Cuiavia - 003 - Część I. Na Ziemi. Powrót.
Moje palce zacisnęły się na zimnym metalu.
Jest! Nareszcie się udało. Podciągnęłam się i wpłynęłam do wąskiej, spokojnej przestrzeni korytarza. Moja dłoń spoczęła na gładkim, chłodnym relingu, a ja oparłam się o ścianę, pozwalając, by mój oddech wreszcie zwolnił.
Pierwsza myśl była pełna czystej irytacji: skoro tutaj mogą być relingi, to dlaczego, na litość boską, nie ma ich tam, w głównej kabinie? Czy nikt nie przewidział tego upokarzającego chaosu?
Ale zaraz potem, gdy adrenalina opadła, przyszła druga, głębsza refleksja. Rozejrzałam się uważnie po korytarzu. Tutaj wszystko było inne. Spokojne, uporządkowane, przemyślane. I wtedy zobaczyłam je ponownie – te ciemne, matowe pasy przewodów topologicznych. Tylko że tutaj nie biegły po prostu wzdłuż ściany jak utylitarny element. Były wkomponowane w design. Podświetlone delikatnym, mlecznym światłem z dołu, umieszczone za panelem z lekko dymionego, pancernego szkła, który chronił je, a jednocześnie pozwalał je podziwiać. To nie był przypadek. To była świadoma decyzja projektanta.
I nagle zrozumiałam ten fundamentalny kontrast. Tam, w kabinie – chaos, niedoskonałość, być może projektowy kompromis, którego na tym etapie nie dało się uniknąć. Surowa, nieokiełznana fizyka. A tutaj – wizytówka przyszłości. Manifestacja nowej filozofii, w której najnowocześniejszą technologię nie tylko się stosuje, ale też się ją oswaja. Pokazuje się ją ludziom, czyni piękną i zrozumiałą, by nauczyli się jej ufać i ją podziwiać. To nie była już tylko inżynieria, to była sztuka użytkowa na kosmiczną skalę.
Ta myśl przyniosła mi dziwny spokój. Moja irytacja i poczucie niezdarności nie były tylko moją winą. Były wpisane w ten system, w to przejście od chaosu do porządku. Spojrzałam wzdłuż korytarza, w dyskretny sposób licząc sylwetki, które dotarły tu przede mną. Ta liczba na zawsze pozostanie moją małą, wstydliwą tajemnicą.
Ale zaraz potem, gdy adrenalina opadła, stało się coś nieoczekiwanego. Na matowej ścianie tuż przed moją twarzą rozbłysła delikatna, zielona strzałka, wskazując kierunek w głąb korytarza. Puściłam reling i odepchnęłam się lekko w tamtą stronę. Gdy moja druga dłoń dotknęła kolejnego uchwytu, pierwsza strzałka zgasła, a nowa zapaliła się przy następnym zakręcie.
System nawigacji osobistej. Mnogość rozgałęzień, skrzyżowań i alternatywnych dróg w trójwymiarowym labiryncie statku mogła zdezorientować każdego. To było genialne w swojej prostocie i elegancji. Designerzy, kolejny punkt dla was – pomyślałam z uznaniem.
Ta elegancja natychmiast zrodziła w mojej głowie pytanie: skąd system wie, kim jestem i dokąd płynę? Odciski palców w relingach – wykluczone, moich nie ma w bazie danych. Pozostawały dwie logiczne możliwości: pasywne rozpoznawanie twarzy przez dyskretne, wszechobecne kamery albo bardziej precyzyjne skanery tęczówki. Ta druga opcja wydawała się bardziej elegancka i, co ważniejsze, łatwiejsza do przetestowania.
Przy kolejnym uchwycie wzięłam głęboki wdech i odepchnęłam się w kierunku, który wskazała ostatnia strzałka, celowo trzymający oczy mocno zamknięte. Moja wyciągnięta ręka po kilku sekundach lotu w nieznane bezbłędnie trafiła w następny reling. Sukces. Teraz kluczowa część eksperymentu. Otworzyłam oczy tylko na tyle, by przez gęstą siatkę rzęs widzieć ścianę przed sobą. Zmrużyłam je najmocniej jak potrafiłam, próbując ukryć przed ewentualnym skanerem unikalny wzór mojej tęczówki.
I była! Zielona strzałka rozbłysła bez najmniejszego wahania.
A więc jednak rozpoznawanie twarzy – skonkludowałam w myślach. System musiał być na tyle zaawansowany, by zidentyfikować mnie po samej strukturze kości. Ta myśl była na tyle odkrywcza, że zaraz za nią pojawiła się kolejna, absurdalna. No bo chyba nie mam przy sobie żadnego wszczepionego czipa, prawda?
Ta paranoiczna myśl była tak niedorzeczna, że parsknęłam cicho śmiechem do samej siebie, a dźwięk ten w idealnej ciszy korytarza zabrzmiał nienaturalnie głośno.
Rozbawiona własnymi myślami, podążyłam za ostatnią strzałką, która przy drzwiach z moim numerem zmieniła się w ikonę dłoni z kciukiem uniesionym w górę. Dotarłam. I tu czekała mnie ostateczna odpowiedź. Gładka powierzchnia drzwi ożyła, a niewielki skaner, który się na nich uaktywnił, zażądał precyzyjnego, bliskiego skanu mojej tęczówki.
Uśmiechnęłam się szeroko. System dualny. Oczywiście. Pasywne rozpoznawanie twarzy do ogólnej nawigacji – dla wygody i płynności. Oraz aktywny skan tęczówki do autoryzacji dostępu do stref prywatnych – dla bezpieczeństwa. To miało doskonały, inżynieryjny sens.
– Witaj, Agnieszko – odezwał się głos, gdy skaner potwierdził moją tożsamość. Drzwi bezszelestnie wsunęły się w ścianę.
Wpłynęłam do swojej kajuty. Była to przytulna, ascetyczna przestrzeń – bardziej funkcjonalna cela niż pokój hotelowy. Jedną ścianę zajmowało łóżko z systemem pasów, drugą kilka zamykanych, magnetycznych szafek. I wtedy, zdziwiona, zauważyłam mój bagaż. Standardowa, sześcienna walizka z kompozytów, unosiła się delikatnie nad podłogą, przytrzymywana słabym polem magnetycznym.
Pierwsza myśl: Ale jak? Druga przyszła natychmiast, logiczna i chłodna: No tak, wewnętrzny system transportu. Musiałam przeoczyć ten detal w instrukcji dla pasażerów. Małe, zautomatyzowane korytarze serwisowe, przemieszczające zunifikowane kontenery bagażowe. To było znacznie bardziej wydajne niż ludzka krzątanina.
Sama walizka była przypomnieniem o surowej ekonomii lotów kosmicznych. Bagaż podręczny był ograniczony do absolutnego minimum – kilku kilogramów na rzeczy najbardziej osobiste. Transport każdej dodatkowej masy na Księżyc był tak astronomicznie drogi, że wytworzyła się tam fascynująca, obiegowa kultura. Większość rzeczy – ubrań, narzędzi, prostych przedmiotów codziennego użytku – kupowało się lub wypożyczało na miejscu, a potem zostawiało dla kolejnych przybyszów.
W pierwszej chwili myśl o chodzeniu w używanej odzieży czy korzystaniu z czyjegoś tabletu wydawała się nieprzyjemna, zbyt intymna. Ale szybko zastąpiła ją naukowa aprobata. Wszystkie materiały były antyseptyczne, a każda rzecz przechodziła cykl głębokiej sterylizacji plazmowej i promieniami UV, co czyniło ją czystszą niż cokolwiek na Ziemi. Dyskomfort był czysto psychologiczny i szybko znikał w obliczu pragmatyzmu.
I wtedy dotarła do mnie kolejna, znacznie przyjemniejsza myśl. Rozejrzałam się po swojej prywatnej przestrzeni. Po niewielkim, ale własnym pokoju. Grant naukowy, który otrzymałam, z trudem wystarczył na opłacenie podróży w dwie strony. Bilet, który kupiono mi wiele miesięcy temu, gwarantował mi jedynie miejsce w wieloosobowym, pozbawionym okien habitacie w ładowni starej rakiety chemicznej.
Jednak dzięki przełomowi i nowym, znacznie tańszym w eksploatacji rakietom, cena podróży drastycznie spadła. Mój opłacony z góry bilet nagle zyskał na wartości. Za tę samą, starą cenę otrzymałam nieoczekiwany luksus: prywatną kajutę z własnym iluminatorem.

Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania