Fallout - Rozdział 5 - Złomowo, cz. 2 - paria A

32

 

PUK-PUK-PUK!!!

Po ciężkiej i na swój sposób wyczerpującej nocy, Blaine Kelly spał w najlepsze. Pomimo, iż mocno strudzony i nakryty kołdra, przewalał się z boku na bok bardzo usatysfakcjonowany, puszczając przy tym bąbelki nosem. Lecz im bliżej poranka, tym bardziej nękające go sny stawały się mroczne i przerażające.

PUK-PUK-PUK!!!

Teraz dla przykładu śniło mu się, że w nocy ktoś dobijał się do drzwi. Nie było to subtelne, zwiastujące cielesne rozkosze pukanie w stylu Lenore.

Nie.

W jego śnie był to złowrogi łomot zwiastujący obecność oddziału nazistowskiego Gestapo owładniętego manią nienawiści dla wszystkich, którzy trzymali w swoich domach czworonogi. Blaine pamiętał, że poprzedniego dnia udało mu się ocalić Phila i tym samym zyskać dozgonną i trwającą najpewniej do śmierci przyjaźń i uznanie w oczach Ochłapa.

PUK-PUK-PUK!!!

Wyważone drzwi. Ktoś wdarł się do środka. Banda oprychów odzianych w metalowe pancerze. Takie sam jak ten, który miał na sobie gwałcący wszystko, co się rusza, Garl. Pochwycili Blaine’a, wsadzili mu spluwę Desert Eagle .44 do buzi i kazali siedzieć cicho. Po chwili przez wyłupaną siekierą framugę drzwi wtoczyła się taczka. Na taczce zaś siedział Jabba z Powrotu Jedi.

- Ghisssmhooooo! – bełkotał Blaine z wypełnioną stalą jadaczką.

- Myślałeś, że możesz mnie wyjebać w dupę, co chłopaczku? Zapamiętaj sobie jedno, w tym mieście to GIZMO jebie w dupę! A nie odwrotnie!

To mówiąc (swoją drogą Blaine świetnie już rozumiał, dlaczego wszyscy w Złomowie mówią na Gizma ten „tłusty skurwiel”) właściciel lokalnego kasyna uniósł obie ręce. W jednej trzymał Mausera. Musiał to być niezwykle rzadki i cenny oryginał z czasów drugiej Wojny Światowej. Takie cacka stanowiły okazy jeszcze przed Wielką Wojną. Blaine nie miał pojęcia skąd Gizmo wytrzasnął jeden w świecie zniszczonym przez konflikt atomowy.

Jednak pistolet nie zasnuł umysłu Kelly’ego tak przerażającymi wizjami, jakie wdarły się do niego pod wpływem tego, co ujrzał w drugiej, tłustej i przypominające napompowany wodą balon, dłoni „tłustego skurwiela”.

Hydroprocesor…

- Ooooo Pppposzzzee!

- Wiesz, co to jest, durniu? Oczywiście, że wiesz. Dla mnie to tylko kawał złomu, jak wszystko w tym mieście – Gizmo wybuchnął żabim rechotem falując przy tym niczym góra galaretki – ale dla ciebie, dla ciebie kutasiku, to jest życie albo śmierć tysiąca ludzi…

BANG!

Mauser wypalił, a ciśnięty przez Gizma w kąt hydroprocesor, rozpadł się na tysiące malutkich drobinek. Jeżeli kiedykolwiek działał, teraz był w jeszcze gorszym stanie niż ten znajdujący się we wnętrzu Krypty 13.

- Chyba jednak wszyscy zdechną, dzidowaty chuju! Gizmo zawsze wygrywa! Zapamiętaj to sobie! Chłopcy! – rzucił do czterech trzymających Blaine’a obwiesiów – Zdejmijcie mu majtki. Zobaczymy, kto tu kogo wydyma…

Dobywający się z drzwi łomot ustał. Owładnięty mglistymi i okrutnymi wizjami Morfeusza Blaine miał wrażenie, że coś zachrobotało w zamku. Potem jak przez nadrzeczną mgłę dotarł do niego cichy, zniekształcony dźwięk szczęku rygla i po chwili poczuł jak czyjaś dłoń łapie go za ramię.

- Zbudź się! Zbudź się, na Boga! Słyszysz mnie?! Zbudź się!

/ Kurwa / – pomyślał wylegujący się w kącie Ochłap po czym odwrócił się na grzbiet, zgiął wszystkie cztery łapy w kolanach tworząc z nich zawinięte ku dołowi „L-ki” i puszczając ordynarnie głośnego i smrodliwego bąka po wczorajsze wieczerzy złożonej z krowiej skóry, ścięgien, mięsa, nerwów, żył, pomniejszych naczyń krwionośnych, torebek stawowych, chrząstek, fragmentów drobniejszych kości, granulowanego szpiku i kilku innych przysmaków wyciągniętych z wysypiska śmieci, o których wątpliwym składzie i jakości informował teraz rozchodzący się po pomieszczeniu zapach metanu, przekręcił mordę wystawiając jęzor i zachrapał starając się raz jeszcze przenieść gdzieś, gdzie jest nieco więcej ciszy i spokoju.

- Zbudź się, słyszysz? Do kurwy nędzy, ZBUDŹ SIĘ CZŁOWIEKU!

Blaine opornie uchylił powieki. Przez moment wydawało mu się, że jest w swoim pokoju w Krypcie 13, a jedna z czołowych buntowniczek, rudowłosa Teresa pastwi się nad nim krzycząc mu do ucha:

- MUSISZ MI POMÓC!!!

- Kurwa… - mruknął zupełnie zdekoncentrowany i oszołomiony Blaine. – Nie uwierzysz, co mi się śniło…

Jednak Marcelles, recepcjonistka z Noclegowni miała gdzieś nocne historie Blaine’a. Chlusnęła mu w twarz miską z wodą, która chyba pojawiła się znikąd.

Blaine Kelly poczuł natychmiastowe otrzeźwienie. Woda była lodowata i na jego nieszczęście wpadła mu do ust pozostawiając w nich obrzydliwy posmak mydlin.

Zerwał się na równe nogi z krzykiem.

- Co do…?! ZWARIOWAŁAŚ?

/ Kurwa, no nie dadzą pospać. Nawet moja tajna broń ich nie zniechęca /

- Przepraszam, ale potrzebuję twojej pomocy!

Blaine przecierał oczy dygocząc z zimna. Marcelles podała mu ręcznik, który tak jak miska z wodą, wyczarowała najwyraźniej z nicości. Blaine wycierał się rozglądając wokół. Nigdzie nie mógł dostrzec Lenore.

Nie ma co się dziwić. Gdybyś wiedział jak rozpocznie się dzisiejszy dzień, też byś stąd zwiał. Swoją droga… co to za zapach?

- Jakiej pomocy? – wybełkotał w końcu Blaine, kiedy w miarę suchy zakładał swój regulaminowy, błękitny kombinezon i narzucał na wierzch czarną skórę z urżniętym rękawem.

- Jakiś szurnięty gość trzyma Sinthię jako zakładniczkę. Musisz nam pomóc!

- Świetnie – syknął Blaine po czym poprawił zmierzwione włosy ruchem dłoni i zagwizdał na swojego psa. – Ochłap! Do nogi!

/ Banda wariatów / - pomyślał pies i chcąc nie chcąc wypełniając przysięgę wierności ruszył za swoim panem i rozhisteryzowaną recepcjonistką Noclegowni.

 

33

 

Dzień dwudziestu dziewiąty, który zaczął się tragicznie i miał być jednym wielkim pasmem tragedii (Bogu dzięki, nie dla mnie) – tutaj Blaine narysował przypominająca twarz kulkę z kpiącym uśmieszkiem, pochyloną głowa i dwoma, niewielkimi, zdającymi się dopiero, co kiełkować różkami na czole. Kulka wystawiała przekornie jęzor.

 

Oglądając stare filmy, czytając stare książki, archiwa komputerów bibliotecznych i oferty rozsianych po całym świecie hoteli, zawsze odnosiłem wrażenie, że ich idea polega na zdzieraniu astronomicznych cen za czas pobytu, co jednak przekłada się bezpośrednio na komfort, spokój i zaspokojenie wszelkich potrzeb.

Niestety jak pokazały mi wydarzenia z lokalnej Noclegowni, sprawiające na pierwszy rzut oka pozytywne wrażenie Złomowo okazało się kolejnym spaczonym przez atom i ludzi miejscem. Niewątpliwie degradujące wpływy promieniowania przenikały dalece poza organizmy żywe, atakując swoją bestialską i nienawistną siłą wszystko, co pozostało w tym wypalonym do rdzenia świecie.

Poza tym nigdzie nie mogłem znaleźć Lenore. Marcelles wspominała coś o jakiejś Sinthi. Nie miałem pojęcia kim ona jest, a czasu na wytłumaczenia nie było. Modliłem się tylko, żeby nie był to jakiś… nie wiem… roboczy pseudonim Lenore. Jeżeli gnieżdżący się w pokoju sąsiadującym z moim szaleniec trzymał ją na celowniku i tak jak większość odtrąconych przez współczesny świat ludzi, nie miał za wiele do stracenia, mogło się okazać, że i ja straciłbym w tym dniu znacznie więcej, niż byłbym w stanie przypuszczać.

Dzięki Bogu okazało się, że Sinthia to jedna z najętych, albo raczej zniewolonych, siłą ujarzmionych i zatrudnionych przez Gizma dziwek. Swoją droga, co to w ogóle był za sen? Nie pamiętam szczegółów, ale wydaje mi się, że z Gizmo wyszedł w nim niezły kawał skurczybyka. Powinienem poważnie i jeszcze ze sto razy zastanowić się nad tym, czy nie lepiej byłoby po prostu zawinąć manatki i wypieprzać z tego przepełnionego złomem fizycznym i umysłowym miejsca…

Ale z drugiej strony, zainkasować tyle forsy…

Dobra, bez zbędnych dygresji. Marcelles zaprowadziła mnie do pokoju obok…

 

 

34

 

Wnętrze pomieszczenia było dość przytulne. Duże, acz nieco mniejsze niż w jedynce, łóżko, regał ze szpargałami, zjedzonymi przez całe szczęki czasu książkami i drobnymi bibelotami, które w swojej naturze z reguły są drobne. Dwa obrazy: pierwszy przedstawiający kobietę w sepii z kusząco i jednoznacznie rozchylonymi ustami. Usta te były wymalowane czerwoną, bijącą po oczach szminka. Drugi natomiast wypełniał wnętrze pokoju ckliwymi emocjami rozsiewanymi przez wzbijające się do lotu z jeziora stado dzikich kaczek. Na tle majaczyły blado pomarańczowe promienie słońca, zaś ptaki były całe czarne i przypominały cienie. Do tego dwa fotele, nieco nadprute i połatane niechlujnie. Gdzieniegdzie wystawały z nich fragmenty wysuszonej, kruchej gąbki. Wyglądały jednak na wygodne, a rozdzielający je kawowy stolik wzbudzał skojarzenia z przyjemnym aromatem świeżo zmielonych ziaren. Na podłodze zaś leżał rozłożysty dywan w świąteczne renifery i typowo norweskie wzory przypominające chyba nieco za bardzo powiększone płatki śniegu.

Pokój był luksusowy i przepełniony post-apokaliptycznym, tandetnym na swój sposób i zużytym przepychem. Jak na dwójkę prezentował się jednak nieźle. Ogólne wrażenia zaburzał nieco stojący centralnie po środku najeźdźca z wytatuowaną na szyi żmiją o rozdziawionej paszczy i tryskających zielonym jadem kłach.

Facet był wysoki, cholernie masywny (bardziej nawet niż Lars) i nosił brudną, pooraną grubymi bruzdami skórę jaszczurki. Miał sprane, brązowe spodnie, które mogły niegdyś urzekać niemożliwym do określenia dziś kolorem. Buty ze skóry bramina przypominały kalosze z wysokimi cholewkami, które odstawały luźno od ciała. Do tego jak to zwykło bywać w zniszczonym przez Wielką Wojnę świecie zewnętrznym, koleś był uzbrojony, a jego łysy łeb o fizjonomii portowego oprycha zaprawionego we wszelkich możliwych trudach pustynnej żeglugi zdradzał wyraźnie, że cokolwiek nie zostanie powiedziane, wykonane czy zaproponowane, jedynym realnym, słusznym i prawdopodobnym scenariuszem jest wersja, w której spoczywający na cynglu kolta 6520 palec wskazujący wykona delikatny, niewymagający najmniejszego wręcz wysiłku ruch. Ruch za którym na swój sposób stoi nie lada odwaga bądź czysta złośliwość i okrucieństwo.

A potem BANG i biedna, młoda i wciąż atrakcyjna dziwka o imieniu Sinthia straci trzy czwarte twarz, rozdziawia luźną żuchwę i w oparach parującego mózgu i krwi runie na podłogę ujmując uroku pokojowi numer dwa Noclegowni miasteczka Złomowo.

- Starczy, koleś! – wrzasnął autorytarnie żmija, aczkolwiek w jego głosie dało się zauważyć nieco histerii i jakiegoś głęboko skrywanego błagania by jednak powstrzymać zdający się kontrolować sytuację palec wskazujący. – Nie podchodź ani kroku bliżej! Skasuję tę kurwę! Przysięgam!

Blaine Kelly uniósł nieznacznie spoczywającą przy jego prawym biodrze dłoń. Ochłap natychmiast zrozumiał komendę swojego nowego pana i klapnął sobie spokojnie przy ścianie oddzielającej wejście do pokoju numer jeden od pokoju numer dwa. Marcelles natomiast ani drgnęła stojąc po środku korytarza. Blaine, będący w tej chwili jakieś trzy kroki od futryny drzwi dwójki, odpiął klamrę skórzanego paska i zrzucił kaburę z MP9-tką na podłogę. Potem uniósł ręce przed siebie i oznajmił:

- Spokojnie! Nie musisz tego robić!

Oszalała żmija napięła się w sobie potrząsając niebezpiecznie wycelowaną w tył głowy Sinthi bronią. Dziewczyna, młoda, ładna z buzi o długich, ciemnych włosach sięgających jej mniej więcej do połowy tułowia, odziana w krótką spódniczkę (z wielką mokrą plamą na poziomie krocza) odsłaniającą dygoczące kolana i ciasno opinającą jej ciało bluzkę o dużym wcięciu na wysokości piersi, płakała zaciskając kurczowo powieki. Jej policzki były czerwone i błyszczały od tego, co wypływało z oczu. W panice zgrzytała zębami, zaś wargi swoich dziewczęcych ust wykrzywiała w jakimś przerażającym paroksyzmie.

Skamlała przy tym jak patroszona żywcem suka.

- Dlaczego niby nie? To zwykła kurwa! Skasuję ją, a potem palnę sobie w łeb!

- Nie rób tego! – podkreślił Blaine z przesadną nieco emfazą i zrobił trzy niewielkie kroki zrównując się z prowadzącym do pokoju progiem.

- Ani kroku dalej, frajerze! Ostrzegałem cię! Jeszcze jeden, kurwa, ruch i rozpierdolę jej ten jebany, pusty łeb!

- Ona ma takie samo prawo do życia jak ty i ja. Nie musisz tego robić. Na pewno możemy się jakoś dogadać…

- Nie wydaje mi się. Lepiej trzymaj się z dala! Nie… nie chcę jej krzywdzić – głos oszalałego najeźdźcy załamał się, co Blaine uznał za dobry znak negocjacyjny. – Nie chcę, ale zrobię to! Przysięgam!

- Dlaczego chcesz jej zrobić krzywdę? Co ci zrobiła?

- Wyśmiała mnie! Ta głupia, tępa pizda mnie wyśmiała! Wszystkie dziwki są takie same. Wszystkie… zawsze… się… ze… mnie… śmieją…

Zdawało się, że na krótką chwilę żmija opuściła gardę kierując lufę broni nieco niżej wzdłuż kręgosłupa Sinthi. Blaine miał bardzo osobliwe wrażenie. Coś jak déjà vu. Wydawało mu się nawet, że widział dokładnie taki sam scenariusz, tylko rozgrywający się znacznie, znacznie wcześniej. To chyba był jakiś western, gdzie oszalały koleś pociął twarz jednej z małomiasteczkowych dziwek, a potem jakiś kozak sprzątnął wszystkich z szeryfem na czele…

- Wierzę ci na słowo, kolego! Te głupie kurwy też zawsze się ze mnie śmieją. One takie już są. Tępe i puste. Dlatego nie nadają się do niczego poza pierdoleniem. To zwykłe, pospolite szmaty. Mam rację?

- Ch-chyba tak… - odparł nieśmiało najeźdźca. – Chyba masz rację! Głupie suki! Ale ty jesteś w porządku. Jeszcze nikt nigdy nie próbował mi pomóc. Do chuja, nikt nigdy nawet nie chciał ze mną gadać.

Blaine Kelly poczuł jak wysoko z czoła ścieka mu kropelka, sunącego niepewnie w dół lodowatego potu. Przełknął ślinę wydając przy tym rozsadzający mu czaszkę odgłos wydobyty z krtani.

Nie spierdol, Blaine. Nie spierdol tego teraz…

Zdawało się, że ma hultaja w garści. Jeszcze chwila i…

- Odłóż broń! Pogadamy na spokojnie. Obiecuję ci, że nikomu nie stanie się krzywda. Gliniarzy tu nie ma. Osobiście odprowadzę cię do głównej bramy i będziesz mógł spokojnie wrócić do siebie. Nikt nic ci tutaj nie zrobi. Chcesz jakąś forsę? Coś do jedzenia? Cokolwiek?

- Forsa! Forsa będzie dobra! Obiecujesz, że nikt nie będzie próbował ze mną żadnych sztuczek?

- Absolutnie! Masz moje słowo!

- To… to chyba w porządku…

Żmija odłożył broń chowając ją za paskiem swoich czekoladowych spodni. Pchnął Sinthię mocno przed siebie, tak, że biedna dziewczyna upadła z łoskotem na podłogę i chyba zwichnęła sobie nadgarstek, ponieważ jej dotychczasowy szloch i kwik przeszedł w dziki wrzask przepełniony bólem.

- Spokojnie, kolego! – rzucił Blaine czując, iż dopóki ten skurwiel nie wyjdzie z pokoju, nic nie może być przesądzone. – Obiecałeś, że nie zrobisz jej krzywdy!

- Nie, chyba nie… - mruknął żmija.

- Wyjdź z pokoju. Odprowadzę cię do głównej bramy. Marcelles, przynieś temu dżentelmenowi mieszek z pieniążkami!

- Chyba cię pojebało… - szepnęła znajdująca się w bezpiecznej odległości za Kelly’m recepcjonistka Noclegowni. – Nie dam mu złamanego kapsla, a już na pewno nie ze swoich!

Blaine machnął pospieszającą ręką. Nadąsana Marcelles zniknęła gdzieś we wnętrzu należącego do niej pokoju.

Żmija natomiast ruszył w kierunku drzwi prowadzących na korytarz. Sinthia wciąż leżała zwinięte w kłębek. Oddychała szybka, a na jej krótkiej, obcisłej spódniczce wykwitła kolejna mokra plama znacznie powiększająca pierwszą.

- Żadnych sztuczek, rozumiesz mnie, koleś?

- Jasne – potwierdził Blaine kiwając przy tym głową. – Po prostu wyjdź i razem stąd odejdziemy. Dostaniesz też forsę.

Kiedy tylko oszalały najeźdźca przekroczył próg drzwi, Ochłap wystrzelił jak smagająca niewolników końcówka bicza i ugryzł skurwiela prosto w krocze. Facet wrzasnął przeraźliwie łapiąc się odruchowo jedną ręką za zranione miejsce. Drugą próbował odpędzić od siebie psa młócąc go po łbie. Oczy miał jednak zasnute nie tylko łzami, ale również gęstą, czerwoną mgłą. Ochłap tymczasem nie zamierzał odpuścić, dopóki nie wyrwał bandziorowi kawałka spodni, majtek i czegoś, co chyba było niegdyś jego malusim ptaszkiem i jednym z jąder.

Psychol upadł na kolana rycząc z bólu. Obie ręce zaciskał teraz kurczowo na krwawiącym przyrodzeniu. Tam, gdzie maltretowana przez niego dziwka miała mokrą plamę od moczu, on broczył karmazynową krwią jak szlachtowany w rzeźni wieprz.

Blaine uniósł prawą dłoń i zakręcił nią w powietrzu wystawiając kciuk i palec wskazujący. Zawsze gotowy i żądny zesłania śmierci na wskazanych przez jego pana ludzi Ochłap rzucił się facetowi do gardła i po chwili sprawa była załatwiona.

- Chyba lepiej zamień ten worek z forsą na mopa i wiadro z mydlinami. Jest trochę sprzątania…

35

 

Dzień dwudziesty dziewiąty

 

Sinthia okazała się całkiem miłą dziewczyną jak na dziwkę, która dzisiejszego poranka o mały włos nie zapłaciła najwyższej ceny za swój ryzykowny i wątpliwy moralnie fach. Jej wdzięczność była ogromna. Marcelles, po uporaniu się z plamami na posadzce, również zachowała się niezwykle taktowanie. Co prawda, ani jedna, ani druga nie zaproponowała mi trójkąta, ale przynajmniej mogłem spać w Noclegowni do woli i nie musiałem bulić za to ani kapsla.

Sinthia zadziwiająco szybko doszła do siebie i prawie bezgranicznie zaczęła zwierzać mi się ze szczegółów dotyczących jej życia, sytuacji w Złomowie i tego, czym zajmuje się zarobkowo.

Okazało się, że jej głównym pracodawcą był ten wielki „tłusty skurwiel” znany również pod chrześcijańskim imieniem Gizma. Gizmo, jak przypuszczałem, był odpowiedzialny za wszystkie grzechy i plagi spowijające Złomowo. Wymienialiśmy je już na początku, dlatego ograniczę się do dwóch ciekawostek wydobytych ze ślicznych ust Sinthi:

- Gizmo już od dłuższego czasu kombinował jakby tu się pozbyć Killiana w sposób uniemożliwiający powiązania czegokolwiek z nim samym. Oczywiście jedyną realną opcją było zabójstwo. Wyglądało na to, że kozi czarnuch był jeszcze większym idiotą niż w rzeczywistości i na sam koniec swojego nędznego życia popełnił okrutne faux pas. Tym lepiej dla mnie…

- Człowiek Jabba miał na pieńku z Nealem – właścicielem Nory Szumowin i również od kombinował od dłuższego czasu jakby tu przejąć ten „zacny” i wielce rentowny przybytek.

Pomimo fatalnego poranka, nawiedzającego mnie nad ranem koszmaru i zgubionego śladu po bzykającej się jakby świat miał się nazajutrz skończyć po raz drugi Lenore (a swoją drogą jak może się pieprzyć panienka, która ma tak na imię?!), wszystko z wolna układało się chyba specjalnie z myślą o mnie. Miałem już świetny plan. Niewielki fortel, gdzie mogłem policzyć się z wyżywającym się na Bogu winnym psie Nealem, a jednocześnie zaskarbiłbym sobie zaufanie wystarczające, by Gizmo rozpruł się przede mną niczym przerznięty nożem pluszowy miś i powiedział mi prosto do taśmy, dlaczego Killian tak bardzo wadzi mu jako burmistrz złomowa i co tak właściwie planuje w tej kwestii zrobić.

Czas najwyższy odwiedzić Czachy. Zostawiając Ochłapa z podstawioną przez Marcelles miską pełną krwistych szczątków żmii, udałem się wzdłuż korytarza pogwizdując przy tym wesoło.

 

36

 

Wąski, pozbawiony dopływu naturalnego światła korytarz ciągnął się ku północy. Blaszano-drewniane ściany zdawały się zakleszczać coraz bliżej siebie powodując silne uczucie klaustrofobicznego osaczenia. Uchylone drzwi prowadzące do pokoju po prawej stronie rozjaśniały nieco ciemne wnętrze. Kroki masywnych traperów Blaine’a odbijały się metalicznym echem od spękanego, wulgarnie wręcz zaniedbanego i pozostawionego samemu sobie przedwojennego linoleum.

Tuż przed prowadzącymi do leża Czach drzwiami stała młoda, średnio atrakcyjna dziewczyna. Jej ubiór w niczym nie odstawał od sfatygowanej, umorusanej odzieży noszonej przez strudzonych życiem i światem ludzi współczesności. Miała rude włosy, naznaczone ogniem jak to ktoś kiedyś określił, zielone zdające się piwne, a nawet czarne w panującym w korytarzu zaciemnieniu. Lewą rękę podpierała na krągłym biodrze, zaś w prawej podrzucała wyszczerbiony, przerdzewiały nóż o wytartej rękojeści.

Broń wyglądała jak kolejny z licznych tu kawałków złomu. Jednak ostrze zdawało się należycie utrzymane, naostrzone i zdolne pociąć człowieka na plasterki.

Dziewczyna przestała pogwizdywać mniej więcej w tym samym momencie, w którym skonfundowany jej widokiem Blaine również zaprzestał wydawania z siebie jakichkolwiek dźwięków.

Przez moment oboje stali wpatrzeni w siebie w milczeniu. Ciszę przerwała dziewczyna imieniem Sherry:

- Będziesz tak stał i się gapił, koleś? Czego tu chcesz? To teren Czach!

Blaine spoglądał na trzymany przez nią nóż. Spoczywał teraz głęboko osadzony w dłoni. Ostrze skierowane na sztorc wprost ku niemu połyskiwało przy minimalnych ruchach, gdy padał na nie rozproszony strumień światła z bocznego pomieszczenia.

- Nazywam się Blaine. Blaine Kelly – oświadczył pochodzący z Krypty chłopak powstrzymując się jednak od kurtuazyjnego wyciągnięcia dłoni. – Jestem tu od niedawna. Wczoraj w nocy wynająłem pokój…

- Gówno mnie obchodzą intymne szczegóły twojego życia – syknęła Sherry wiercąc przy tym ostentacyjnie nożem pośród powietrznej pustki. – Wszyscy wiedzą, że to teren Czach. Nikt tu nie przychodzi, chyba, że sami go o to poprosimy!

- Słyszałem o was. Wszyscy na mieście gadają. Zwłaszcza po tym, co stało się wczoraj w barze Neala…

Sherry zesztywniała. Jej wargi zaciskały się na sobie uporczywie starając się nie dopuścić do wyplucia z ust jakiegoś nieprzemyślanego zwrotu. Widać, że Czacha miała wielką ochotę zaprzeczyć tej delikatnie wysnutej przez Blaine’a aluzji, a być może nawet rzucić się na niego i pociąć mu twarz tym swoim nożyczkiem. Jednak niepokojący strach widniejący teraz w jej dziewczęcym mimo wszystko spojrzeniu sugerował aż nazbyt wyraźnie, że Sherry świetnie zdaje sobie sprawę z konsekwencji wczorajszych wydarzeń w Norze Szumowin. Ponadto nie znała Blaine’a, a o ile było jej wiadomo, Killian wprost uwielbiał korzystać z pomocy odwiedzających Złomowo najemnych podróżników.

Blaine, który spędzając godziny nad bibliotecznymi komputerami Krypty świetnie orientował się w meandrach arkanów negocjacji, wiedział, że ma tę małą, krnąbrną cizię w garści.

- Sorry, koleś! Nie wiem, o czym mówisz.

Mało przekonujące, Sherry. Oj mało…

- Spokojnie – Blaine uniósł obie dłonie w otwartym geście – nie przyszedłem tu by węszyć jak pies. Po prostu przypadkowo byłem tam i widziałem, co ten stary skurwiel zrobił jednemu z waszych chłopaków.

Oczy Sherry rozbłysły. Rozluźniła się i nawet pozwoliła sobie schować nóż w jakimś małym zanadrzu za plecami.

- Ten podły fiut już od dawna zasługiwał na solidny łomot! Teraz, kiedy ustrzelił Szczęki, nie zdąży się nawet obejrzeć nim Vinnie dobierze mu się do skóry.

- Vinnie?

- Vinnie to Czacha numer jeden. On to wszystko stworzył i on nami rządzi. Jest najlepszy! Vinnie naprawdę potrafi zadbać o nasze sprawy. Jesteśmy najgroźniejszym gangiem w Złomowie i nikt nam nie podskoczy! Może oprócz Killiana, ale on jest spoko i w ogóle. Trochę jak szeryf. Toleruje nas, a my nie wchodzimy mu w drogę.

- A Gizmo? Ludzie sporo o nim mówią. Wydaje się kimś ważnym w Złomowie.

Sherry otaksowała Blaine’a spojrzeniem dającym do zrozumienia, że takich durnych i naiwnych pytań nie zadają nawet dzieci. Zupełnie jakby Blaine ostatnie dwadzieścia dziewięć lat przesiedział zamknięty z dala od świata.

- Nie mówisz chyba poważnie? Wszyscy tu znają Gizma. Tak jak Killiana i nas. Gizmo to wielki wróg burmistrza. Czasami pracujemy dla niego, gramy w jego kasynie. Zleca nam drobne robótki, kiedy pojawiają się sprawy wymagające załatwienia. Sam rozumiesz, o! Na przykład ostatnio. Przybył tu taki koleś ze wschodu. Zaczął za bardzo mącić Gizmo w interesach i ten kazał z nim pogadać po swojemu. Zaciągnęliśmy frajera na dach kasyna i spuściliśmy mu taki łomot, że uciekł z podkulonym ogonem gdzie pieprz rośnie! Od tamtej pory nikt nie widział go w Złomowie.

Kończąca swój triumfalny wywód Sherry aż się zasapała. Opowiadając o poprzednim właścicielu Ochłapa niemalże wysypała się przyznając otwarcie do zabójstwa. Jednak sprytnie i niepozornie zmieniła wersję wydarzeń. Na swój sposób facet faktycznie czmychnął tam, gdzie pieprz rośnie. Szkoda tylko, że jeszcze nikomu nie udało się stamtąd wrócić.

- Wygląda na to, że jesteście naprawdę groźni. Wszyscy się z wami liczą, nie?

- Pewnie, kurwa! Czachy są najlepsze! Jak jedna wielka rodzina i nikt się z nami nie pierdoli!

- A kto należy do gangu?

- Ach, wiesz, trochę nas jest. Vinnie, ja, Victor, Rekin. Rekin lubi pętać się obok Nory Szumowin. Był tam wczoraj, jak ten parszywy skurwiel załatwił Szczęki! Widział wszystko. Kurwa, trzy godziny czyściliśmy mu włosy z kawałków czaszki i mózgu!

- No właśnie, też to widziałem. Stary pryk w jednej chwili stał za barem i czyścił szklankę, a w drugiej poczęstował waszego kumpla ołowiem. Kurwa, nie było co zbierać. A jak strzelał, to miał taki dziki uśmiech na twarzy i rzucał jakimiś groźbami. Nie boicie się, że sprawa potoczy się dalej?

- Nawet jeśli – podjęła prawie natychmiast Sherry. Jej podekscytowanie rosło wraz z rozwojem konwersacji – to załatwimy tego chuja na cacy! Vinnie ma już plan. Ale ciii! Nic nie wiesz! To tajemnica!

Blaine uznał, że ta słodka, nastoletnia idiotka praktycznie sama go wyręczyła i podała wszystko na tacy. Palcem nie kiwnął, by zrealizować kolejne ogniwo swojego skrzętnie uknutego, podstępnego planu.

- Myślisz, że Vinnie by ze mną pogadał? Jestem spoza miasta. Nikt mnie tu nie zna, a wczorajszej nocy Neal zrobił coś, co bardzo mi się nie spodobało. Chętnie przytarłbym nosa temu prykowi. Mógłbym wam pomoc…

- Wiesz, co? To świetny pomysł! – pisnęła jowialnie Sherry i uderzając trzykrotnie pięścią w drzwi krzyknęła: - Vinnnniiiiieeee!!!

 

37

 

Główną pieczarę Czach wypełniali członkowie tego sławnego i niezwykle nobilitowanego w całym Złomowie gangu. Kiedy Blaine przemieszczał się między nimi, starali się utrudnić mu przejście posyłając jednocześnie groźne, zaczepne spojrzenia. Wszyscy przypominali jednak rozbisurmanione dzieciaki i w rzeczywistości większość z nich była synami i córkami zwykłych, darzonych ciężko zaskarbionym szacunkiem mieszkańców miasta. Niektórzy wywodzili się nawet z najbliższych przyjaciół i współpracowników Killiana. Pomimo swojej terytorialnej i buńczucznej postawy, przypominali spuszczone ze smyczy dzieciaki na obozie dla harcerzy i nie mieli w sobie nawet promila grozy, którą rozsiewał Garl i jego Chanowie.

Chociaż nie da się ukryć, że Vinnie starał się jak tylko mógł. Młody chłopaczek w czarnej skórze i najwyraźniej dość popularnych w post-apokaliptycznym świecie niebieskich spodenkach bynajmniej nie wyglądał jak ciota. Wręcz przeciwnie, jego tłuste, skołtunione włosy sięgające do ramion, pokrywające czoło i szyję tatuaże, oraz buntownicza, wykrzywiona w złośliwym grymasie twarz dobitnie sugerowały, że Vinnie charakteryzuje się wrednym nastrojem.

Mimo to w rozmowie z Blaine’m był w porządku. Najwyraźniej polecenie stróżującej pod drzwiami Sherry, czarna, kozacka skóra, spodnie, MP9-tką i ogorzała od słońca twarz z zimnymi, wyglądającymi na bezwzględne oczami (wszystko składające się na całość wzbudzającego respekt wizerunku chłopaka, który jeszcze niespełna miesiąc temu był całkowitym prawiczkiem jeśli chodzi o świat zewnętrzny) podziałały na część mózgu przywódcy Czach odpowiadającej za rewerencję i powściągliwość w obliczu rychłego uszkodzenia swojego jakże cennego ciała.

Vinnie wypytał Blaine’a, czego tu chce, a Blaine opowiedział Vinnie’mu, czego dowiedział się na mieście i co nieopatrznie zapadło mu w pamięci z wczorajszego wieczoru. Zobrazował również swoją relację z Nealem i to jak potraktował jego ukochanego Ochłapa. Vinnie empatycznie kiwał ze zrozumieniem głową, a kiedy zapytał, czy Blaine nie chciałby się przypadkiem do nich przyłączyć, było pozamiatane i kolejne ogniwo planu nabałaganienia w Złomowie i zainkasowania przy tym niezłej, naprawdę niezłej forsy, zasklepiło się tworząc coraz mocniejszy i trudniejszy w rozerwaniu łańcuch.

Kiedy Blaine Kelly opuszczał Noclegownię tylnym wyjściem, uśmiechał się zacierając rączki. Chmury wciąż kłębiły mu się gęsto nad głową, lecz nie były to już chmury burzowe. Czując lekki, chłodny wietrzyk na twarzy, poklepał się z uznaniem po udach i korzystając ze wczesnej pory, ruszył w kierunku owianej złą sławą Nory Szumowin.

 

38

 

Dzień dwudziesty dziewiąty, godzina ósma pięćdziesiąt siedem

 

Sprawa była prosta. Vinnie wymagał dowodu zaufania potwierdzającego moją wiarygodność i zaangażowanie jako przyszłego członka Czach. Nie trudno odgadnąć, iż była tylko jedna sprawa, jaką mogłem w tej sytuacji zrobić. Wszyscy w Złomowie zdawali się gardzić Nealem i nienawidzili go. Szczerze mówiąc nie dziwi mnie to.

Zupełnie.

Po tym, jak ten staruch potraktował mojego psa… jakim trzeba być człowiekiem, żeby wyrzucić biedne, zmarznięte psiątko na deszcz i chłód? Cóż, Gizmo miał zamiar zrobić to samo z Nealem, ale nie zamierzałem dawać mu ku temu najmniejszej okazji. Mój fortel był znacznie bardziej przebiegły i tragiczny w skutkach dla wszystkich poza mną i Killianem (którego naprawdę polubiłem). Po wczorajszym incydencie Neal niespecjalnie zaskarbił sobie również sympatię Vinnie’go i Czach. O mnie nie będę nawet wspominał. Myślę, że Ochłap byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby jego wypełnioną po brzegi miskę z mięsem żmii zastąpiło nieco mięciutkich schabików i szyneczek prosto z niedoszłego już niebawem właściciela Nory Szumowin.

Prowadzenie baru wymagało specyficznego trybu życia. Stąd Neal funkcjonował w nocy, kiedy jego wylęgarnia moczymord miała szansę na największe obroty. Większość przyzwoitych mieszkańców Złomowa kładła się do łóżek, kiedy Nora Szumowin wkraczała w sferę rozkręcającej się zabawy i przyciągania pobrzękujących radośnie kapsli po Nuka-Coli niczym elektroniczny magnez neodymowy. Role odwracały się o godzinie takiej, jak teraz, kiedy to większość ciężko pracujących ludzi od dawna już harowała w pocie czoła, zaś Neal, cóż, Neal kładł się spać, a jego bar pozostawał zamknięty na cztery spusty.

Zakradłem się niepostrzeżenie do bocznego wejścia. Miałem szczęście, ponieważ Nora Szumowin znajdowała się w dzielnicy kontrolowanej przez Gizma. Gliniarze Killiana się tu nie zapuszczali, a strażnicy tego tłustego wała nie mogli być bardziej obojętni na jakąkolwiek krzywdę spadającą na biednego staruszka, pragnącego po śmierci żony zachować chociaż swój malutki, klimatyczny barek…

Cóż, bez większych trudności podważyłem zamek od bocznych drzwi kilkoma sprytnie zorganizowanymi wytrychami. Pchnąłem drzwi najdelikatniej jak tylko potrafiłem. Ku mojej radości i szczęściu zawiasy zostały solidnie naoliwione.

Wślizgnąłem się do środka ogarniając ciemne wnętrze speluny. Było zadziwiająco schludnie uporządkowane. Jedynie fuga między dużymi panelami podłogowymi, na które upadło ciało biednego pterodaktyla o spiłowanych demonicznie zębach pokrywała resztka zakrzepłej, wsiąkniętej głęboko w tworzywo krwi.

Urna z prochami żony – jak to podkreślił Neal: „najcenniejsza rzecz jaką mam w życiu” spoczywała tuż obok barowego stołka, na którym spędziłem większość wczorajszego wieczoru. Bez zbędnych ceregieli, bez niepotrzebnych wyrzutów sumienia i przede wszystkim bez sugerującego moje niecne czyny hałasu, zawinąłem złoty pucharek i owijając go w szmaty (te same, które jeszcze wczoraj opatulały zaskarbiający mi miłość Ochłapa przysmak) schowałem do mojego brezentowego plecaka.

Zamykając za sobą drzwi rozejrzałem się czujnie we wszystkich kierunkach.

Nikt, absolutnie nikt nie widział, czego się przed chwilą dopuściłem.

Pełen szczęścia i pokrzepienia udałem się z powrotem do barłogu Czach. Jednak nim ponownie skonfrontowałem się z Vinnie’m, zahaczyłem o zagrodę moich ulubionych zwierzątek.

Była akurat pora drugiego, albo i nawet trzeciego śniadania. Braminy kłębiły się przy paśniku wesoło mucząc i kręcąc ogonkami spirale. Gdy tylko ujrzały moją wspaniałą osobę, zgromadziły się przy najbliżej mi ścianie parkanu i tradycyjnie domagając się pieszczot, wystawiły swoje liczne, strzygące uszkami głowy.

Upewniłem się, że każda krowa dostała tego ranka to, czego zapragnęła. By jeszcze bardziej uszczęśliwić te biedne, znękane wojną i promieniowaniem stworzenia, wzbogaciłem ich paśnik czymś, co uważałem, wciąż miało w sobie jakieś wartości odżywcze.

Uszczęśliwione zwierzęta muczały głośno z ukontentowania wcinając okraszoną szarym pyłkiem paszę. Ja, wesół jak to mam z reguły w zwyczaju, poszedłem zameldować Vinnie’mu o wykonanym zadaniu.

Oddalając się od wodzących za mną powłóczystymi spojrzeniami braminów, pomachałem im ręką i rzuciłem na do widzenia: „Bon Appétit”.

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że poranna pasza była wyśmienita.

 

39

 

Gdy tylko Vinnie ujrzał lśniący przed nim kielich, urnę, trofeum, puchar czy na dobrą sprawę Bóg jeden raczy wiedzieć, co dokładnie, jego mózg eksplodował falą endorfin i dopaminy, zaś sam Vinnie również eksplodował. Rzucał się po pomieszczeniu, krzyczał, cieszył, machał rękami trzymając pozbawiony prochu zmarłej małżonki Neala przedmiot, krzyczał jeszcze mocniej, ściskał wszystkich, kopał meble, skrzynki, rozkotłaszał bebechy z ubraniami i posłania, a potem zaczął obcałowywać dziewczyny, chłopaków, a na końcu rzucił się Blaine’owi na szyję i niemalże go tam nie udusił.

Kiedy w końcu ochłonął nieco, oświadczył dumnie, że cierpienie i katusze Neala są dla niego najlepszą rekompensatą za to, co zrobił zeszłej nocy biednemu Szczęce. Jednak zemsta nie była bynajmniej ukończona. By pełnej satysfakcji wszystkich należących do Czach członków stało się zadość, Neal musi ugryźć ziemię. Poklepując przyjacielsko ramię Blaine’a, Vinnie zapytał, czy ten nie zechciałby się przyłączyć do nocnego najazdu na Norę Szumowin. Jak to ujął młody chłopak z tatuażem na czole: „pociśniemy tego skurwiela jak najtańszą dziwkę, a potem rozjebiemy mu łeb i zjemy oczy!”.

Blaine Kelly uznał, że los chyba w końcu się od niego odwrócił. Jeżeli te głąby zrobią nalot na spelunę Neala, a on im w tym pomoże, to jedna nieopatrzna kula może załatwić sprawę i honor Ochłapa zostanie odzyskany. Oczywiście, zważywszy na specyficzną więź i zaufanie łączące Blaine’a z szeryfem i burmistrzem Killianem, nie wypadało by ten wdawał się w podkopujące fundamenty społeczności Złomowa akcje sabotażowe.

Dlatego umówiwszy się z Vinnie’m i resztą nastoletniego tałatajstwa na godzinę jedenastą trzydzieści cztery w nocy, Blaine poszedł zawczasu i poinformował o wszystkim Larsa…

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Katerina 10.03.2015
    Długość mnie troche przerosła, ale bardzo miło mi się czytało. Piszesz lekko, masz bogate słownictwo. Czekam na next :) 4
  • AS-R 11.03.2015
    Bardzo Ci dziękuję za poświęcenie swojego czasu i zadanie sobie trudu, by przeczytać całość ;-)
  • Ant 11.03.2015
    Już to pisałem, ale robisz świetne opisy
  • AS-R 11.03.2015
    Dziękuję bardzo ;-) czasami odnoszę wrażenie, iż mam tendencję do "nadpisywania". To znaczy, piszę więcej niż mniej :P

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania