Fallout - Rozdział 3 - Krypta 15, cz. 2

Strzelałem mierząc prosto między czerwone już (jakim cudem!?) ślepia nafaszerowanego promieniowaniem kretoszczura. Mimo to on wciąż parł naprzód. Kiedy opróżniłem cały magazynek, przestraszyłem się, a widok jego zakrzywionych, pożółkłych kłów wystających gremialnie z ryja nie napawał mnie bowiem jakimikolwiek powodami do buddyjskiego spokoju.

Zostałem praktycznie przyparty do muru. Dosłownie przyparty. Kretoszczur zapędził mnie bowiem w niewielki kąt pomiędzy wyjściem z Krypty, a ścianą prowadzącego ku śluzie korytarza. Nie wiem jak mogło się to stać. Tak jak nie wiem jak mogło się stać to, co miało miejsce następnie.

Skurczybyk próbował ukąsić mnie w łydkę. Pewnie by mu się to udało, gdyby nie fakt, że w tej samej chwili wydarzyło się coś, co jeszcze mocniej ugruntowało mnie w przekonaniu, że świat zewnętrzny jest pozbawiony jakiejkolwiek logiki, a ponad wszystko króluje w nim groteskowy absurd i jakieś równie groteskowe fatum. Mierzący ku mojej łydce kretoszczur chybił haniebnie kłapiąc paszczą w zupełnie innym kierunku. Nałykał się przy tym powietrza, zaczął krztusić, charczeć, a w płucach chrobotało mu tak wyraźnie, że przez moment zrobiło mi się go nawet żal. Szybko jednak pozbyłem się ckliwym wyrzutów sumienia i skierowałem pomarańczowe światło flary wprost przed jego makabryczny pysk. Próbował wykonać nagły zwrot, uciec, ale omsknęły mu się obie przednie łapy. Chyba musiał je złamać, albo co najmniej skręcić, ponieważ wijąc się i pełzając w karykaturze drapieżnika, którym niegdyś był, próbował odczołgać się jak najdalej ode mnie. Przez moment nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nim wlazłem na niego niczym zdobywający górski szczyt alpinista, walczyłem ze spazmami maniakalnego chichotu. Potem utrzymując równowagę jak na rodeo, przeładowałem kolt 6520 i dwukrotnie wypaliłem mu prosto między uszy.

Dopiero wtedy padłem na ziemię i trzymając się za napięty do granic możliwości brzuch, śmiałem się. Śmiałem się długo i dobitnie, a kiedy już skończyłem, miałem wrażenie, że wszystkie zmysły mnie porzuciły, a mój droga ku absolutnemu szaleństwu właśnie się rozpoczęła.

Przeszukałem pierwszy poziom Krypty 15. Nie znalazłem wiele. Pomieszczenie z komputerem, sala przed gabinetem lekarskim i regulaminowy gabinet – wszystkie były w opłakanym stanie. Szabrownicy zabrali wszystko, co zabrać się dało. Przytwierdzone na stałe sprzęty, takie jak łóżka, maszyny czy elementy systemu napowietrzania schronu, zostały zniszczone chyba tylko z czystej nienawiści; jeśli nie przez ludzi, to przez nieznający litości bieg czasu. Jednak o dziwo w ulokowanej na ścianie gabinetu doktorskiego szafce czekały na mnie cztery Stimpaki i apteczka pierwszej pomocy. Aż dziw, że nikt nie zainteresował się nimi wcześniej.

Pokój z windą był już tylko pokojem z pustym szybem: drzwi zostały rozerwane, a szyb świecił pustką i spowijała go ciemność. Ciężko byłoby zejść szybem windy bez liny. Na szczęście Cieniste Piaski wyposażyły mnie w dwie sztuki (a właściwie sam się wyposażyłem nikogo nie pytając o opinie na temat drobnej kleptomanii). Zawiesiłem jedną linę wzdłuż szybu (o mały włos przeoczyłbym dwie flary; jedną odpaliłem i upuściłem by oświetlała moją drogę) i zszedłem na poziom mieszkalny.

Poziom mieszkalny różnił się od, tego, na którego korytarzach hasałem jako mały berbeć; bawiąc się z innymi dziećmi Krypty w berka. Tutaj zamiast jednej windy znajdowały się dwie. Obudowujące szyby ściany przecinały główny korytarz na dwie części. Przejście pomiędzy południowymi a północnymi segmentami mieszkalnymi znajdowało się w przerwie między nimi i było raczej wąskie. Ponadto wszędzie walały się sterty gruzów, rozbebeszonych resztek sprzętów mieszkalnych i wyposażenia Krypty. Pod stopami chrzęściły mi również sterty kości najprzeróżniejszych zwierząt i ku mojemu pogłębiającemu się uczuciu grozy i obrzydzenia, również ludzi. Raz po raz stąpałem nieopatrznie na mniejsze chrząstki. Odgłos chrupania przeplatał się wtedy z piskami szczurów. Większe stosy starałem się omijać oświetlając sobie drogę uniesioną przede mną flarą. Wiele gryzoni pierzchało na sam widok światła. Jaskiniowe szczury kalifornijskie, zamieszkujące wnętrze zrujnowanej Krypty 15 musiały być nieco mniej odważne i zdesperowane niż te, które napotkałem pierwszego dnia mojej wędrówki. Nie dziwi mnie to, zważywszy na ilość zbielałych, pieczołowicie ogryzionych szczątków walających się dosłownie wszędzie, gdzie walać się mogły. Jakimś cudem te małe bydlaki zaciągały tu nawet dwugłowe braminy. Okresy deficytu żywności bez wątpienia uzupełniały brakiem moralnych zahamowani zwracając się skwapliwie ku kanibalizmowi.

Poza szczurami napotykałem również na te obmierzłe prosięcia, nazwane przeze mnie i przez Podręcznik Harcerza świnoszczurami. Świnoszczury nie brały przykładu ze swoich mniejszych kolegów i nie rzucały się do licznych dziur, szpar, zakamarków, ustępów i załomów. Nie była to kwestia światła, które irytowało je i przerażało. Kiedy mój kolt 6520 załatwiał piątego w kolejności prosiaczka, uznałem, że nie tylko ciała świnoszczurów uległy deformacji, ale również wszelkie instynkty samozachowawcze i umysł. Zdegenerowane przez lata efektów popromiennych, brzydsze i ohydniejsze niż najobrzydliwsze świnie z powieści George’a Orwella, były po prostu wredne, okrutne i żądne krwi dla samego faktu pozbawienia czegoś życia. Być może jedynym sposobem na koegzystencję i przetrwanie dla szczurów jaskiniowych, była błyskawiczna ucieczka w przestrzenie, do których świnioszczury nigdy by się nie zmieściły.

Wchodząc po raz pierwszy na teren Krypty 15 byłem bezbrzeżnie przerażony widokiem wysadzonej grodzi i tym jak wielkiemu zniszczeniu uległo wszystko, co niegdyś składało się na samowystarczalną niemalże, podtrzymującą przy życiu ponad tysiąc ludzi superfortecę. Ku mojemu zdumieniu okazało się jednak, że poziom drugi wyglądał przy poziomie pierwszym jak zmieciona z powierzchni ziemi Hiroszima przy zbombardowanym przez Royal Air Force i United States Army Air Force Dreznie. Poza szczątkami tego, co niegdyś żyło, a teraz zalegało na podłodze w postaci wietrzejących kości i wilgotnych jeszcze niekiedy odchodów, większość pomieszczeń mieszkalnych zostało pogrzebanych pod tonami kamieni, skalnych odłamków i pyłów. Praktycznie cała północna część leżała poza jakąkolwiek strefą eksploracji. Południowe pomieszczenia zostały zaś dobitnie zdewastowane i splądrowane. Jednak, ostatnia rzecz jakiej bym tu oczekiwał, to czarne skórzane spodnie i czarna skórzana kurtka z uciętym na wysokości krańca bicepsa rękawem. Wyglądała na zadziwiająco dobrze zachowaną. Przyjrzałem jej się w świetle kolejnej płonącej na tym poziomie flary i bez większych zahamowań przymierzyłem bezceremonialnie. Muszę przyznać, że mój regulaminowy kombinezon Krypty 13 został już na tyle sfatygowany, że sam przed sobą czułem dojmujący wstyd. Jeżeli miałem kiedykolwiek wrócić do domu, chciałem zrobić to z należytą otoczką. Fanfary, wiwaty wychwalających mnie i moją odwagę ludzi (głównie dziewczyn), ogorzała od słońca twarz, przybrudzone, pokryte pyłem i kurzem włosy, do tego mocne, pewne siebie spojrzenie o lekko zawadiackim i łobuzerskim zabarwieniu. Dyndająca kabura z bronią i do tego jakiś niezły ciuch. Ciuch taki jak czarna, ciężka skórzana kurtka w komplecie ze spodniami. Leżała idealnie i była wygodna. Ja zaś czułem się równie idealnie. Zapragnąłem ujrzeć całość, dlatego skierowałem się do jednej mieszczących się na tyłach wciąż dostępnych dla mnie lokum łazienek. Już przy pierwszej próbie znalazłem taką ze szczątkowo tylko spękanym lustrem. Przetarłem je ręką odgarniając twardo przylegającą warstwę kurzu.

Byłem pod wrażeniem. W kurtce i spodniach wyglądałem prawie jak mój ulubiony aktor filmowy, Max Gobson w roli Szalonego Mela Kaminsky’ego. Pełen optymizmu i jakiejś rozpierającej mnie od wewnątrz mocy, ustrzeliłem jeszcze dwa czające się w mroku prosięcia, a potem urządziłem sobie drobną zabawę kusząc szczury pociętymi kawałkami świniaków, które rzucałem tuż pod liczne w ścianach Krypty 15 dziury, szpary i nory. Gdy tylko mały, tłusty skurwysyn o czerwonych, ciekawskich oczkach wychylał łeb na zewnątrz, rozległa się dźwięk mojego kolta 6520 i ze szczura zostawała mokra plama.

Czułem się świetnie. Czułem się tak kurewsko dobrze, że kiedy przez kilkadziesiąt minut żaden szczur się nie pokazał, uznałem, że wytłukłem je wszystkie. Było mi z tym zadziwiająco lekko, co na swój sposób wzbudzało jakiś pojawiający się z wolna niepokój. Niegdyś wyznawałem dość pacyfistyczne poglądy. Dotyczyły one zarówno ludzi jak i zwierząt. Uważałem za bezmyślne niepotrzebne odbieranie życia czemuś, co żyje, oddycha i na swój sposób czuje podobnie do nas. Jednak hektyczne warunki panujące w świecie zewnętrznym szybko oddziaływały na mój umysł, a ja ku własnemu przerażeniu, stałem się równie żądny krwi i zdeprawowany, co okalające mnie w tunelach prowadzących do Krypty 13 kalifornijskie szczury jaskiniowe.

Nie miałem jednak wyboru. Jeżeli chciałem przeżyć. Jeżeli chciałem uratować tych, którzy byli mi najbliżsi, musiałem stosować metody adekwatne do otaczających mnie sytuacji.

Druga winda była w równie kiepskim stanie, co pierwsza (to znaczy nie było jej w ogóle). Pokrzywiona, popękana i sprasowana konstrukcja kabiny leżała na dnie przykryta stertą głazów i skał. Prowadzący na trzeci, ostatni poziom z centrum dowodzenia, magazynem broni, dodatkowym magazynem, biblioteką, pomieszczeniem rekreacyjnym i potencjalnie wciąż nadającym się do użytku hydroprocesorem, szyb nie miał drabinki awaryjnej. Na szczęście z jednej z szafek udało mi się wyciągnąć konopną linę, przez co cały czas miałem jedną w zanadrzu. Była w przyzwoitym stanie. Zawiązałem ją o wystający ze ściany fragment żelaznego zbrojenia, gdzie beton zdążył już dawno odpaść i skruszyć się na drobne granulki i raz jeszcze zszedłem w dół.

Przepełniała mnie nadzieja, że to przedostatni etap mojej podróży, a potem w stylu Maxa Gobsona wparuję wprost do domu i do końca świata nowe pokolenia będą czytały o mnie w archiwach bibliotecznych komputerów…

Gdy tylko zszedłem na dół zrozumiałem jakim okrutnym błędem byłoby spuszczenie się w dół szybu z rozpaloną flarą. Odniosłem bowiem wrażenie, że tuż nad zdezelowaną blaszaną kabiną windy unosił się otumaniający zapach gazu ziemnego. Najprawdopodobniej spadająca konstrukcja urwała bądź przebiła jedną z rur. Dziwne, że do tej cyrkulował w nich świeży gaz. Czym prędzej wyskoczyłem z zatrutej nory i znalazłem się na głównym korytarzu najważniejszego piętra Krypty.

Raz jeszcze pożałowałem, że nie ma ze mną Iana. Mogłem zapłacić mu te kilka kapsli (a, co! Gdyby jeszcze Seth to widział. Aradesh pewnie całe lata ciułał tę nędzną garstkę zatyczek od Nuka-Coli, a ja mogłem wydać lekką ręką równą setkę. Komandor straży Cienistych Piasków przez miesiąc płonąłby buraczano-fiołkowymi barwami na twarzy) i skorzystać z pomocy podczas przedzierania się przez te nasycone oparami grozy korytarze zatęchłego schronu.

Zewsząd dookoła otaczały mnie dźwięki buszujących maszkar. Szczury, świnioszczury i Boże, miej mnie w swojej opiece, najprawdopodobniej jeden wielki, ciężki, upasiony kretoszczur. Wszystko wydawało drobne odgłosy, przypominające szmer, tuptanie, mięsiste plaśnięcia, gdy jedno wpadało na drugie. Niekiedy dawało się słyszeć pełen wyrzutu pisk. Kanibalizm kwitł w najlepsze, lecz zdecydowanie najgorszy, przepełniający największą trwogą był ten pieprzony, zmutowany kret. Kiedy poruszał się w sąsiednim pomieszczeniu, jego brodzące w grubej warstwie szczątków i kości łapy wydawały dźwięk przypominający kastaniety oszalałego pod wpływem psychodelicznej makabry czarnoksiężnika. Gdy zanurzał pysk miażdżąc fragmenty twardej i miękkiej tkanki tego, co jego kolesie zaciągnęli na dół, odgłos chrupania i mielenia odbijał się echem od ścian Krypty niczym krzyk przerażenia w górskiej kotlinie. Odczułem dojmujący lęk i równie głębokie przekonanie, że wszystko tu jest bardziej głodne niż na wyższych poziomach. Nie mam bladego pojęcia jak ta zezwierzęcona menażeria wydostawała się na zewnątrz. Nie chcę tego wiedzieć. Wiedziałem natomiast, że gdy tylko usłyszą mnie, zwęszą, lub zobaczą, rzucą się na mnie całym stadem i rozszarpią na kawałki. Nawet moja czarna, stylowa skóra mi nie pomoże.

Na paluszkach, niczym wyżerająca hostię kościelna mysz zakradłem się wzdłuż korytarza. Po prawej stronie znajdowała się pracownia komputerowa. Za nią była biblioteka. Jednak drzwi wejściowe do obu tych pomieszczeń powinny znajdować się na południowej ścianie. Ja zaś nie chciałem ryzykować by sprawdzać, co kryje się za załomem ściany wychodzącej na długi, szeroki i mroczny korytarz.

Po mojej lewej pomieszczenie spotkań zwane również rekreacyjnym. To tam żerowała szczurza brygada. Wejście było pustą framugą w ścianie. Przeszedłem ciuchuteńko trzymając plecak i kaburę broni by nieopatrznie nie zdradziły mojej obecności. Wzrok, który przyzwyczaił mi się do panującej tu ciemności, ku wszelkim głosom rozsądku uległ ciekawości i na moment zerknął w odmęty rekreacyjnego pomieszczenia.

Pamiętam, iż poczułem wtedy lęk przed końcem mojej fizycznej egzystencji. Jeżeli bestie jakimś sposobem otoczą mnie i odetną drogę na wyższe piętro, będę stracony. Część szczurów mogłem odpędzić flarą. Część prosiaków mogłem wystrzelać. Jednak było ich zbyt wiele. Nim poradziłbym sobie z trzema, czterema, kolejna czwórka rzuciłaby się na mnie kąsając moje łydki i drapiąc infekującymi krew pazurami.

Do tego dochodził jeszcze kretoszczur wyglądający jak wielka, niewydojona krowa. Musiałem obmyślić plan. Miałem nadzieję, że w magazynie znajdującym się tylko kilka jardów przede mną, znajdę coś, co raz na dobre przegna kalające to miejsce koszmary.

Bingo! Dwie szafki z czego tylko jedna okazała się być pusta. Druga, Boże, to niemożliwe, jak ktoś mógł przeoczyć coś takiego? W jednej chwili moje lęki i niechybne wrażenie podążającej za mną kostuchy zostały odegnane niczym za dotknięciem magicznej różdżki. Dynamit wypełniony nitrogliceryną i ziemią okrzemkową. Jedna sztuka z zainstalowanym zapalnikiem czasowym. Przyjrzałem mu się z każdej strony. Oczekiwałem, że przez te wszystkie lata na dnie wilgotnej, dusznej Krypty mógł się nieco spocić. Był jednak w porządku. Suchy, a na zewnątrz nie wyciekła ani kropelka nitrogliceryny. Schowałem go do plecaka, zabrałem dwa zawleczkowe granaty i wyciągnąłem coś, co bez cienia wątpliwości rozpostarło grozę nad moim wiernym koltem 6520.

H&K MP9, 10mm. Pistolet maszynowy Heckler & Koch MP9 (wariant 10mm, co oznaczało, że cały zapas amunicji do kolta 6520 będzie miotał śmierć i zniszczenie w absolutnie już epickim stylu), średniej wielkości, zdolny do ognia pojedynczego i ciągłego!

Poszatkuję sukinsynów, wszystkich, którzy mi się napatoczą, robiąc z nich tryskające czerwoną posoką durszlaki!

Jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek zada sobie trud przeczytania moich miernych, silących się na jakikolwiek polot i przejawy literackiego kunsztu, wypociny, pomyśli pewnie teraz, że niczym napadający na banki na dzikim zachodzie bandzior wparowałem do pomieszczenia rekreacyjnego i mierząc z mojej NOWEJ, CUDOWNEJ MP9 (ustawionej na ogień ciągłu) do wszystkiego, co tam znalazłem, dokonałem bezceremonialnej, wyzutej ze wszelkich aspektów moralnych rzezi?

Owszem, nie mylicie się. Na moment wcieliłem się w rolę egzekutora. Byłem bezwzględny jak pawian Shakma, błyskawiczny jak ostrze gilotyny, zaskakujący niczym porastający rafę koralową ukwiał i podstępny jak stary, dwugłowy buhaj.

Zaczaiłem się przy prowadzącej do pomieszczenia zebrań (co za ironia) sali. Klęcząc, mając pod ręką zawartość mojego plecaka, wyciągnąłem jedno jabłko i cisnąłem na podłogę. Poturlało się zatrzymując przy jednym z licznych tam głazów.

Szczury, różowiutkie prosięcia i brązowy, zmutowany, wiecznie głodny, zwarcholony „bazyliszek” z miejsca zamarły skupiając całą swoją uwagę na nadgniłym, najpewniej przerażającym w smaku jabłku.

Bez chwili zastanowienia podtoczyłem im dwa kolejne.

Głodujące najwyraźniej tałatajstwo dosłownie oszalało. Szczury wystrzeliły przed siebie niemalże w tym samym momencie, co nieco większe, dziwnie zaokrąglone jak na panujące na trzecim poziomie Krypty 15 warunki żywieniowe, świniaczki, lecz jedne i drugie (a było ich co najmniej trzydzieści) napięły się w sobie, gdy górujący nad nimi „bazyliszek” wsunął się w całe stado ryjąc na czuja ryjem, byle tylko wciągnąć smakowite (i darmowe) przekąski.

Szczury i świnoszczury też były głodne. Nie miały zatem najmniejszego zamiaru dzielić się z kretoszczurem niczym. Nastąpił kwik, potem syk, potem jęk i ryk. Zwierzęta rozpychały się ryjami, tłukły się łapami i wykorzystywały albo własną masę, albo wspólną siłę by podkradać sobie jabłka jednocześnie opędzając się od innych amatorów owoców. Ostatecznie wszystko to prowadziło do okrutnej wrzawy. Miałem niemalże wrażenie, że pozagryzają się bez mojego udziału. Mimo to chciałem, by to wszystko zakończyło się efektownie.

Raz jeszcze sięgnąłem do wnętrza tobołka. Odbezpieczyłem granat. Kiedy turlał się w stronę kłębiącej masy nikczemnych szkaradzieństw, żadne ze stworzeń nie zwróciło na niego początkowo uwagi. Tylko kretoszczur – który zdążył już wchłonąć dwa jabłka i jako pierwszy ujrzał toczący się w jego kierunku przedmiot - łakomie rozdziawił ryj i pozwolił by granat wleciał mu prosto do gardła.

Muszę przyznać, iż nie poczuwałem się do odpowiedzialności za ogólny stan i wygląd pomieszczenia rekreacyjnego. Pewnie, pordzewiałe, spękane ściany z których gdzieniegdzie wysypywały się warstwy skruszonego na pył betonu i wystawały żelazne pręty zbrojeniowe nie miały nic wspólnego z tym, co przed chwilą zrobiłem. Lecz pokrywająca je teraz niczym tapeta, karmazynowa krew z resztkami mięśni, futra i flaków lśniła odbijającą światło mojej flary przejrzystością, a to już była tylko i wyłącznie moja robota. Tu i tam mogłem przeglądać się w zwierzęcej posoce niczym w lustrze. Muszę przyznać: w tej ciężkiej, czarnej skórze wyglądałem naprawdę szałowo. Gdyby tylko kalifornijskie szczury jaskiniowe, porośnięte ropnymi, nadętymi bąblami prosięcia i wielkie, tęgie kretoszczury potrafiły komunikować się z zaświatów, bez cienia wątpliwości uznałyby, że Blaine Kelly z wolna, lecz obierając dobry kierunek, zaczyna sobie coraz lepiej radzić w tym hektycznym post-apokaliptycznym piekle.

Nie miałem czego szukać w pomieszczeniu rekreacyjnym. Świeże szczątki zwierząt przemieszały się ze starymi, wietrzejącymi kośćmi ich dawnych ofiar. Gdzieś na wschodniej ścianie, w głębi pokoju, powinna znajdować się szafka z awaryjnym zaopatrzeniem Krypty. Leżała ono jednak przysypana tonami niemożliwych do poruszenia głazów. Sterty kamieni, opadłe z rozpościerającego się ponad poziomami schronu skalnego nasypu góry na zawsze pogrzebały to, czego nie udało się wynieść szabrownikom.

Przemierzając główny korytarz prowadzący do biblioteki i centrum dowodzenia, miałem bardzo złe przeczucia. Moja flara, rzucająca intensywne, czerwone już światło rozwiała wszelkie żyjące jeszcze we mnie nadzieje. Centrum dowodzenia zostało pogrzebane pod tonami skał. Nie było na tym świecie żadnej siły, która umożliwiłaby mi wejście do środka. Dynamit z zainstalowanym zegarem mógł, co najwyżej, przemienić zewnętrzną warstwę głazów w mniejsze odłamki i miałki pył. Hydroprocesor, nawet jeśli gdzieś tam był, został najpewniej zmiażdżony tak jak główny komputer sterujący wszelkimi newralgicznymi procesami Krypty 15.

Nie miałem tu już czego szukać. Zerknąłem jeszcze do sali komputerowej i biblioteki. Moja nowa zabawka świetnie radziła sobie z eliminowaniem pojedynczych świnoszczurów. Muszę przyznać, że nie miałem już ani siły, ani ochoty na stwarzanie jakichkolwiek pozorów, że mi zależy. Strzelałem niechlujnie, od niechcenia, lecz mimo to zawsze trafiałem. Cztery obciągnięte pseudo różową skórką prosiaczki nigdy już nic nie zjedzą. Szczury, chyba nieco bardziej sprytne i inteligentne od swoich pękatych pobratymców, pierzchały na sam widok człowieka z flarą.

Całe wyposażenie biblioteki zostało doszczętnie zniszczone. Komputery, monitory, nic już nie nadawało się do użytku. Nie dziwi mnie to. Los Krypty 15 nie oszczędzał nikogo i niczego, a wyposażenie tej części schronu było bardzo delikatne i najprawdopodobniej zostało zbrukane w pierwszej kolejności. Ktokolwiek przerobił to miejsce na prawdziwą, złowieszczą kryptę pośród której korytarzy czaiła się tytko śmierć, z całą pewnością miał gdzieś cenną wiedzę zawartą na dyskach twardych maszyn i komputerów. Jedyne, co udało mi się wynieść z biblioteki, to nieco nadgryziony przez szczurze siekacze podręcznik pierwszej pomocy. Niebywałe.

Kiedy z powrotem znalazłem się na powierzchni, świat zdążył już zalać się głęboką nocną czernią. Spojrzałem na PipBoy’a: było pięć minut po północy. Zadekowałem się w opustoszałej, splądrowanej szopie. Kilka desek tworzących uzupełnienia blaszanej, karbowanej ściany, posłużyło mi za barykadę w miejscu drzwi (więc o to chodziło!). Mając rozpościerającego nade mną pieczę radskorpiona, ciepły śpiwór, kultową skórę i mnóstwo wolnej pamięci w moim małym, przenośnym komputerku, zacząłem uzupełnić historię.

Był to piętnasty dzień misji o kryptonimie „hydroprocesor”. Wedle pierwotnych wyliczeń, jutro miałem odprawiać rytuał wejścia przynosząc mojej Krypcie newralgiczną część. Tymczasem byłem o przeszło milion czterysta tysięcy kroków dalej na wschód. Nie miałem ochoty na dalszą tułaczkę, zatraciłem jakiekolwiek nadzieje na odnalezienie procesora i jedyne, o czym mogłem myśleć, to by jak najszybciej porzucić radioaktywny, wypalony przez atom i bestialstwo świat zewnętrzny i wrócić do domu.

Sto trzydzieści pięć dni. Tyle czasu by mi pozostało. Tyle czasu pozostałoby nam wszystkim. Potem Krypta 13 przestanie istnieć, a ja nie będę miał domu. Jeżeli chcę kiedykolwiek do niego wrócić, muszę odnaleźć hydroprocesor.

Tylko gdzie, na Boga Miłościwego, może znajdować się coś tak małego, co wchodziło w wyposażenie przeciwatomowych bunkrów, których lokalizacja stanowiła najpilniej strzeżoną tajemnicę?

Muszę się przespać. Inaczej zwariuję. Pustynne noce są zimne. Bardzo zimne. Robi się zimno. Muszę się przespać. Inaczej… zwariuję… zwariuję… zwar...

 

Koniec rozdziału trzeciego.

Ciąg dalszy już niebawem.

 

AS-R

falloutnovel@gmail.com

fallout-novel.blogspot.com

 

Opowiadanie stanowi utwór inspirowany na motywach gry Fallout.

 

Prawa autorskie do cyklu Fallout i Fallout trademark:

Interplay Productions, Irvine, California, USA.

Bethesda Softworks LLC, a ZeniMax Media Company.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Mirmil 02.02.2015
    Rozbroiło mnie "Na paluszkach, niczym wyżerająca hostię kościelna mysz zakradłem się wzdłuż korytarza." :D

    Lepsze niż pierwsza część. Natomiast niespecjalnie wiem co chciałeś osiągnąć porównując Drezno i Hiroshimę - brzmi jakbyś chciał pokazać kontrast a przecież oba miasta zostały zniszczone w podobnym stopniu.
    Dam 5
  • NataliaO 02.02.2015
    nie które zdania są świetne ułożone, np. : "Uważałem za bezmyślne niepotrzebne odbieranie życia czemuś, co żyje, oddycha i na swój sposób czuje podobnie do nas." Znów 5 :))
  • AS-R 02.02.2015
    Dziękuję Wam serdecznie. Ja przyznam, że jestem z tego rozdziału jakoś najmniej zadowolony. Prawda, że poprawiając go byłem w kiepskim stanie i z mocnym bólem głowy, który niestety towarzyszy mi od bardzo dawna. Najpewniej to wpłynęła na ogólną ocenę. Cieszę się, że Wam się podobało i naprawdę raz jeszcze dzięki za to, że czytacie poświęcając swój czas :)
    Mirmil (bardzo fajny nick) - ja mam takie bujne, infantylne nieco porównania, często nawiązujące do zwierząt. Niektórzy tego nie lubią, ale innym się podoba. Ja bynajmniej nie mam zamiaru z nich rezygnować ;-)
    Odnośnie Hiroszimy i Drezna - chciałem zaznaczyć, że po bombardowaniach aliantów Drezno stanowiło absolutną ruinę, ale wciąż ruinę. Ostały się niektóre ściany, elementy budynków, zbrojenia, wszędzie walały się sterty gruzu. Zaś Hiroszima, w epicentrum wybuchu... dosłownie wyparowała :/

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania