Poprzednie częściCuiavia

Cuiavia. Dzień trzeci.

Słońce stało w zenicie. Grzali się w jego promieniach, chłonąc ciepło każdą porą skóry. To nie był zwykły komfort – to była surowa energia, która powoli, z oporem, przywracała im siły witalne. Siedzieli pod ścianą chaty, ramię w ramię, wciąż dygocząc z wewnętrznego zimna i bólu, mimo że powietrze było duszne. Odwodnienie robiło swoje. Każde przełknięcie śliny smakowało żółcią i popiołem.

Gniewko krzątał się przy palenisku. Dołożył chrustu, zamieszał w garnku. Woda gotowała się długo. Agnieszka patrzyła na parę otępiałym wzrokiem. Jej dłonie, brudne i sine, drżały, gdy obierała brukiew tępym nożem.

— Pij — chrapliwy głos Agnieszki brzmiał jak tarcie kamieni. Podała mu kubek z czarną zawiesiną. Wypił bez słowa, walcząc z odruchem wymiotnym. Potem ona wypiła swoją porcję. Gniewko obserwował ich z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia.

— Czemu... — zaczął, nie kończąc. Wskazał brodą na ich czarne od węgla usta. — Czemu to pijeta?

— Żeby brzuch nie bolał — mruknęła Agnieszka. Nie miała siły na wykłady. — Węgiel łapie truciznę. Wyrzuca ją.

Chłopiec kucnął przy ogniu, wbijając wzrok w płomienie.

— A moi... mama i tata — powiedział cicho, nie patrząc na nich. — Im też ogień w brzuchu chodził. Krzyczeli.

Agnieszka zamarła z kubkiem w połowie drogi do ust. Spojrzała na Roberta. W ich oczach, pod warstwą zmęczenia, zapaliła się iskra zrozumienia.

— Nie, mały — powiedziała, starając się, by głos nie drżał. — Im węgiel by nie pomógł. Ich zabiło ziarno. Czarne rogi w kłosach. Te, co w ogień wyrzucałam.

Gniewko spojrzał na nią spode łba.

— To była trucizna. Straszna trucizna — dodała, patrząc mu prosto w oczy.

— Nas bolał brzuch od wody z rzeki. A ty nas uratowałeś. To, co nas leczy, nie uleczyłoby ich.

Chłopiec wzruszył tylko ramionami, odwracając wzrok. Jego spojrzenie było puste.

Zapadła cisza, przerywana tylko trzaskiem ognia. Agnieszka przyglądała się chłopcu. Nagle uderzyła ją straszna myśl.

— Gniewko... — zaczęła cicho. — Kiedy... twoja rodzina umarła... jak długo byłeś tu... sam?

Chłopiec zatrzymał się w pół ruchu. Nie podniósł głowy.

— Sam?! — Robert aż uniósł się nieco, a wysiłek wykrzywił mu twarz bólem. — Ile ty masz lat? Byłeś tu sam, w tej chacie? Jak długo?

Gniewko milczał. Agnieszka widziała, jak jego małe ramiona się napinają.

„Czemu się dziwią?” – pomyślał gorzko chłopiec. – „Przecież wiedzą. To ja ich zabiłem. Kto by tu przyszedł? Kto by chciał być blisko mnie? Wszyscy czekali... żebym ja też umarł. Bo jestem zły.”

— Dobrze — włączył się Robert, widząc brak reakcji. — My tu jesteśmy obcy. Nic nie wiemy. A ty tu żyjesz od urodzenia. Opowiesz nam o wsi? Ten najstarszy... Kwiecisz... On tu rządzi?

Gniewko znów skinął głową, niechętnie wchodząc w rolę przewodnika.

— Kwiecisz... to mój dziadek — powiedział cicho.

Spojrzeli po sobie ze zdumieniem.

— Dziadek? — powtórzyła Agnieszka.

— Tak. Tata od mamy. On tu jest najstarszy. On pierwszy tu był. Gada z bogami. Jak powie, to wszyscy słuchają.

— A Rzepicha? Ta, która ciebie przyprowadziła?

— To babka, jego żona. Rządzi babami we wsi.

Robert odchrząknął, próbując sobie przypomnieć inne twarze.

— A inni? Masz jeszcze inną rodzinę?

Twarz Gniewka natychmiast stężała.

— Dobrogost. Brat taty — rzucił krótko. Cisza, która zapadła, mówiła więcej niż słowa. Znów ten obojętny ruch ramionami. — On... mnie nie lubi. Bo on się z ojcem wadził. Mówi, że klątwa na nas. Że my źli.

— Nikt tobie nie pomagał? — szepnęła przerażona Agnieszka. — Nikt nie przychodził?

— Babka — odparł. — Przyniosła brukiew. Czasem... Bogumiła.

— Bogumiła? — Agnieszka zmarszczyła brwi. — Kto to jest?

— Siostra babki — mruknął Gniewko. — Też przyniosła... kaszę.

— Bali się — powiedział to tonem stwierdzenia faktu, jakby mówił o pogodzie.— Że demon przyjdzie. Że ich też zabiję. Czekali.

Prostota tego wyznania uderzyła ich. Chłopiec był przestraszony, był jak zwierzę, które przywykło do bycia kopanym. Agnieszka wyciągnęła rękę, by go objąć, ale odsunął się gwałtownie. Dotknęła więc tylko jego przedramienia. Tyle musiał znieść.

— Już nie czekają — szepnęła. — Jesteśmy tutaj.

Adrenalina wywołana rozmową opadła nagle, ustępując miejsca zmęczeniu. Słońce minęło zenit, a ich ciała domagały się wyłączenia odpoczynku. Nie mieli siły wejść do środka. Zostali pod ścianą chaty. Oparci plecami o szorstkie drewno i o siebie nawzajem, powoli zapadali w niebyt. Ich głowy opadły bezwładnie, ramiona stykały się, szukając resztek ciepła. Wyglądali nie jak ludzie śpiący, lecz jak porzucone lalki.

Gniewko przyglądał im się przez chwilę, a potem wrócił do swoich zajęć.

Obudził ich chłód. Słońce zniknęło już za linią lasu, a świat pogrążał się w szarości. Agnieszka zadrżała gwałtownie, próbując rozprostować zdrętwiałe nogi. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła Gniewka. Chłopiec siedział przed ogniskiem w kucki, dokładając patyki. Ogień był mały, oszczędny, ale dawał ciepło.

Robert przetarł twarz dłońmi. Gorączka nieco spadła, ale słabość pozostała. Czuł się pusty w środku.

— Siekiera — wychrypiał. — Muszę oddać. Nie chcę stracić zaufania Kwiecisza.

— Poczekaj do jutra. Wyglądasz jak trup — zaprotestowała słabo Agnieszka.

— Właśnie dlatego muszę iść teraz. Żeby zobaczyli, że nie zdechliśmy.

Wziął narzędzie. Ważyło znacznie więcej niż wczoraj. Szedł przez wieś powoli, stawiając kroki z nienaturalną ostrożnością, by nie upaść na oczach mieszkańców. Każdy wstrząs echem odbijał się w czaszce.

Zastał Kwiecisza przed jego chatą, naprawiającego sieć. Starzec na widok Roberta zamarł. Jego dłonie zacisnęły się na sznurach.

— Kwieciszu. — Robert zatrzymał się trzy kroki od niego. Odetchnął ciężko. — Oddaję.

Podał siekierę trzonkiem do przodu. Starzec nie ruszył się. Jego oczy, bystre i podejrzliwe, omiatały bladą, spoconą twarz przybysza.

— Długo cię nie było — powiedział Kwiecisz. To nie było pytanie, to był zarzut.

— Chorowaliśmy — przyznał Robert, zbyt zmęczony, by kłamać. — Brzuchy. Ale już…

Kwiecisz zerwał się, wykonując ręką gwałtowny gest odczyniający urok.

— Nie podchodź!

— Już zdrowi jesteśmy... — spróbował zrobić krok.

— Stój! — Kwiecisz chwycił widły stojące pod ścianą, celując w niego. — Zostaw to! Tam! W pień wbij! I wynoś się!

Zatrzymał się. Zrozumiał. Dla starca nie był człowiekiem z problemami gastrycznymi. Był nosicielem moru, dotkniętym przez demony.

— Jak chcesz — powiedział cicho.

Z wielkim wysiłkiem, wkładając w to resztki energii, wbił siekierę w dębowy kloc stojący na podwórzu. Ostrze weszło głęboko.

— Dziękuję — rzucił, choć zabrzmiało to sucho.

Odwrócił się i ruszył z powrotem, czując na plecach palący wzrok. Kiedy był już przy furtce, usłyszał za sobą trzask ryglowanych drzwi. Kwiecisz nie zabrał siekiery. Zostawił ją, jakby samo drewno mogło zarazić go śmiercią.

— No — mruknął pod nosem Robert, uśmiechając się krzywo. — To by było na tyle z integracji sąsiedzkiej.

Wrócił do chaty, gdzie Agnieszka, oparta o ścianę, obserwowała krzaki za ich obejściem.

— Wiesz co jest zabawne? — zapytała, gdy usiadł ciężko obok niej. Jej głos był silniejszy, bardziej cyniczny. — Twój projekt sanitarny. Twoja latryna. Wskazała ręką na zadeptaną, brudną ziemię wokół chaty.

— Natura nas wyśmiała. Zapaskudziliśmy wszystko dookoła jak zwierzęta, nie mieliśmy siły dojść do dołu. Tyle z naszej cywilizacji. Gówno i błoto. To są tutejsze reguły.

Oparł głowę o ścianę i przymknął oczy.

— A może... — odpowiedział cicho — może ten świat wcale nas nie zignorował. Może po prostu zadbał o to, byśmy odrzucili cały nasz bagaż. Bagaż arogancji. — Spojrzał na nią, a jego oczy, choć wciąż zmęczone, były trzeźwe. — Świat oczyścił nas... dogłębnie... bardzo dogłębnie i bardzo dokładnie z tego, co w sobie przynieśliśmy.

Uniosła brew, a potem roześmiała się krótko, choć śmiech szybko przeszedł w kaszel.

— Dogłębnie. Tego słowa mi brakowało. Jesteś okropny. Ale... — spoważniała, patrząc na rosnące wokół zielska — mamy wokół siebie całą aptekę. Musimy tylko nauczyć się ją odczytywać.

— Przeżyliśmy — podsumował Robert. — To jedyna reguła, która się liczy.

Zimno stawało się nie do zniesienia. Nie mieli wyboru. Wypełzli do wnętrza chaty. W półmroku barłóg wyglądał jeszcze bardziej odrażająco niż za dnia. Sterta futer, szmat i słomy, przesiąknięta zapachem choroby, starego dymu i brudu, budziła wstręt. Wiedzieli jednak, że muszą pogodzić się z rzeczywistością. Ich ciała potrzebowały ciepła, nawet jeśli śmierdziało ono stęchlizną.

Opadli na cuchnące posłanie jak kłody.

Niemal natychmiast zapadła w gorączkowy, niespokojny sen.

Cisza. Idealna, sterylna cisza. Tylko delikatny szum systemów podtrzymujących życie.

Siedziała w mesie. Przez wielkie, panoramiczne okno wlewała się czerń kosmosu, nakrapiana diamentowym pyłem Drogi Mlecznej. W dole lśniła martwa, srebrna skorupa Księżyca.

Przed nią stał talerz. Zbilansowana, beżowa papka i dwie syntetyczne kulki. Oszukują głód. Nie zjesz wszystkiego. Nie przytyjesz.

Papka wyglądała nieapetycznie ale była sycąca i… smaczna. Głodna, sięgnęła łyżką w stronę talerza.

Łyżka uderzyła o glinianą misę w ognisku. Mieszała w niej szukając oporu. Szukając czegoś gęstego.

Łyżka przecinała tylko rzadką, brunatną wodę. Czuła jej smród.

Nabrała tę breję. Odwróciła się w bok.

— Masz, Robercie — szepnęła z czułością. — Musisz jeść.

Podsunęła łyżkę pod jego usta i zastygła przerażona.

Jego ciało wylewało się na boki, fałdy skóry zwisały ciężko, drżąc przy każdym ruchu. Miał na sobie dziwny, przezroczysty płaszcz, przez który widać było każdy zwał żółtego tłuszczu, każdą napęczniałą żyłę.

Uśmiechał się obleśnie. Jego policzki lśniły od tłuszczu. W wielkiej, pulchnej dłoni ściskał pieczone udko kurczaka. Wielkie, złociste, ociekające gorącym sosem.

Wbił zęby w mięso. Trzask wyrywanej skóry był ogłuszający. Tłuszcz trysnął mu na brodę, spływając po fałdach brzucha.

Mlaskał głośno, patrząc jej prosto w oczy.

— No co? — zarechotał, a kawałki przeżutego mięsa wypadły mu z ust do jej miski. — Chciałaś zjeść na Ziemi wielki, tłusty, niezdrowy posiłek! — ryczał ze śmiechu, a jego wielki brzuch falował. — Żryj! Nie złapiesz SAGANa! Podsunął jej pod usta nadgryzione mięso.

Otrząsnęła się gwałtownie, łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg.

Senny omam pękł jak bańka mydlana, zostawiając po sobie tylko smród brudu i zimno.

Obok niej leżał prawdziwy Robert. Blady jak ściana, zwinięty w kłębek. Jego ciałem wstrząsały dreszcze.

Dotknęła swojego brzucha. Był pusty i zapadnięty. Zapach pieczonego kurczaka wciąż drażnił jej nozdrza, sprawiając fizyczny ból.

Z najciemniejszego kąta chaty obserwowały ją dwie pary oczu. Chłopiec nie spał. Leżał sztywno na samym skraju posłania, wciśnięty w ścianę, jak najdalej od nich. Widział, jak rzucała się przez sen, jak wykrzywiała twarz w niemym krzyku, jak dławiła się własnym oddechem. Nie widział jej snów. Widział, jak zmora usiadła jej na piersiach. Demon przyszedł po swoje. Chłopiec nasłuchiwał każdego jej świszczącego oddechu, gotów zerwać się i uciec w noc.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania