wszystkie lata, a dwugłowe krowy stanowiące kolejny z jego twórczych przykładów, mogły w jakiś sposób zaadoptować się do śmiertelnej mocy wiązki promieni i poprzez nabranie odpowiednich cech, same ją emitować.

Tak jak woda. Blaine Kelly był natomiast ostrożny.

Ale daj spokój, Blaine. Nie pękaj. Naprawdę sądzisz, że mutacje działają tak szybko? Nawet jeżeli te krowy są radioaktywne, to co z tego? Wszystko jest. Kwestia tylko, ile radów wchłoniesz i jak szybko rozpocznie się proces zachodzących w twoich komórkach zmian. Przecież wcale nie musi się okazać, że…

A wielkie jak łydki tytana kalifornijskie szczury jaskiniowe? - pytał Blaine sam siebie. Te dwugłowe braminy? Przecież to dopiero drugie miejsce w zewnętrznym świecie, które udało mi się jako tako poznać, a dosłownie wszędzie panoszą się jakieś niewyobrażalne elementy zmutowanej fauny i flory.

Jednak i tym razem PipBoy 2000 pozostał cichy i spokojny. Krowy nie były więc stanowiącymi źródło promieniowania bateriami. Jedynie efektem boskiej mocy atomu.

Teraz, kiedy Blaine podrapał jedną za uchem, uradowane stadko zaczęło niepewnie robić „muu-muu”. Im więcej głów Blaine pogiglał swoim palcem, tym większa swoboda i rozpasanie wdawała się we wnętrze krowiej zagrody.

- Muuuu… Muuuu… Muuuu – ryczały gromadnie braminy.

Latające nad nimi wcześniej muchy przeniosły się nad zmutowane poletka kukurydzy i kapusty; jak gdyby wyczuwały, że coś się święci. Krowy natomiast strzygły uszami i kłębiły się niczym myszy w worku ze zbożem. Każda jedna z osobna domagała się pieszczot. Sam ten fakt był już niemałym problemem. Dodatkowo każda krowa posiadała dwie głowy, a każda z tych dwóch głów domagała się pieszczot jako pierwsza.

Zamieszki wisiały w powietrzu. Być może Blaine zrobił to celowo. Być może w tej jednej, krótkiej chwili był w całości pochłonięty naturalną ufnością i radością tego czekoladowego stadka braminów. Być może chciał po prostu zobaczyć, co się stanie. Dlatego w najlepsze kontynuował rytuał pieszczot.

Krowy zaś muczały coraz głośniej i coraz mocniej napierały na ledwo już zipiące ogrodzenie zagrody.

Wtedy jedna głowa fuknęła na drugą. Wydała z siebie głośne i agresywnie brzmiące, krótkie „MU-MU”, a sąsiadująca z nią po lewej stronie, giglana w tym momencie i strzygąca w najlepsze z zadowolenia uszami morda, zupełnie ją zignorowała.

Jednak po dwóch stronach łaskotanej właśnie krowy, stały dwie kolejne. Ich stykające się ze środkowym braminem głowy, uznały najwyraźniej, że krótkie i agresywnie brzmiące „MU-MU” było skierowane do nich.

Odpowiedziały tym samym.

Kiedy kłębiące się z tyłu braminy usłyszały, że z przodu dzieje się coś niedobrego, wyraźnie zaczęły się denerwować. Próbując dać upust napięciu zaczęły również rozpychać się we wnętrzu zagrody, taranując inne krowy.

Przednie krowy uznały, że te z tyłu celowo napierają na nie w taki sposób, by te zostały przepchane, lub nawet wypchnięte na bok.

Zamieszki wiszące jeszcze kilka chwil temu w powietrzu, powoli zaczynały się materializować.

Wybuchła straszliwa wrzawa. Mieszkańcy Cienistych Piasków zlecieli się jak gdyby atakowały same radskorpiony. Blaine natomiast uznał, że to najlepszy moment by udać się na rozmowę z Aradesh’em.

Jednak jakaś nieznana mu wcześniej część jego natury kazała pogiglać jeszcze jeden krowi łeb.

Okazało się, że ten jeden krowi łeb był jednym łbem, który nadał fizyczną postać wszystkim kłębiącym się w zagrodzie napięciom. Krowy zaczęły fukać jedne na drugie, napierać i w końcu rzuciły się na siebie tworząc ogólny tumult, nad którym unosiło się przypominające występ wiedeńskiej orkiestry dętej crescendo jednego wielkiego MU.

Blaine odsunął się. Krowy dosłownie zwariowały i w głębi siebie musiał przyznać, że nigdy nie spodziewałby się takiej agresji, takiej zapalczywości i takiej nienawiści po stadzie zwykłych, spoglądających tępym i cielęcym wzrokiem krasul.

Jakiś tęgi wieśniak odziany w pocerowany, brudny od kurzu kapok przemknął obok niego – i obok kłębiącego się teraz po drugiej stronie zagrody (acz w bezpiecznej odległości) tłumu ciekawskich mieszkańców Cienistych Piasków – i smagnął kilkukrotnie nad krowimi łbami trzymanym w prawej ręce batem.

Powietrze przeszył przerażający dźwięk strzelającej skóry. Rozeźlone krowy nadal muczały i chyba nawet wkładały w to nieco więcej serca niż wcześniej. Wpadając na siebie bezmyślnie i taranując się, jakimś niezrozumiałym cudem zdołały unieść jedną z krów swoimi masywnymi głowami. Odwrócony do góry nogami bramin buczał przeraźliwie, a kiedy ogarnięty furią i przerażeniem wieśniak (faktycznie przypominający teraz strzelającego jadowym kolcem radskorpiona) raz i drugi smagał w jej kierunku z bicza, Blaine ujrzał jak jedno z napęczniałych od mleka krowich wymion pęka tryskając fontanną biało-czerwonej, oleistej substancji.

Blaine wykorzystał panujące wokół zamieszanie i nieco przyspieszonym z początku krokiem udał się w stronę największego domu w osadzie. Domu, nad którym unosił się zapach pieczonych iguan i opalanych na rożnie psów.

 

6

 

Zmierzając w kierunku głównej siedziby sołtysa Cienistych Piasków, Blaine Kelly nie mógł wyzbyć się przeczucia, iż atmosfera i ciśnienie panujące w wiosce, zaczynają z wolna opadać. Daleko na zachodzie dostrzegał ciemne, nisko zawieszone chmury. Nie wyglądały jednak na burzowe. Oczywiście mieszkający do tej pory pod ziemią Blaine, jak każdy obywatel Krypty, odebrał gruntowne wykształcenie w sferze zjawisk meteorologicznych. Mimo to jego bieżąca ocena sytuacja pozostawała czysto akademicka, a zmiany jakie zaszły na świecie pod wpływem promieniowania nuklearnego sprawiały, że większość dziedzin niegdysiejszych nauk uległa takiej samej mutacji, jak wszystko dookoła.

Tym samym Blaine Kelly nie potrafił jasno zdefiniować, czy wiszące nisko na niebie chmury zwiastują nadejście burzy, chwilowe osłabienie promieni słonecznych lub nagłe podwyższenie się temperatury.

Równie dobrze mogły z nich runąć strugi kwasu solnego.

Na szczęście znajdował się już w największym i wyglądającym na najzamożniejszy (lecz wciąż patologicznie biedny) domu Cienistych Piasków.

Wnętrze składało się z dużej sali z kilkoma ławami. Na tyłach musiała być kuchnia, ponieważ Blaine nie tylko dostrzegł co najmniej trzy krzątające się po jej wnętrzu kobiety, ale poczuł również zapach skwierczącego na ogniu pieczystego.

Zapach, który najpewniej należał do dawnej rodziny czatującego przy bramie psa z rasy niemożliwej już do określenia nawet przez najwybitniejszego znawcę psiej genetyki.

Mimo to i nieco wbrew sobie, Blaine poczuł jak jego żołądek nagle się ożywił. Donośnie burknięcia stały się na tyle głośne, iż Blaine pokraśniał na twarzy. Na szczęście łuszcząca się na wszystkich odsłoniętych częściach ciała skóra była na tyle czerwona, że nikt nie zwrócił na ten fakt uwagi.

Do tego wnętrze pomieszczenia było ciemne (na zewnątrz robiło się równie ciemno), a w wielkiej sali nie było nikogo poza jakąś kurduplastą sylwetką odzianą w habit. Postać zamieszkująca jego wnętrze spoglądała w stronę drzwi wejściowych, przez które przed kilkoma chwilami przetoczył się Blaine.

Jeżeli to jest przywódca Cienistych Piasków, pomyślał Blaine, to wcale mnie nie dziwi, że wszyscy tu wyglądają na pozbawionych grosza przy duszy, przymierających głodem nędzników. Aradesh, bo tak wedle słów Seth’a musiała nazywać się stojąca w łączeniu dwóch ścian po przeciwległej stronie pomieszczenia postać, przypominała starającego krygować się na tajemniczego i dysponującego jakąkolwiek władzą zakonnika (pewnie nawet Jezuitę, których zakon słynął z ciążącego nad życiem ubóstwa) chodzącego od trzydziestu lat w tym samym, pilśniowo-zgrzebnym worze. Jeżeli Cieniste Piaski były zbieraniną kloszardów, ten człowiek był niewątpliwie ich królem.

Nagle niemy do tej pory król kloszardów przemówił odsłaniając twarz odrzucając do tyłu kaptur własnej szaty.

Blaine ujrzał obciętą na jeża głowę typowego południowca. Jego karnacja przypominała zewnętrzną skórkę miąższu laskowych orzechów. Oczy komponowały się z nimi dokładnie w tym samym monochromatycznym kolorze. Ponad nimi sterczały równiutko przycięte, ulizane (najwyraźniej na ślinę bądź resztki psiego tłuszczu) brwi. Nadawały Aradesh’owi nieco groźny i apodyktyczny wygląd człowieka, który pośród lokalnej menażerii mógł faktycznie cieszyć się jakąś formą autorytetu. Człowiek ten miał ponadto nos przypominający podciętą trąbę mrówkojada i wąskie zaciśnięte usta.

W prawym uchu połyskiwał okrągły kolczyk. Blaine wątpił by był wykonany ze szczerego złota. Raczej jakieś mieszanki miedzi i tombaku.

- Czego szukasz w Cienistych Piaskach, wędrowcze?

Blaine zbliżył się w stronę podejrzliwego człowieka obdarzając go równie podejrzliwym i pełnym dystansu spojrzeniem. Kiedy jeden i drugi znaleźli się w końcu tête-à-tête, Blaine wciągnął swoim niewielkim i bardzo kształtnym (określanym w XX wieku mianem niezwykle pociągającego) nosem nieco powietrza przemieszanego z zapachem przygotowywanych na zapleczu pyszności i wypalił:

- Jestem z małej wioski na zachód stąd. Badam okolicę.

Aradesh zmarszczył czoło ściągając brwi w groźnym wyrazie nasrożenia. Blaine odniósł również wrażenie, że twarz króla kloszardów znalazła się nieco bliżej jego własnej.

- Nic nie wiem o żadnej wiosce na zachodzie.

- Mówisz, że znasz każde miejsce stąd do oceanu?

Przez moment panowała niezręczna cisza. Zupełne przeciwieństwo tego, co jeszcze nie tak dawno temu działo się pod zagrodą braminów. Aradesh mierzył Blaine’a złowrogim spojrzeniem jakby ten nie tylko podważył jego autorytet sołtysa, ale również uzmysłowił mu, że na zachodzie jest jakikolwiek ocean.

Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, że ten antypatyczny Meksykaniec nigdy nie wyściubił nosa poza bezpieczne mury swojego małego poletka.

- Jak powiedział Darma – wypalił Aradesh enigmatycznie, a Blaine poczuł, że świat zewnętrzny jest jednak bezpowrotnie stracony – ostrożność jest życiem w niepewnych czasach. Twoje pochodzenie nie jest istotne. Twoje intencje – owszem.

Ponownie jedynymi dźwiękami rozchodzącymi się w pokaźnej przestrzeni najbogatszego domu Cienistych Piasków (gdzie nieustannie pieczono iguany i psy) był dźwięk przekładanego na jakieś formie grilla, opalanego mięsa. Blaine niemalże słyszał jak złociste, smakowite kropelki oleistego tłuszczu spadają na węgle skwiercząc przy tym i sycząc w miłej dla ucha (i brzucha) melodii.

- Skarbie, czy nasz gość będzie z nami jadł? – dobiegł głos jednej z licznych żon Aradesh’a.

Blaine oczekiwał kategorycznego zaprzeczenia. Nie wyobrażał sobie, by król kloszardów (jak zresztą każdy kloszard) dzielił się czymkolwiek z kimkolwiek.

Zamiast tego Aradesh zadziwił go jakąś formą buddyjskiej otwartości przez którą przemawiało wybaczenie.

- Jesteś głodny?

Blaine był głodny. Pragnienie wody zaspokoił przy zagrodzie dwugłowych krów. Jednak jego brzuch wciąż pozostawał pusty, czego dowodem były roztaczające się pośród skwierczących odgłosów pieczonych potraw bulgoty ewidentnego nienasycenia.

- Od kilku dni byłem w drodze. Jak mówiłem, pochodzę z niewielkiej osady na zachodzie. Przeprawa przez góry nie należała do lekkich, a moje zapasy są na wykończeniu.

Aradesh jak gdyby uspokoił się słowami Blaine’a. Być może, pomyślał Kelly, ten gorącokrwisty południowiec zdający się hamować własny temperament za sprawą jakiegoś Drama, Brama czy Darma, był świadom istnienia górskie pasma Coast Ranges na zachodzie.

- Przynieś nam trzy iguany i miskę gulaszu. Nasz przybysz wygląda jakby miał ochotę na jaszczurkę - rzucił w stronę tylnego pomieszczenia.

Po chwili zza załomu mieszczącego za sobą kuchnię wyłoniła się całkiem niebrzydka i całkiem młoda kobieta. Właściwie to dziewczyna. Wyglądała na góra dziewiętnaście lat. Miała krótkie czarne włosy nastroszone w jakimś buntowniczym nieładzie. Malutki (odziedziczony chyba w całości po stronie matki) nosek (uznawany niegdyś za bardzo pociągający) i ciemne, bystre oczy, które przelotnie otaksowały Blaine’a z dużą dawką zainteresowania. Dziewczyna podała królowi kloszardów miskę z gulaszem i jedną iguanę na patyku. Kolejna przypadła Blaine’owi, a trzecią dziewczę ujęło w swoje delikatne dłonie za wykałaczkę (tak jak szaszłyka) i bez ogródek oraz zbędnych konwenansów wsunęła sobie prosto do buzi (Blaine zauważył, że zrobiła to w dziwnie lubieżny sposób), po czym przemieliła swoimi wciąż zdrowymi i białymi zębami, połknęła i z prędkością uciekającego przed ogarami zająca, zniknęła w kuchni.

Podczas gdy zdziczały i owładnięty jakimś pierwotnym instynktem Aradesh wciągał (dosłownie) zawartość miski z psim gulaszem, Blaine z grymasem i lekkim obrzydzeniem spoglądał na nadzianą na patyk iguanę.

Nim świat uznał, że przez ostatnie miliony lat ewolucja posuwała się w zdecydowanie niezadowalającym tempie i gwałtownie postanowił przyspieszyć jej działanie pod wpływem efektów z roku dwa tysiące siedemdziesiątego siódmego, iguany były typowym gatunkiem z rodziny legwanów. Legwany dzieliły się na szlachetne i zwykłe zielone. Nabita na patyk, obdarta (zapewne żywcem) ze skóry i przypiekana na wolnym ogniu jaszczurka, bez cienia wątpliwości nie mogła być legwanem szlachetnym. Blaine uznał zatem, iż należała do tej drugiej rodziny: iguan zielonych. Gatunek ten charakteryzował się długim ogonem, dorastał do pięciu stóp długości i potrafił ważyć nawet czterdzieści funtów.

Jednak niewielka mizerota nadziana na wyciosaną z jakiegoś suchego kawałka drewna wykałaczkę, była co najmniej o cztery i pół stopy mniejsza. Blaine z ulgą stwierdził, że dla istot takich jak on (ludzi zmagających się z trudnościami świata zewnętrznego), twórcza moc promieniowania była w pewnych przepadkach łaskawa, a pod jego wpływem iguany (legwany zielone) uległy ewidentnemu pomniejszeniu.

Dzięki Bogu, stwierdził Blaine. Nie wyobrażał sobie bowiem konfrontacji z jaszczurką, której przyspieszony cykl ewolucyjny podążył w bliźniaczym kierunku kalifornijskich szczurów jaskiniowych.

Mimo, że Blaine był głodny, a jaszczurka pachniała wspaniale, nie miał najmniejszego zamiaru jej zjadać. Przyzwyczajony do sterylnej, przyrządzanej z rozmachem i zasadami starożytnych reguł savoir-vivre kuchni Krypty 13, poczuł nagłe obrzydzenie i niesmak w ustach na samo wyobrażenie trafiającej do nich iguany.

Podziękował królowi kloszardów – chociaż znacznie bardziej wolałby przekazać te ciepłe słowa miłej dziewczynie podglądającej ich teraz z kuchni – po czym zawinął iguanę w jakąś naprędce wyciągniętą z plecaka szmatę i wsadził do środka.

Aradesh tymczasem zdążył opędzlować cały psi gulasz i podobnie jak zalotna dziewucha, wsadził sobie patyk z iguaną do buzi (Blaine udał wtedy dyskretnie, że na dnie plecaka dostrzegł coś niezwykle frapującego) i gryząc ją z wyraźnym chrzęstem wypełniających wnętrze jaszczurki kości, przemielił i połknął.

Blaine uznał, że robi się późno. Wypadało czym prędzej udać się na poszukiwania hydroprocesora. Poza tym Cieniste Piaski – wraz ze swymi mieszkańcami – zaczynały wywierać na niego dość osobliwy wpływ.

- Mogę zadać ci kilka pytań?

Sołtys otarł usta rękawem sponiewieranego przez czas i brud habitu. Beknął dyskretnie tłumiąc falę brzusznych gazów łykając je z powrotem i odparł:

- Oczywiście. Co chciałbyś wiedzieć?

Blaine’owi przemknęło przez myśl, czy ten człowiek jest aby w pełni władz umysłowych.

Po chwili zreflektował się uznając, że w świecie zewnętrznym spotka zapewne bardzo wielu ludzi, przy których Aradesh będzie ostoją zdrowego rozsądku.

- Słyszałem, że macie jakieś problemy…

Król kloszardów nie dał mu dokończyć. Błyskawicznie zakręcił ramionami, a jego oczy rozbłysły jakimś obłędnym światłem – zupełnie jakby niedokończone pytanie Blaine’a wprawiło go w sakralny wręcz nastrój radości.

- Ach, tak! Wielkie sfory radskorpionów wybijają nasze stada. Nie wiemy skąd przychodzą – czy Seth nie wspominał przypadkiem, że potwory przybywają z jaskini, a strażnicy Cienistych Piasków wybierają się od czasu do czasu na drobne czystki gatunkowe? – i obojętnie ile zabijemy, ciągle jest ich więcej. A teraz te potwory atakują naszych ludzi. Razlo (miejscowy lekarz) próbuje odkryć lekarstwo na ich jad, ale nie jestem pewien jak mu to wychodzi.

Przywołując wspomnienie Razlo, jego żony, sprzętu medycznego jakim oboje dysponowali (a raczej jego braku, chyba, że liczyć kilka szmat pełniących funkcje bandaży, pordzewiały nóż i skłonności Razlo do picia w efekcie czego podejrzanie trzęsły mu się dłonie), umiejętności oraz ogólny obraz mieszczącego się w Cienistych Piaskach lazaretu, doktor Razlo nie odkryłby nawet antyseptycznych właściwości mydła, gdyby cała wioska tonęła w spadających z nieba kostkach Neutrogeny i podręcznikach dokładnie, łopatologicznie opisujących proces ich wytwarzania oraz działania na drobnoustroje.

- Mogę pomóc wam się ich pozbyć. Potrzebuję jednak uzupełnić zapasy. Jak mówiłem, pochodzę z niewielkiej osady na zachodzie i…

- Tak, tak, tak, tak, tak, tak! – Aradesh piszczał jak głodujący przez kilka dni królik, który raptem znalazł się na polu pełnym porzuconej, lecz wciąż świeżej kapusty, marchewki, sałaty… - Proszę, porozmawiaj z Razlo. On posiada znacznie więcej informacji o tych stworzeniach, niż ja.

O ile Blaine Kelly żywił wcześniej jakiekolwiek nadzieje, iż Aradesh nie jest tak szalony i oderwany od rzeczywistości na jakiego wygląda, teraz utracił je wszystkie. Zbzikowany sołtys Cienistych Piasków kontynuował:

- Moja córka, Tandi, cię odprowadzi. TANDI!!!

Jak na komendę zza ściany oddzielającej wielką izbę od małej kuchni wychynęła ta sama dziewczyna, która chwilę wcześniej przyniosła strawę. Kelly nie miał najmniejszych wątpliwości, że przez cały czas przypatrywała im się skrycie, namiętnie przy tym podsłuchując.

Cholera, Blaine. To jest córka tego irytującego cymbała?

 

AS-R

falloutnovel@gmail.com

fallout-novel.blogspot.com

Opowiadanie stanowi utwór inspirowany na motywach gry Fallout.

Część obecnych w tym rozdziale dialogów pochodzi bezpośrednio z gry Fallout. Polskie tłumaczenie zostało dokonane przez firmę CD-Projekt.

Prawa autorskie do cyklu Fallout i Fallout trademark:

Interplay Productions, Irvine, California, USA.

Bethesda Softworks LLC, a ZeniMax Media Company.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania