Przyjaciele 2
Na zewnątrz był wspaniały, piękny poranek. Mimo wczesnej pory ulice roiły się od ludzi. Ptaki cudownie śpiewały, umilając rodzinom spacery po mieście i radośnie ćwierkały, gdy starsi ludzie rzucali im kawałki chleba oraz bułki. Był dopiero początek lata, ale ludzie już cieszyli się doskonałą pogodą i luźną atmosferą.
Donośny śpiew ptaka obudził Boba. Rozejrzał się. Leżał w wygodnym łóżku, nad nim znajdował się jasny, różowy sufit i niewielki, ale bardzo ładny żyrandol. Bob odwrócił się i zobaczył siedzącego na rzeźbionym krześle mężczyznę, na oko czterdziestoletniego. Miał puszyste, falowane włosy. Były tak czarne, że pod wpływem wpadającego do pomieszczenia światła przybierały żywą, granatową barwę. Mężczyzna miał okulary z prostokątnymi szkłami w cienkich, złotych oprawkach. Bob musiał przyznać, że nieznajomy wyglądał bardzo przystojnie. Jakby go już gdzieś wcześniej spotkał...
Facet zerknął na niego i uśmiechnął się. Ostrożnie zdjął okulary i wstał, odkładając na stolik jakieś dokumenty.
- Dzień dobry - powiedział. Jego głos był niezwykle delikatny, cichy i lekko zachrypnięty, ale to ostatnie było ledwo słyszalne. - Jak się pan czuje?
- Dobrze, dziękuję. Kim pan jest? Gdzie ja w ogóle jestem? Nie poznaję tego miejsca. Ale pana jakbym już widział...
- Nazywam się Serafin Bell.
- Serafin?
Bob zaczął intensywnie myśleć.
- To ten anioł... Boże, ja nie żyję?!
- Nie, nie! Jestem człowiekiem, spokojnie. Tylko mam na imię Serafin. Naprawdę takie istnieje.
- Aha... Co za ulga! A to Bell?
- To moje nazwisko. Jestem Anglikiem.
Bob odetchnął i wreszcie uśmiechnął się do Serafina.
- Wszystko świetnie, ale kim pan jest? I co to za miejsce?
- Jestem psychiatrą. A to jest szpital. Psychiatryczny.
Bob na chwilę zamilkł. Patrzył w ścianę, głęboko się nad czymś zastanawiając.
- Nic mi to nie mówi - oświadczył w końcu. - Nie przypominam sobie tego miejsca, ale pana skądś kojarzę.
- Dotychczas był pan leczony w innym szpitalu, ale lekarze nie mogli panu pomóc. Dlatego przeniesiono pana tutaj i oddano pod moją opiekę.
- Rozumiem. Ale tylko to ostatnie. Dlaczego nie mogli sobie ze mną poradzić, skoro tak długo jakoś się mną zajmowali i dawali radę?
- No cóż, ostatnio miał pan podobno straszne halucynacje czy coś takiego. Mówił pan, że wszystkich zabije i spali każdy dom w mieście... Nie wiedzieli, co z panem zrobić, więc postanowili oddać pana pod moją opiekę.
- Dlaczego akurat pod pana? To znaczy opiekę?
Serafin zarumienił się i spuścił głowę.
- Nieważne! Najważniejszy jest teraz pan i pańskie zdrowie psychiczne.
- Skoro pan tak mówi, to w porządku.
- Dobrze. Czy jest pan głodny?
Bob był zaskoczony tak szybką zmianą tematu. Nie spodziewał się takiego pytania w takim momencie.
- Eee... Może trochę. Ale o co chodzi z tym paleniem miasta?
- Nie mam pojęcia. Ale lekarze z tamtego szpitala byli przerażeni i bali się, że zrobi pan komuś krzywdę.
- Nie chciałem nikogo wystraszyć...
- Wiem. Proszę się nie martwić. Zajmę się panem. Czy chce pan coś do jedzenia? Przyniosę. Chyba, że pan woli sam pójść do kuchni.
- Pójdę sam, dziękuję.
Serafin skinął głową. Zabrał dokumenty i uśmiechnął się do pacjenta.
- Przyjdę do pana później. Smacznego.
- Dziękuję.
Psychiatra wyszedł. Bob miał wrażenie, że ta rozmowa była trochę sucha. Ale w sumie - dopiero się poznali z panem doktorem, więc czemu się dziwić?
Wstał. W sali miał małą łazienkę, za co miał ochotę kupić kwiaty twórcy tego szpitala. Ogarnął się, umył i uczesał. Na koniec włożył na siebie czyste, przyzwoite ubrania i wyszedł z pokoju na śniadanie. Gdy zamknął za sobą drzwi, coś go trafiło.
Pobiegł do pokoju pielęgniarek i zapytał o pana Serafina Bella.
- Muszę natychmiast się z nim zobaczyć! - powiedział ze zniecierpliwieniem.
- Spokojnie, pójdę po niego. Zaraz będziemy - młoda, ciemnowłosa pielęgniarka wyszła z oddziału. Po kilku minutach wróciła z doktorem.
- Coś się stało? - zagadnął Serafin.
- Tak! Tak! Wszystko sobie przypomniałem! Wszystko! Już wiem, o co chodziło z paleniem domów i tak dalej!
- Naprawdę? To wspaniale! Opowie mi pan o tym?
- Tak, oczywiście!
- Dobrze, ale najpierw niech pan zje śniadanie, dobrze? - uśmiechnął się psychiatra.
- Dobrze.
Po posiłku jednak Boba opuściła cała euforia i radość. Smętnie wrócił do sali, szurając butami.
- Już się pan nie cieszy? - spytał Serafin.
- Nie bardzo - Bob usiadł na łóżku i spojrzał na lekarza wielkimi oczami. - Jakoś tak smutno mi się zrobiło.
- Dlaczego?
- Bo uświadomiłem sobie, że jestem zupełnie sam!
Bob nieoczekiwanie wybuchnął płaczem. Serafin patrzył na to z powagą.
- Nie mam już żadnych przyjaciół - szlochał Bob. - Wszystkich zabiłem! Spaliłem ich domy, a potem zmieniłem się w kanibala!
Następny wybuch płaczu uniemożliwił mu kontynuowanie wypowiedzi. Serafin usiadł obok niego i pogłaskał go po ramieniu.
- Niech pan nie płacze. Jak się pan uspokoi, wszystko mi pan opowie, dobrze?
Bob skinął głową, ocierając oczy.
- Dobrze. Ale niech mówi mi pan po imieniu, będę chociaż sobie wyobrażał, że mam kolegę...
- W porządku.
- Zaczęło się od tego, że pokłóciłem się z przyjacielem, Patrykiem. Uznałem, że już mnie nie lubi. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale postanowiłem się go pozbyć. Zabiłem go. Potem, w nocy, rozlałem benzynę w okolicach domów wszystkich mieszkańców, a następnie podpaliłem ją. Kiedy zostały z nich tylko zgliszcza, wybrałem budynki i spuściłem na nie deszcz spadających gwiazd. Meteoryty zrobiły w tych miejscach wielkie dziury, a potem wróciły tam, na górę. A na sam koniec zacząłem zbierać jedzenie ze zniszczonych domów, których jeszcze się ostatecznie nie pozbyłem.
Bob ponownie wybuchał płaczem. Serafin siedział jak skamieniały. Nigdy w życiu nie usłyszał czegoś takiego od żadnego ze swoich pacjentów. Musiał przyznać, że przez chwilę przeszły go ciarki.
- Ależ, Hilary...
Bob nagle przestał płakać.
- Słucham?
- Co?
- Jaki Hilary?
Serafin spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Mówię do ciebie - powiedział nieco zdezorientowany.
- Ale ja się tak nie nazywam - pacjent pokręcił głową. - Mam na imię Bob.
- Hilary.
Obaj panowie obserwowali się przez chwilę. Wreszcie Serafin poważnie oświadczył:
- Mamy bardzo dużo rzeczy do nadrobienia, mój drogi.
- Tak?
- Tak. Musimy sobie długo i bardzo poważnie porozmawiać. Kiedy możemy to zrobić?
- Kiedy pan chce...
- To może dzisiaj po kolacji?
- Dobrze.
Bob, a właściwie Hilary, mocno złapał Serafina za rękę.
- Jesteś na mnie zły? - zapytał.
- Nie, dlaczego? - zdziwił się lekarz.
- Nie wiem... Nadal będziesz moim kolegą?
- Tak, nie martw się - Serafin lekko go przytulił.
- Panie doktorze, mamy problem z pacjentem z trójki - do sali weszła pielęgniarka.
- Już idę.
Serafin pożegnał się z Hilarym i wyszedł. Pacjent podszedł do okna i przez jakiś czas wpatrywał się w piękne, tętniące życiem miasto.
Komentarze (3)
I dwóch imion. Mam nadzieję, że to nie koniec, bo ciekawie jest↔Pozdrawiam:)→5
Dzięki za przeczytanie.
2 x ludzie, jedno można zmienić na mieszkańcy
„pan podobno straszne halucynacje czy coś takiego. Mówił pan, że wszystkich zabije i spali każdy dom w mieście... Nie wiedzieli, co z panem zrobić, więc postanowili oddać pana”
4 x pan, przesada
„tak szybką zmianą tematu. Nie spodziewał się takiego pytania w takim”
Tak – takiego – takim – za dużo
„Ale lekarze z tamtego”
Ale – zbędne
„włożył na siebie czyste, przyzwoite ubrania”
Na siebie – zbędne
„ponownie wybuchał”
Celowo wybuchał? (kilka razy) a nie wybuchnął (teraz, raz)?
Opowieść Boba, która zrobiła wrażenie na doktorze jest bardzo chaotyczna i pełna dziur. Dlatego nie wiem, dlaczego tak się nią przejął. Rozumiem, że nie dopytywał o szczegóły, bo był pod wrażeniem, ale brakuje jakiegoś zdania wyjaśniającego, np. że mu to coś przypomniało, coś zrozumiał itp. Bo trudno uwierzyć, że doświadczony psychiatra nie słyszał nic takiego – zbyt krótka to i niespójna opowieść, żeby miał aż skamienieć, trzeba by doprecyzować.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania