In saecula saeculorum Rozdział I

Nie po to dałem Ci rozum

Aby odłogiem leżał,

Abrahamie

 

Nie myl pokory z niewolą

Abrahamie

 

Maj

I

 

Blackie nie żyje.

Zmarł prawie dwa lata temu, a ja wciąż go pamiętam.

W przeciwieństwie do chłopaków, ale oni dzisiaj nie widzą już niż poza fixx, więc trudno ich o cokolwiek winić. Wiele się zmieniło od tamtego czasu.

W ostatnich dniach myślę o Blackim coraz częściej. Może dlatego, że zbliża się jego rocznica śmierci, a może za dużo się dzieje, a ja wciąż próbuję dokonać "najwłaściwszego wyboru", jak to nazywał Blackie.

"Wybory są różne" mówił Blackie. "Właściwe i niewłaściwe - ale są też te najwłaściwsze i to je trzeba odnaleźć, a potem kurczowo się trzymać".

Blackie, nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo jest to trudne. Żadne problemy, przez które razem przeszliśmy, nie mogą się równać z tym, w czym obecnie tkwię. Pamiętasz, jak szukaliśmy Waltera? I jak uciekaliśmy, wlokąc ze sobą Serge'a? Człowieku, to było nic!

*

Nazywała się Gina Ulanski i nie przypominała w niczym swojego brata.

A jednocześnie od razu wiedziało się, że są rodzeństwem.

Zaczęło się od tego, że Walter od czterech tygodni nie dawał oznak życia. Matka oderwała się od telewizji i morphy, do jej odurzonej świadomości dotarło, że coś jest nie tak. Zadzwoniła do Giny i kazała jej pojechać do Londynu.

W pierwszej chwili odmówiła jej ostro i stanowczo. Wyliczyła na palcach: po pierwsze, uczę się. Po drugie, pracuję. Po trzecie, ile razy mam powtarzać, że zerwałam kontakty z rodziną?

Za drugim telefonem zgodziła się od razu i odmówiła pomocy finansowej. Świadomość, że matka wybuli jej parę funtów ze swoich skromnych oszczędności, odrzucała ją jak smród nagle odkrytych w krzakach zwłok. Dlaczego tak szybko przystała na tę absurdalną prośbę, zamiast dać znać policji o zaginięciu i czekać na bożą łaskę?

Matka i córka bez słowa rozumiały się w jednym: lepiej nie wchodzić w żadne związki z prawem. Zwłaszcza, że nie wiadomo, o co tak naprawdę chodzi. Poza tym, po pierwszym telefonie Walter zaczął prześladować Ginę we śnie - doprowadzało ją to do szału. Nie po to cały dzień wyrzucała brata z myśli, zacinając się w uporze, aby potem stawać się nocną ofiarą podświadomych lęków.

Z ulgą spakowała się do dywanikowej torby, wygładziła i wychuchała kilka banknotów, a następnie poupychała je w więcej niż dwudziestu miejscach w swoim ubraniu i bagażu. Tak na wszelki wypadek. Za dużo fixxerów plącze się po ulicach, aby narażać się na stratę krwawicy.

Podróż pociągiem była długa, nudna i upłynęła pod znakiem nieznośnego zapachu brudnych ciał bliźnich, śpiących wzdłuż ławek przedziałów. Czternastogodzinna jazda naznaczona nieustającym strachem przed przeciwnościami losu. Trzykrotnie zmuszona była używać wszystkich swoich dyplomatycznych zdolności, aby zniechęcić do siebie czy uspokoić agresywnych współpasażerów podróży. "Jak będziesz tak krzyczeć, pociąg się wykolei" syknęła w pewnym momencie do wyjątkowo rozdartego czterolatka, ale jej nie zrozumiał, tylko wybuchł nagłym, zawodzącym płaczem.

Zrobiło jej się przykro i gorąco ze wstydu.

Był 14 maj 2071 roku, kiedy znalazła się na dworcu i rozcierając skurczone, obolałe członki ciała, nabierała tchu i przygotowywała się psychicznie do poszukiwania właściwej taksówki. Wiedziała, że musi wytężyć wzrok, słuch i intuicję, aby nie wpaść w ręce fałszywego taksówkarza, który okradnie ją, zgwałci, a na koniec zostawi gdzieś pod płotem - i to byłby happy end takiej przygody.

Możliwe, że w historiach koleżanek matki było sporo przesady, ale jak na razie doświadczenia utwierdzały ją tylko w przekonaniu, że najlepiej zachować podstawowe zasady bezpieczeństwa.

*

Kilka wymiętoszonych dziewczyn, bardzo przypominających prostytutki, a zarazem miłych i uprzejmych, stwierdziły, że dobrze znają Waltera. Może nawet za dobrze, jak na gust Giny. Carolyn - najwyższa, dobrze zbudowana, o wściekle rudych, farbowanych włosach - powiedziała, że przez ostatni miesiąc Walterowi doskwierał uporczywy brak pieniędzy i pożyczył u niej prawie dwieście funtów.

- Wiesz, na co je wydawał? - Gina zastanawiała się w głębi duszy, czy w ogóle ma prawo zadać takie pytanie.

- Och, na to, co wszyscy. Na fixx - Carolyn wzruszyła ramionami, ale widocznie wyczuła nagły przestrach i oszołomienie Giny, które ta usiłowała skrzętnie ukryć pod maską twarzy, bo spróbowała nieco załagodzić cios słowami: - Połowę sumy mi oddał. Pracował dorywczo w sklepie z płytami. Po raz ostatni widziałam go mieszkającego u Blackiego Boona.

Wtedy nic jej to nazwisko nie powiedziało, a przecież był to pierwszy raz, kiedy dowiedziała się o człowieku, który wywarł takie nieodwracalne zmiany w jej życiu.

Dziewczyny zapisały jej na kartce adres, udowadniając, że nie są analfabetkami, co w oczach Giny od razu je wyżej postawiło. Taak, wtedy jeszcze kierowała się takimi hierarchiami wartości. Kiedy poznała Blackiego, który nie potrafił nawet napisać swojego imienia, musiała trochę przewartościować swoje zasady.

Carolyn życzyła jej szczęścia, a na koniec nawet pomachała ręką. Dopiero na końcu ulicy Gina zorientowała się, że pieniądze, które miała w dwóch największych kieszeniach kurtki (prawie dwadzieścia funtów) zniknęły.

*

A więc okazało się, że Walter ćpa.

Gina nie była bardzo zdziwiona.

Cała rodzina wyglądała, jakby miała do tego skłonność. Oprócz niej, oczywiście. Ona zawsze była czarną owcą. "Najbardziej zachowawcza konserwa, jaką w życiu spotkałem" stwierdził z ubolewaniem wujek Conor, zanim zszedł po przedawkowaniu morphy. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu na jego pogrzebie, który ufundowała ze swojej kieszeni matka. Wujka twarz była pełna plam opadowych, ponoć znaleziono go zimnego i sztywnego, z twarzą wciśniętą w wycieraczkę na progu synagogi. Co on tam robił, nikt z rodziny nie wiedział.

Wuj wyglądał, jakby ktoś mu obił pysk. Dowcip polegał na tym, że wujaszek zasługiwał tylko na to. Oskarżono go o molestowanie seksualne nieletnich i do końca życia miał kuratora. Była to jedna z tajemnic rodzinnych, o których wszyscy wiedzieli, ale nie rozmawiali.

Matka tak przeżywała nieszczęścia swoich bliskich, że nie dostrzegała, jak bardzo jej córka pragnie wyrwać się z tego patologicznego kręgu. A może nawet dostrzegała, ale nie rozumiała. Freddie Ulanski odznaczała się charakterystyczną dla swojego pokolenia trzpiotowatością i kompletną niezaradnością w kwestiach, które w najmniejszy sposób dotyczyły życia i jego sensu. Tak jak wszyscy urodzeni w latach '30 traktowała branie morphy jako coś zupełnie normalnego i nie potrafiła pogodzić się z myślą, że własne dziecko uważa ją za narkomankę.

Morpha już taka była. W pewnym momencie dostarczała tylko podniety i wzmacniała kolory. A potem stawała się niezbędna do codziennego funkcjonowania, przeprowadzała nieodwracalne zmiany w mózgu i jej obecność stawała się oczywista i niezbędna jak prawa ręka czy wątroba. Wujek Conor przesadził, co też nie było trudne. Albo ktoś mu dopomógł w wykitowaniu, jeszcze bardziej prawdopodobne.

Freddie nie potrafiła wychować dzieci, które urodziła każde z innym mężczyzną. Była mistrzynią w pocieszaniu i przeklinaniu wrogów z podwórka, ale na tym kończyła się jej macierzyńska rola. Odkąd Gina pamiętała, matka nie umiała niczego jej poradzić - od wybrania kierunku studiów po ocenienie chłopaka "czy fajny". Kończyło się zawsze na "rób jak chcesz". I tyle. Żadnych ograniczeń, żadnej pomocy. Swoboda i kolejne, coraz bardziej bolesne ciosy od suchej, surowej, okrutnej rzeczywistości.

A Walter? Słodki starszy braciszek, obrońca w szkole, który wie wszystko z matematyki, a ściągawki robi jak nikt. Gdzieś w czternastej wiośnie życia Gina zobaczyła go pijanego i z jakimś naćpanym babskiem na kanapie w salonie - i skończyły się dobre relacje. Potem nastąpiła era kłótni, rękoczynów, wrzasków, przeprosin, szlochów na ramieniu i obietnic zmiany. Zarówno z jej strony, jak i Waltera. Każde z nich miało coś na sumieniu, co należało z niego jak najszybciej zrzucić.

Kiedy Walter skończył osiemnaście lat i rzucił szkołę, do której i tak chodził sporadycznie, postanowił wyprowadzić się do Londynu. Nie obyło się bez łez i niekończących się tyrad, tym razem ze strony matki. Freddie miała zdecydowanie lepszy kontakt z synem niż z córką; łączyła ich wspólna miłość do morphy, seriali telewizyjnych i makaronu zasmażanego z serem. Na samą myśl o bladych kluchach i jeszcze bledszym serze ze świecącymi, tłustymi skwarkami, Giną szarpał odruch wymiotny.

W końcu Walter postawił na swoim, spakował odrapaną gitarę, trzy walizki i plecaczek, obierając wspólny z Giną pokój ze wszystkich przedmiotów, które uznał za "swoje" lub "prawie swoje". Nie dziwiła mu się, pewnie zrobiłaby to samo.

I któregoś dnia wyjechał. Na dworcu stała matka, Gina i wujek Conor, który jeszcze żył i postanowił przyłączyć się do orszaku pożegnalnego. Walter był wściekły z powodu jego obecności, wsiadł do pociągu naburmuszony i obrażony. Wuj chciał mu coś poradzić co do życia w miejskiej dżungli, ale Walter dziecinnym gestem zatkał uszy i śpiewając coś ochryple wmieszał się w tłum ludzi.

Gina do dziś pamiętała, jak ściskało jej się wtedy serce. Była pełna najgorszych przeczuć - które z reguły się nie spełniały, ale tym razem jej wypaczona intuicja przypadkiem miała rację.

Następnego dnia przyszedł telegram, donoszący o kradzieży całego bagażu z wyjątkiem plecaka i gitary, którą nawet złodzieje wzgardzili. I od tamtego czasu matka regularnie posyłała mu zapomogi finansowe, czasem odbierając sobie od ust. Ginę dziwiła i zastanawiała, ta pokrętna mieszanina instynktu macierzyńskiego z totalną niezaradnością i dziecinnością matki, podszyta tanim patosem i drogą ofiarnością.

Od pół roku Walter przestał prosić o pieniądze, co Gina przyjęła z ulgą. Wydało jej się, że zaczyna odczuwać na powrót szacunek do brata. W swoich krótkich listach i pocztówkach patrzył jasno na świat i rozpisywał się o ludziach, których poznaje. Gina czasem podejrzewała, że są to naciągacze i narkomani, ale entuzjazm matki udzielał się i jej.

Dopóki po ostatniej wiadomości od Waltera: "Chcą mnie wyrzucić z mieszkania, ale się nie dam. Nie martw się, mamo. Przyjadę na urodziny Giny w czerwcu. Pozdrowienia" nie nastąpiła martwa, czterotygodniowa cisza. I matka, niepodnosząca się z kanapy, coraz bardziej przypominająca wujaszka Conora przed śmiercią, brudna i opryskliwa, postanowiła obarczyć Ginę misją odnalezienia brata.

Bo, jak wiadomo, z policją nie chcemy mieć nic do czynienia. A nasza liczna rodzina niestety nie posiada żadnych przedstawicieli w stolicy.

Takie życie. Gina nie zamierzała się z nim kłócić.

*

Po dłuższym krążeniu po zaułkach i brudnych, zaśmieconych uliczkach, znalazła mieszkanie nieznanego Blackiego Boona, a raczej melinę zamieszkaną przez prawie pięćdziesiąt osób. Mieszkanie, swoją drogą, nie należało do Blackiego. Po prostu wszyscy tak je nazywali. W dodatku trudno je było nazwać mieszkaniem - było to raczej całe piętro jakiegoś opuszczonego pensjonatu czy hotelu.

Zdołała się napocić i zestresować, zanim uzyskała informację: Walter tu nie mieszka od dwudziestu dni. Udzielił ją niski, chudy facet o imieniu Blackie Boon. Początkowo Gina nie zwróciła na niego większej uwagi, przejmował ją wstrętem, jak wszystko dookoła. Wyczuła tylko, że jest to dziwak potężnego kalibru, ale dziwak względnie uczciwy. W małych, spuchniętych oczkach kryła się szczerość, zaduma i swoista życzliwość do świata, a tłuste, niemyte od miesięcy włosy, gęstymi strugami opadające na ramiona, upodabniały go do zdziczałego jaskiniowca. Najlepsze było w nim to, że okazywał nieco żywszą chęć pomocy, niż wszyscy pozostali.

- Znam Waltera od paru miesięcy - Blackie mówił powoli i z namysłem, niemal z namaszczeniem. - I zawsze sprawiał na mnie wrażenie porządnego gościa. Nie przepadam za nim szczególnie, nie potrafiliśmy się zaprzyjaźnić. Może to moja wina. Walter to typ człowieka, któremu jeżeli się nie pomoże, to będzie toczył się z górki prosto w przepaść. Sam nie potrafi się zatrzymać.

- Ciężko się zatrzymać, spadając z górki - syknęła Gina, wytrącona z równowagi. Odezwała się wrodzona lojalność, charakteryzująca wszystkich Ulanskich. A jednocześnie pomyślała ze wstydem i zmieszaniem: "Skąd on to wie?"

- Wiem. Możliwe, że nie powinienem dawać dobrych rad - Blackie nigdy się nie płoszył i nie przepraszał. Jedynie uzupełniał swoje wypowiedzi, gdy uznawał to za konieczne. Dobierał starannie słowa, ale nigdy nie łagodził ich ostrości - mówił jak myślał. - Odszedł stąd razem z Delphine. Delphine to nawrócona prostytutka, teraz śpi z każdym za darmo. Walterowi zakręciła trochę w głowie. Pojechali gdzieś do zachodniej dzielnicy.

Chociaż Gina wcale go o to nie prosiła, Blackie poszedł razem z nią na poszukiwania. Poprosił jednego ze swoich licznych znajomych o pomoc, a Tom bez mrugnięcia okiem wsiadł do swojej zdezelowanej półciężarówki pełnej starych skrzynek z nadpsutymi pomidorami i zawiózł ich tam, gdzie wskazał Blackie.

Londyn różnił się od tego, co pisano na jego temat w książkach. Całkowity rozkład zaczął się gdzieś na przełomie lat 30-40, ale jak powiedział Blackie: "Oznaki degeneracji rozpoczęły się już w latach 80 ubiegłego wieku. To, co mamy teraz jest naturalną konsekwencją wszystkich politycznych decyzji, które w międzyczasie podjęto, morphy, fixxu i jik-jaka".

Gina nawet nie zauważyła, kiedy zaczęli rozmawiać. Ze smrodem spalin w nozdrzach i fałszującym pogwizdywaniem Toma w uszach, zapytała:

- Jak to możliwe, że narkotyki to spowodowały? Przecież substancje odurzające są z nami od zarania dziejów.

- Nie mówię, że to wszystko jest winą narkotyków - Blackie patrzył na nią spokojnymi, ufnymi oczyma i Gina, ku swojemu najwyższemu zdumieniu, wcale nie chciała zmniejszać dystansu pomiędzy swoimi twarzami. Blackie był pierwszą osobą w jej życiu, z którą rozmawiając, patrzyła prosto w jej źrenice, nie odczuwając najmniejszego zażenowania. - Nie jestem naukowcem ani historykiem. Pewnie, jak zwykle, splątało się mnóstwo różnych okoliczności. Ale morpha i jik-jak w niczym nie pomogły.

- Czy ty... też bierzesz? - zapytała ostrożnie, omiatając wzrokiem jego twarz.

Uśmiechnął się lekko i nieco smutno.

- Pewnie. Tutaj wszyscy jesteśmy fixxerami. A ty, Gino Ulanski? - zaakcentował jej imię.

Pokręciła głową, z nagłym uczuciem żalu i zawodu.

- Przez całe swoje życie nie dotknęłam niczego, bez czego dzisiejsze społeczeństwo nie może się obyć - powiedziała.

- Jestem ciekaw, jak niewiele osób jest podobnych do ciebie - stwierdził Blackie, popadając z zadumę.

*

Jak powiedział nowo poznany zapijaczały mężczyzna, Delphine nie żyła od sześciu dni. Przedawkowała jik-jak na jakiejś imprezie w piwnicy. Podobno zrobiła się zielona jak winogrono i zanim wykitowała, szarpały nią tak silne drgawki, że musiano przywiązać ją do materaca. "Jak w Egzorcyście" chichrał się facet w zaszczanych spodniach i zaropiałych, czerwonych oczach. "Pamiętasz ten film, laska?" zapytał Ginę.

Pamiętała, nawet zbyt dobrze.

Co z Walterem? Mieszkanie Delphine stało się koczowiskiem dla prawie stu osób, część z nich była rodzinami z małymi dziećmi, zanoszącymi się nieustającym płaczem, prawdopodobnie z zaniedbania i głodu. Wszyscy byli chudzi jak szczapy i w dużej mierze nieprzytomni. Strzykawki pękały pod podeszwami butów, puste butelki toczyły się pod ściany.

"Czy ktoś zna Waltera Ulanskiego?" jak bardzo takie pytanie jest absurdalne, jeżeli kierujesz je do grupy przećpanych wpółumarlaków, którzy od wielu tygodni żywią się tym, co ukradną lub wygrzebią ze starych magazynów i wysypisk śmieci? Blackie udowodnił, że nawet do takiego zadania da się podejść inteligentnie.

Prosty trick. Wystarczy znać pół miasta i mieć u niego szacunek. Skąd się brało to poważanie i sympatia wobec Blackiego, tego Gina jeszcze nie rozumiała. Wiedziała tylko, że gdyby nie on, stałaby tak, ze zdrętwiałym ramieniem trzymającym walizkę i sercem rozrywanym coraz większym niepokojem i zniechęceniem, bez najmniejszej nadziei na rozwiązanie problemu.

Hank był alfonsem i największym fixxerowym dilerem w Londynie. Otaksował Ginę wprawnym wzrokiem i wyraziście się skrzywił. Zapewne nie była w guście jego klientów.

Blackie krótko przedstawił sprawę Giny, której szczegóły sam zdołał przyswoić sobie podczas podróży w pomidorowym dostawczaku. Hank gładził brylantynowane włosy, ślinił kciuk i dłubał w nim uchu z namysłem. Delphine była jego dziewczynką, dopóki nie poznała Blackiego - z tego co Gina zrozumiała, Hank traktował Blackiego jak jakiegoś religijnego guru, ale, co jeszcze bardziej dziwne i niewiarygodne, wcale nie żywił do niego żalu.

"Chciała dawać dupy za darmo, niech daje" wzruszył ramionami.

- A więc tak - Hank złożył dłonie w modlitewnym geście i przytknął czubki palców do wilgotnych, czerwonych warg. - Znam Waltera. Mieszkał tu z nami przez dwa tygodnie. Kiedy Delphine się zmarło, odszedł z naszej rodziny, ot tak. Nie mówił, gdzie idzie. Chyba go to wszystko przybiło. Pytał się mnie, czy znajdę mu pracę, ale pozycja męskiej dziwki mu nie odpowiadała. Zresztą - zaśmiał się. - Mały jest popyt na męskie zadki. Nie to, co dwadzieścia lat temu.

- I nie wiesz, gdzie mógł pójść? - naciskał Blackie. - Nich ci nie świeci w głowie? Nie rozmawiał tu z nikim, nie przyjaźnił się, nie myślał na głos?

- Ło Jezu, pewnie że się przyjaźnił - Hank usiadł wygodniej na pluszowej kanapie. Dał Ginie znak, aby się przysunęła, ale go zignorowała. - Okropnie ubolewał nad tymi dzieciakami. Wiecie, tutaj prawie codziennie się zakopuje jakieś niemowlaki, no co, umieralność mamy dużą. Wszyscy ćpają, pieprzą się, bachory się rodzą. A jedzenia nie ma więcej. Pracować nikomu się nie chce. Walter przesiadywał z gościem z Birmingham. Gościu miał żonę i dwie córki, takie małe. Facet chciał mi je sprzedać na kurwy, ale u mnie nie ma popytu na takie maluchy. Walter przynosił facetowi forsę, aż uzbierali na bilety i wtedy wysłał ich z powrotem do Birmingham. Może tam im się lepiej wiedzie. Ale wiesz, jak to jest z jik-jakiem. jak złapie, to nie puści.

- Wiem - Blackie obracał w palcach jeden z niewielu guzików płaszcza. - Twierdzisz, że Walter pojechał z nim?

- Co? - Hank podskoczył. - Wcale tak nie twierdzę. Gościu pojechał, Walter został z nami. Jeszcze przez parę dni, a potem Dephine... Wiecie.

- I nic? Nikt? - Blackie świdrował go oczyma.

- Gadał dużo z Sergem i Patem. Jenny była kumpelą Delphine, ale pewnie się z nią nie dogadacie. Spróbujcie.

*

Jenny nawet nie podniosła na nich wzroku. Siedziała oparta plecami o pokrytą grzybem ścianę, jej twarz była tak blada, aż zielonkawa. Gałki oczne miała porośnięte grubą warstwą popękanych naczynek krwionośnych, więc jej wąskie oczy przypominały czerwone ślimaki pomiędzy zmrużonymi powiekami.

Ciemnobrązowe, rozczochrane pukle opadały jej na pokryte potem czoło. Kiedy Blackie dotknął jej ramienia i zaczął coś mówić, bez słowa odwróciła się na brzuch, wysuwając w jego stronę pupę, zupełnie machinalnie. Blackie podniósł się bez słowa, jego twarz zmieniła się. Ginę ściskało w gardle ze wstydu i płaczu.

- Pamiętam ją - stwierdził Blackie matowym z żalu głosem. - Miała czternaście lat. Mówiła, że zostanie weterynarzem. Poszliśmy raz do zoo. Nigdy nie była wcześniej w zoo.

Pat nie żył od czterech godzin, miał wypadek samochodowy. Serge za to smacznie spał. Znajdował się w jednym z nielicznych, pojedynczych pokojów, do którego trzeba się było dostać przez pokryte ludzkimi ciałami korytarze i salon, ostrożnie przestępując głowy, nogi i ręce.

- Walter? Mówił, że ma dosyć. Rozmawiałem z nim zaraz, gdy Del zdechła. Płakał i zarzekał się, że wraca do domu. Ale on często tak gadał - Serge spokojnie dłubał w zębach. - Więc niezbyt mu wierzyłem. Ale jak zebrał manatki i bez słowa se poszedł, pomyślałem, że może śmierć dziewczyny przeważyła i na poważnie wyjechał z Londynu.

- Czasami gadał, że zostanie muzykiem - dodał jeszcze, zanim się wziął do golenia złamaną żyletką. - Ale szczerze, głosu nie miał za grosz i ta gitara też była do dupy. Jako grajek uliczny złamanego grosza nie dostawał.

Gina wyszła z budynku jak odurzona. Blackie również nie miał zbyt pewnej siebie miny, co ją wytrąciło z równowagi - dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo liczyła na jego pomoc i jak bardzo mu zaufała.

- I na tym się skończyło - wykrztusiła z siebie, zaciskając i rozluźniając pięści. Po szaroniebieskim niebie wiatr gnał wielkie, gołębiowe chmury. Słońce kryło się pod bladymi oparami. - Teraz nic nie wiemy. Sześć dni temu Walter powiedział, że wraca do domu. I mógł dostać w łeb w drodze, mógł dostać w łeb jeszcze w Londynie. Mógł wysiąść na każdej pierdolonej stacji i zaszyć się w każdym pierdolonym miasteczku. Równie dobrze został w Londynie i polazł gdzieś, gdzie go nigdy nie znajdziemy. Albo leży gdzieś, zaćpany trup, i nawet z gazet nie dowiemy się o jego śmierci.

Blackie milczał. Trzymał dłonie w kieszeniach i z głową wysoko podniesioną go góry obserwował chmury.

- I serio - Gina trzęsła się ze wściekłości i bólu. - Dziękuję ci za cały czas, który mi ofiarowałeś, ciężarówkę, pomoc, w ogóle za wszystko. Ale cały ten wyjazd był bezsensowny już na samym początku. Walter jest dorosły. Chce się zabić, niech się zabije. Żyjemy w świecie, w którym nie obowiązują nas żadne prawa i zasady. Może kiedyś mieliśmy obowiązek odcinania samobójców od sznurów, ale moralność się zmieniła. Niezmienny Bóg się zmienił, do diabła!

Jej furia rozbijała się o kamienny spokój Blackiego, jak fala o skałę. Miała ochotę podejść do niego i potrząsnąć nim - facetem, którego znała od trzech godzin, a zamieniła z nim więcej słów niż z własną matką.

- I to ty, Gino Ulanski, wyznajesz naszą nową moralność? - zapytał, nawet na nią nie patrząc. - Która nie bierzesz narkotyków, pracujesz, umiesz czytać i pisać?

- Tak. Ja - Gina zacisnęła szczęki z całej siły.

- Wcale tak nie myślisz - stwierdził Blackie po prostu i zaczął iść przed siebie.

Szarpały nią dwa sprzeczne uczucia. W końcu jedno z nich zwyciężyło - pobiegła, ile sił w nogach i dogoniła Blackiego na końcu ulicy.

- Proszę... stój - złapała go za ramię, kruche i lekkie pod watowanym płaszczem. - Nie masz żadnego pomysłu? - gdyby kiedykolwiek skierowała się do kogoś z takim pytaniem, spoliczkowałaby się natychmiast i bez namysłu. Zawsze traktowała prośby o pomoc jako coś upodlającego. Przyjmowanie pomocy czy ofiarowanie jej było dla niej normalne. Słowo "proszę" już nie.

A teraz przeszło jej przez gardło. Gładko.

Bo proszenie Blackiego Boona o pomoc było najnaturalniejszą rzeczą na świecie, ale Ginie zabrało jeszcze sporo czasu, aby to zrozumieć.

- Wróćmy do mojego mieszkania - powiedział Blackie. - Zjesz coś. Prześpisz tę noc spokojnie. A jutro coś się rozwiąże. Załatwię to. O ile Walter jest w Londynie, znajdziemy go.

Średnia ocena: 3.5  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Ocmel 01.07.2021
    Świetne! Wkradło się parę błędów interpunkcyjnych, zwłaszcza w okolicy dialogów (mogę polecić lekturę: https://www.jezykowedylematy.pl/2011/09/jak-pisac-dialogi-praktyczne-porady/), ale Twój styl i lekkość sprawiają, że prawie nie zwraca się na to uwagi. Bezbłędnie oddałaś klimat, przez co łatwo wczuć się w realia wykreowanej rzeczywistości. Nie mogę doczekać się kontynuacji :)
  • Edypalna 01.07.2021
    Dziękuję za miłe słowa! Z chęcią rzucę okiem w podany link i najwyżej będę edytować. Kolejny rozdział jutro :)
  • Bajkopisarz 01.07.2021
    Bardzo dobre. Kreujesz jakiś syfiasty, postapokaliptyczny świat, gdzie jest tylko bród, ubóstwo i brak nadziei. Egzystencja tych wszystkich istot wydaje się pozbawiona jakiegokolwiek sensu, a śmierć wydaje się wybawieniem. Naprawdę daje się to poczuć w tej opowieści, super.
    Podoba mi się też pomysł ze wstępem, wiemy co będzie dalej, a podajesz sposób w jaki do tego dojdzie. Czyli nie liczy sie już cel, ale tylko droga ku niemu, to też fajna perspektywa.
  • Edypalna 01.07.2021
    Mogę tylko powiedzieć: "zaczekaj, aż akcja się rozkręci", ale ogólnie dobrze to ująłeś - syf, pseudo-postapokalipsa, śmierć. Mam nadzieję, że spodobają Ci się również następne rozdziały :)
    I dziękuję za zauważenie mojego "innowacyjnego sposobu narracji", próbuję - ostrożnie - eksperymentować ;)
  • Gregory Heyno 16.10.2021
    Ogólnie pomysł i treść wciąga.
    Jednak wydaje mi się, że jest kilka błędów, polonista ze mnie żaden, ale przedstawianie postaci matki dla mnie kuleje, Zdanie jest wyrwane z kontekstu, nie ma połączenia z resztą.
    I taki mały przykład:
    "Zadzwoniła do Giny i kazała jej pojechać do Londynu.
    W pierwszej chwili odmówiła jej ostro i stanowczo."

    Naprawdę, można się zastanowić, kto komu odmówił ;) matka Ginie? A może mi się wydaje o_O, przeczytam resztę zobaczyć jak się akcja rozwinie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania