Poprzednie częściIn saecula saeculorum Rozdział I

In saecula saeculorum Rozdział III

Lipiec

III

 

Możliwe, że pierwszy błąd popełniłam, wchodząc w związek z Martinem. Mart wydawał się być wspaniałym, inteligentnym człowiekiem - i w dodatku tak różnym od was wszystkich. Pojawił się w momencie, gdy już miałam was dosyć - ty zniknąłeś, Walter pogrążył się z kretesem, a pozostali szli ochoczo w jego ślady.

Potem zorientowałam się - nawet dosyć szybko - że Mart doskonale wie, z jakich "środowisk" pochodzę. Ideowy glina, jeżeli cokolwiek w tym świecie może być ideowe.

On chce to wykorzystać, Blackie. A ja nie potrafię mu odmówić. Zobacz sam, co się stało z Walterem, Tomem, Gulliverem, z dziewczynami - Polly, Kristine, Jenny. Aż serce pęka, nie potrafię o tym dłużej myśleć.

Mam szansę zrobić coś dobrego. Pamiętasz, zarzuciłeś mi to - a może nie, nie zarzuciłeś, tylko stwierdziłeś fakt. Jestem takim Piłatem, umywającym od wszystkiego ręce. "Ja to potępiam, ale cię nie powstrzymam" i tak dalej. No, to teraz Bóg pozwolił mi (bez wątpienia biorą w tym udział boskie moce) ZROBIĆ coś dla przyjaciół. Choćby było to tak bolesne jak wypalanie gangreny białym z gorąca żelazem.

*

Minęły prawie dwa miesiące.

Dla Giny było to prawie niezauważalne.

Razem z Walterem zredagowali list do matki. Napisali w nim - po wielu kłótniach i zapalczywych dyskusjach - że Walter się odnalazł, pracuje jako sprzątaczka w jednym z lepszych klubów (do którego przychodziła śmietanka gangsterskiego świata, ale matka nic więcej nie potrzebowała wiedzieć. Gina miała wątpliwości, czy prawda w ogóle by ją obeszła, ale uległa prośbom Waltera), jest zdrowy, chociaż chorował. Czterotygodniowe milczenie jednogłośnie zrzucili na karb tejże nieistniejącej choroby, chwilowej depresji, utraty mieszkania i pracy.

"Teraz wszystko ok. Nie martw się. Wyślę ci trochę grosza w najbliższym czasie".

Napisali przy tym, że Gina zostaje w Londynie na kilka dni. Kobieta nie mogła uwierzyć, że sama odwleka swój powrót do domu i studiów. Ta nieokreślona, podświadoma niechęć podyktowała jej pewne słowa i wymówki. Dopiero po upływie dwóch miesięcy jej myśli się wyklarowały i przeistoczyły w zrozumiały przekaz.

Tak, zostaje tu z powodu Blackiego. I nie ma to żadnego podtekstu romantycznego. W jednej chwili gdy myślała o zostawieniu go, odczuwała strach i niedosyt, niczym głodny człowiek, któremu każą wstać od stołu zaraz po skosztowaniu pierwszego dania.

A jaki był prawdziwy motyw milczenia Waltera?

Nie chciał zbyt wiele mówić. Gina odnosiła wrażenie, że wiąże się to ściśle z uzależnieniem, miłością do Delphine i wieloma innymi czynnikami, o których, być może, nigdy nie będzie jej dane się dowiedzieć. Zauważyła niejedno - zmianę myślenia u brata. Czasami nie wiedziała czy na lepsze, czy na gorsze. Waltera ogarniała niekiedy dzika, nienasycona pasja bezinteresownej pomocy ludziom ulic - potrafił oddać im wszystkie pieniądze, pobić jakiegoś faceta dobierającego się do nieletniej prostytutki, szarpać z hyclem, wykłócać z alfonsami, bawić z dziećmi na chodnikach - a gdy za bardzo oberwał albo bezsens jego działań zbyt go przytłoczył, wracał do meliny, padał na wygnieciony materac i długo płakał.

Gina nie potrafiła go zrozumieć, chociaż jego działanie rzadko kiedy wydawało jej się nieracjonalne. Po prostu do szpiku kości wiedziała, że gniew i frustracja przeciwko rzeczywistości nic nie zmieni.

Blackie wydawał jej się przeciwieństwem brata. On nigdy się z nikim nie kłócił, nie szarpał, nie bił. Bawił się z dziećmi na chodnikach, fakt. Rozdawał pieniądze, owszem, ale zostawiał sobie parę groszy na kupno kolejnej działki. Uzależniony od fixx Walter zapożyczał się u znajomych. Ale każdy alfons i dziwka byli przyjaciółmi Blackiego. Do nikogo nie żywił złych uczuć, niczego nie wypominał i starał się pomóc, ile mógł.

Zachowanie Blackiego denerwowało Waltera. Ginę również - cóż, pomimo wielu niezaprzeczalnych różnic, w wielu kwestiach była z Walterem zgodna na śmierć i życie. To, czego nie potrafiła wybaczyć Blackiemu, była Jenny.

Jenny cały czas żyła. Blackie wziął ją do meliny. Dziewczyna nie pragnęła żadnej zmiany w swojej dotychczasowej egzystencji, więc Blackie nie zmuszał jej ani nie zachęcał do czegokolwiek. Dostarczał jej regularnie jik-jaka, karmił i wykonywał wiele drobnych posług, ale też - co Ginę przerażało i brzydziło tak bardzo, że gdy zaczynała o tym myśleć, miała ochotę rzucić się na Blackiego z pięściami - znajdował dla Jenny klientów. A używających jej zniszczonego ciała nie było zbyt wielu. Zaradność Blackiego była doprawdy "nieoceniona".

"Święty" myślała wielokrotnie Gina. "Fixxer, diler, alfons".

Czuła, że go nienawidzi.

I że w za nic w świecie go nie opuści. Im dłużej przy nim stała, tym silniej się do niego przywiązywała.

Bo Blackie nie widział, aby robił coś złego. Czynił to, o co ludzie go prosili. Co im wydawało się najlepsze. Wyczytywał ich prawdziwe intencje - tak jak Ginie, która w głębi duszy chciała odnaleźć Waltera, chociaż pozornie ogarniało ją zniechęcenie, nie ustawał w pomocy. Gdyby naprawdę pragnęła opuścić Londyn i zostawić Waltera wszystkim diabłom i szatanom na pożarcie, Blackie pierwszy kupiłby jej bilet, a potem pomachał dłonią na pożegnanie.

Był dziwaczną, nielogiczną zagadką, której rozwiązanie być może nie istniało, a może było tak absurdalne, że nie do dostrzeżenia.

*

Walter i Serge tworzyli nieodłączną parę. Gina zastanawiała się, co ich tak silnie połączyło i nigdy nie traciła nadziei, że się dowie.

Gina bez namysłu wprowadziła się do sutereny. Walter znalazł jej pokój razem z cichą, smutną kobietą po przejściach o imieniu Kristin. Kristin wiele nie mówiła, czasem wspominała swoje dzieci, które - według jej relacji - zginęły. Serge twierdził, że Kristin ma nierówno pod sufitem. Nigdy nie urodziła dziecka. Nikt też nie wiedział, jak się nazywała jej fiksacja.

Przez pierwsze kilka dni ku swojemu najwyższemu zdumieniu nie odstępowała na krok brata. Zaczynała się denerwować i nudzić, gdy tylko opuszczał on pokój. Wypytywała go o wszystkie szczegóły jego życia i miasta, zyskując w zamian krótkie, niezbyt przyjazne odpowiedzi. Podskórnie wyczuwała jednak, że Walter cieszy się, że ją widzi - okazywał to rzadko rzucanymi miłymi słowami, jak przezwiska z dzieciństwa, kilkukrotnie objął ją ręką przez plecy i bez słowa uściskał.

Po raz pierwszy nie czuła się tak samotnie. Okazjonalnie okazywana czułość sprawiała, że topiło się w niej serce.

Tydzień później do drzwi sutereny zapukał Blackie i jego brygada złożona z dwóch dziesiątek ludzi, w tym Toma z jego półciężarówką, Polly i Jenny. Przez ten tydzień Gina ani razu nie pomyślała o Blackim Boonie, obecność brata zabsorbowała ją bez reszty. Teraz fascynacja i sympatia odezwały się w niej z całą mocą.

- Będą burzyć nasz dom - oznajmił Blackie bez ceregieli. Na ramieniu wisiał mu tłumoczek z brudnych prześcieradeł, w które najwyraźniej zawiązał swój dobytek. Porozmawiał chwilę z lokatorami sutereny i dzień nie minął, aż jego eskorta rozlokowała się po pokojach, wzmagając ścisk i chaos. Przyszedł jednak Blackie Boon. Większość ludzi, których Gina zdążyła poznać, traktowała jego obecność jako coś niezwykłego. A Polly - nieledwie uświęcającego.

Dotychczas to Walter i Gina stanowili silną opozycję przeciwko temu idiotycznemu kultowi. A potem kobieta mu uległa - powoli, niechętnie, dała się oswoić.

Zobaczyła coś niezwykłego i już zawsze miała serce w gardle, gdy myślała o Blackim Boonie.

*

Nocą Londyn zaczynał żyć. Wzmagał się taniec robaków i pasożytów, toczących jego zgniłe ciało i przez chwilę wszyscy zapominali i nieuchronnym końcu.

Czerń pochłaniała niebo, siwe dymy zasłaniały gwiazdy. Zrzucano winę na wulkany na Islandii, ale nikt nie wiedział, skąd w ogóle pojawiły się informacje o ich aktywności. Gina podejrzewała raczej pozamiejskie fabryki, nielegalne wypalanie nielicznych lasów czy pożary śmietników miejskich.

Brak gwiazd i elektryczności w zachodnio-południowo-wschodniej części Londynu zastępowały wszelkiego rodzaju reflektory na benzynę, latarki na baterię i multum świeczek, zapalanych i stawianych na parapetach zniszczonych mieszkań. Łuną elektryczności biła północna część miasta - dzielnica bogatych. "Bogatki" tak nazywali ją Blackie i inni. Gina przyswoiła sobie ich słownictwo.

Bogatki - obszerne miejsce, otoczone drutami kolczastymi i murem. Pilnowane przez prywatnych strażników i policję. Uzbrojeni mieszkańcy w swoich willach i bogatych domach. Wytwarzających produkty na własne potrzeby. Nie interesowało ich życie poza granicami. Zwyczajnie uznali resztę Londynu za straconą i teraz zajmowali się pielęgnacją swojego czystego skraweczka ziemi.

Serge, Tom, Walter i pozostali nie szczędzili Bogatkom wyzwisk. Czuli się osobiście dotknięci wyniosłością "bogaczy". Gina nie potrafiła wzbudzić w sobie nienawiści. Ci "bogaci" wydawali jej się ciężko pracującymi, posępnymi wojownikami o przetrwanie.

Prawda była jednak taka, że nic nie sprawiało większej rozkoszy niż prześlizgiwnie się do Bogatek i skradanie się po zakazanym terenie, z duszą na ramieniu oczekując krzyku policjantów i wystrzałów.

Dochodziła dwudziesta trzecia. Gina zakładała swój kudłaty sweter lila - zauważyła, że jest po nim rozpoznawana. Sznurowała coraz bardziej znoszone i ubłocone buty, zaczesywała do tyłu tłuste, niemyte włosy (tak, wiele rzeczy sobie przyswoiła, nie tylko słownictwo) i patrzyła bez mrugnięcia okiem, jak jej brat i przyjaciele szprycują się na ostatnią chwilę przed wyjściem z mieszkania. Blackie i Walter połykali pomarańczowe pigułki, dzieląc się nimi szczodrze z Polly, Sergem i Tomem. Gulliver i Kristin brali morphę, rozpuszczając ją uprzednio na łyżce wody. Jenny żuła jik-jak trzęsącymi się szczękami, czerwone plamy na policzkach upodabniały ją do arlekina.

A potem wychodzili, całą grupą.

Mieli kilka swoich rozrywek - jedną z nich było czepianie się nielicznych autobusów i samochodów. Autobusy jeździły tak jak im się podobało, nie zwracając uwagi na rozkład jazdy - jakby siłą rozpędu, ich kierowcy niewiele zarabiali. Prywatni w samochodach rzadko kiedy zwracali uwagę na niechcianych pasażerów.

Wyższą szkołą jazdy było wczepienie się w taksówkę. Taryfiarze z reguły zatrzymywali się gwałtownie na poboczu, a potem rzucali w pogoń za dowcipnisiem, aby mu nakopać. Gorzej, jeżeli trafiło się na psychopatę, który zamiast się zatrzymać, wciskał pedał gazu. Tak zginęła siostra Gullivera - nie była w stanie dłużej trzymać się wypukłości blachy, wypuściła ją z palców i uderzyła w ścianę z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.

Niektórzy fixxerzy wypowiadali wojnę taryfiarzom. Powstawały zakłady, jaką odległość uda się pokonać bez wiedzy kierowcy. Rekordziści potrafili przejechać nawet po dwadzieścia kilometrów.

Gina nie potrafiła się przekonać do niczego innego od spokojnych, posapujących autobusów z szerokimi podestami. Ale ona nie była fixxerką.

Istniał prosty podział na trzy grupy narkomanów. Spokojni, zabiedzeni, zmętniali psychicznie to morphiarze. Potrafią normalnie pracować, zakładać rodziny i trzymać się na powierzchni życia, ale zdradzała ich nienaturalna flegmatyczność i ociężałość umysłowa. Fixxerzy byli w wielu wypadkach kompletnymi świrami - gdyby gazety wciąż istniały, całe szpalty zajęty byłyby doniesieniami o śmierci fixxerów - skoki z dachu, wypadki samochodowe, samobójstwa (fajerwerkowe, to zasada!), aresztowania w Bogatkach. W ciągu dnia fixxerzy sprawiali lepsze wrażenie od morpherów - trochę bardziej kumaci, nieco weselsi i energiczniejsi. Kilka tabletek ponad normę i skrzydła wyrastały u ramion, trzepotała peleryna superbohatera, oczy tłumu błyszczały zachwytem. I plask, twardy bruk.

Jik-jakerzy wciąż przerażali Ginę. Najsilniejszy, ogólnie dostępny narkotyk zmieniał człowieka do głębi, wywracał jego duszę na lewą stronę. Dostarczał ponoć niezwykłych wrażeń i reżyserowanych przez śniącego snów. Naćpani albo trwali w intensywnych, kamiennych snach, albo budzili się i - pałając ogromną energią i siłą - zaczynali wprowadzać chaos i zniszczenie na taką skalę, że dowcipy fixxerów wydawały się zabawą dla dzieci.

To jik-jakerzy podpalali dzielnice, mordowali ludzi po zaułkach, gwałcili kobiety. Biegli przez miasto z wypadającymi jelitami, nie czując bólu i nie widząc nic poza swoimi wyobrażeniami. Jeszcze długo po śmierci ruszali się i wydawali dźwięki - jakby fakt, że serce nie bije od pół godziny i pojawia się pośmiertne stężenie nic nie znaczyło dla dziwnego stwora jik-jaka.

Blackie wprowadził znacznie prostszy podział: "Morpha jest dla tych, którzy chcą o życiu zapomnieć. Fixx, dla tych, co chcą je ubarwić. Jik-jak, dla ludzi, którzy chcą się go pozbyć".

*

Dochodziła północ, kiedy dotarli do tak zwanego centrum. Śmietniki płonęły, kubły polewane benzyną i dokarmiane brudnymi, robaczywymi szmatami i ułamkami drewna rzucały intensywnie czerwoną poświatę dookoła. Był początek lipca, najgorętszy miesiąc. Tutaj, w Londynie, wszyscy marzli. Nikt nie ściągał z siebie kurtek, onuc, szalików, cerowanych czapek. Wychudłe kości otulały się materiałem i chłonęły ciepło, same wyziębione od wewnątrz.

Walter wyprzedził Ginę o kilka kroków. Poruszał się lekkim, skocznym krokiem, w przeciwieństwie do snującego się tuż obok otępiałego Gullivera. Serge opuścił ich przed chwilą, wczepił się w autobus i pożegnał głośnym wrzaskiem "do zobaczenia przy fontannach!". Polly i Kristin zatrzymały się przy przyulicznym obskurnym straganie z jakimiś fatałaszkami spoczywającymi pomiędzy nadpsutymi główkami kapusty i rybami.

Gina zachwyciła się złotymi płomykami świec w czarnych, pustych oknach domów i kamienic ciągnących się wzdłuż ulicy. Nikt tutaj nie dbał o urodę miasta. Po prostu nie było elektryczności. Wytapiano świece ze starego wosku i rozprowadzano po czarnym rynku.

Minął ich samochód pełen ryczących pod niebo młodych-starych ludzi. Ktoś z nich grał na gitarze, reszta, uczepiona plandeki i przyczepy, wykrzykiwała pod niebo jakąś piosenkę, której słów Gina nie potrafiła rozróżnić.

- Kolejna noc się kończy, wschodzi stare Słońce, oto ja... oto ja w pełnej krasie - zanucił Blackie. - Złamany przygodą, skazany przez nieobecnych... Oto Słońce, a oto ja w pełnej krasie...

- Kutasie - zrymował wesoło Tom. Jego oczy były czarne jak u świnki morskiej, a przez twarz przetaczały się silne skurcze, jak zwykle u fixxera na silnym haju.

- Midasie - dorzuciła Gina, ale nikt nie kojarzył mitologii greckiej.

Przepchnęli się przez zgromadzonych na skrzyżowaniu ludzi. Najwidoczniej wdepnęli w jakiś konflikt, bo Gina prawie dostała w łeb od wyjątkowo sfrustrowanego osobnika w zielonym swetrze, zionącego smrodem potu i alkoholu. Droga rozszerzyła się, przeistoczyła w brukowany plac, którego krawędzie kryły się w mroku. Zniszczone kamienice wbijały wyszczerbione zęby w niebo. Nieużywane od dawna fontanny o obłamanych cembrowinach okupowała grupa wyrostków. Jak Gina dostrzegła, otaczali zwartym kołem Serge'a, który wyciągał coś z kieszeni i rozdawał, w zamian inkasując drobne przedmioty.

- Czekolada - wyjaśnił krótko, skończywszy transakcję i widząc pytający wzrok kobiety. - I cukierki. Ciężko zdobyć. Kosztuje słono. Co bachory ukradną, moje. Uczciwa wymiana, prawda?

Jenny pchnęła ciężkie drzwi monumentalnej katedry. A może tylko w ciemnościach nocy Ginie kościół zdawał się przytłaczać swoim ogromem i posępną pewnością siebie. Serce podeszło jej do gardła, gdy przestępowała wytarty próg.

W środku oczywiście nie było pusto. Imigranci i bezdomni okupowali każdą połamaną ławkę, której dotychczas nie wyniesiono na spalenie. Ołtarz, kompletnie zdewastowany i rozkradziony, przedstawiał sobą żałosny widok. Nieliczne okna zachowały się w całości, były za wysoko, aby wyjąć szyby. Kamienie jednak dosięgły witraże i twarze świętych znaczyły czarne, kanciaste dziury.

W głębi głównej nawy Gina dostrzegła błyszczące ciepłym światłem świece, chociaż nikt nie odprawiał tu kultu religijnego od dziesiątek lat. Dobiegały ją wrzaski, przekleństwa i kłótnie. Część ludzi chrapała głośno pod ścianami, co chwila potykała się o czyjeś wyciągnięte ciała. Teraz nie przyprawiało jej to o dreszcze, zdążyła się przyzwyczaić. O ile się nie rozdepcze jakiegoś kryminalnego, nie powinno być problemów.

Podczas wdrapywania się po stromych, żelaznych schodach (gdyby były drewniane, już dawno spłonęłyby w kubłach), uczepiła się poły płaszcza Blackiego, a i tak poślizgnęła się dwukrotnie.

Kiedy dotarli na wieżę, pod ogromną rozetą, w kłębach kurzu i śmieci, znajdował się już Walter i Jenny. Dziewczyna stała na tle kolorowego, na wpół stłuczonego witraża i wykręcała konwulsyjnie ramiona, jakby odgrywała jakąś rolę w teatrze. Walter przyglądał się jej, siedząc w kucki pomiędzy kudłatymi pajęczynami, ignorując pająki wspinające mu się w histerycznym pośpiechu po barkach.

Jenny recytowała coś, zachłystując się powietrzem, głosem jednocześnie zduszonym i podniesionym:

 

- Bowiem nadejdą czasy, gdy mój Głos umilknie

I będziesz sam

Syna Mojego ukrzyżują, a

Ty wciąż będziesz sam

 

Spotkasz ludzi głodnych jak szakale

Przeżyjesz noce czarne jak Piekło

I dnie jak żelazo wrzące i białe...

 

Ramiona dziewczyny, wystające z krótkich czarnych rękawków, były białosine, giętkie i zdawały się nie mieć stawów. Pomimo tego jej taniec był jedynie pokraczną serią nerwowych spazmów, konwulsyjnych szamotań i zaciskania pięści.

- Co to za wiersz? - zapytała Gina Blackiego, słysząc obok jego oddech.

- Co mówisz? - zapytał nieprzytomnie. Dzisiejszego wieczoru wszyscy nieco przesadzili z fixxem.

Oprócz Giny, oczywiście. "Wendy i zagubieni chłopcy" myślała czasami, jednocześnie pełna irytacji i rozbawienia.

Jenny wygięła się nagle do tyłu, w jej kręgosłupie coś chrupnęło głośno i przenikliwie.

- Jen! - krzyknęła Gina, przytomniejąc. - Wszystko ok?

Jak może być cokolwiek okej, jeśli jest się jik-jakerem?

Jenny wyprostowała się gwałtownie i rzuciła przed siebie, prosto w ostre szklane odłamki rozety, jakby chciała wzbić się w powietrze nad panoramą miasta. Gina zaczerpnęła tchu do wrzasku. Zobaczyła, usłyszała w wyobraźni, jak w ułamku sekundy szyba rozpryskuje się dookoła, a dziewczyna o głowie pociętej i krwawiącej spada prosto w przepaść, aby po dziewięciu metrach krótkiego lotu rozbić się prosto o chodnik u stóp zgromadzonych pod katedrą bezdomnych i narkomanów.

Walter wyskoczył do przodu jak sprężyna, rozprostował w skoku i chwycił Jenny oburącz za nogi, przewracając ją na ziemię i przygniatając do ziemi. Dziewczyna krzyknęła ostro, z gniewem, zaczęła się wić i szamotać, ale Walter - pomimo przyćmienia fixxem i miękkich kolan - zdołał chwycić ją za nadgarstki i obezwładnić, przysiadając na jej udach.

- PUŚĆ! - ryknęła Jenny, wyprężając się do góry i prawie strząsając z siebie mężczyznę.

- Nie - wybełkotał Walter. - Ty nie umiesz jeszcze latać, Jen.

Gina zdążyła do nich dobiec. Trzęsły jej się ręce i nogi, zdołała wyciągnąć z kieszeni spodni butelkę wody i odkręcić ją.

- Co ty w ogóle... - zabrakło jej słów, chlusnęła wodą prosto w wykrzywioną twarz dziewczyny.

Ta zaprotestowała, szarpnęła się jeszcze kilkakrotnie, a potem znieruchomiała, jakby nagle opuściło ją życie. Mrugała tylko powoli powiekami, na których rzęsach błyszczało kilka kropelek. Wlepiła wzrok w ogromny, ciemny, spiczaście sklepiony sufit, blednąc z każdą sekundą jak kreda.

- Co wy wyrabiacie? - Blackie podszedł do nich, zataczając się. Gina miała wrażenie, że on w ogóle niczego nie dostrzegł.

- Jenny chciała wyskoczyć przez okno - fuknęła, chowając butelkę do kieszeni. - I, kurwa mać, Walter w ostatniej chwili ją pochwycił.

- Dlaczego to zrobiłeś?! - oburzył się Blackie na Waltera.

- Co? - Walter nawet nie zrozumiał pytania.

- Miał jej dać zginąć?! - wrzasnęła na Blackiego Gina, tracąc cierpliwość.

- Co? - Blackie wytrzeszczył na nią oczy.

- Pieprzony ćpun! - Gina zacisnęła pięści, aby następnie rozluźnić je w przypływie kompletnej bezradności i obojętności. Syknęła tylko głośno: - Wspaniały święty Blackie Boon, da ci fixx, jeśli poprosisz, znajdzie ci klienta na twoją dupę i pomoże w skoku z dachu!

- Kto powiedział, że jestem święty? - Blackie był zbity z pantałyku.

Walter zwymiotował między piersi Jenny i dopiero teraz zsunął się z niej ciężko. Ona nawet nie drgnęła, rozłożone szeroko ramiona upodobniły ją do jednej z postaci na witrażach. Rozchyliła usta i piła powietrze z gwizdem.

- To już naprawdę nie ma znaczenia - wycedziła Gina powoli.

Czasami ogarniała ją chęć, aby dołączyć do tej bandy potępieńców. I wiedziała, że kiedyś znajdzie w sobie siły, aby podnieść pomarańczową pastylkę do ust i przełknąć. A może nadejdzie dzień, gdy wsunie do ust szorstkie, białe włókna i zacznie gryźć, pieniąc się jak wściekły pies.

Odkręciła butelkę z powrotem i zaczęła opłukiwać front koszuli Jenny. Zaczęło jej być wszystko jedno.

*

Jenny, Walter i pozostali rozeszli się po mieście. Każdego goniły własne, różnorodne interesy. Jenny chciała zarobić, Walter i Tom poszukać czegoś lepszego do jedzenia na czarnym rynku, Polly poszła odwiedzić znajomych, Kristin i Gulliver wciąż szukali swojej rodzin po ludziach, którzy mogli im pomóc. Gina z całego serca życzyła im powodzenia. Gulliver wiedział o śmierci swojej siostry, teraz poszukiwał jej męża i dwójki dzieci, które tak jakby zniknęły z powierzchni ziemi. Miał odłożoną sporą ilość pieniędzy i chciał pomóc finansowo tym, z którymi łączyło go trochę więcej niż wspólne ćpanie. Kristin niewiele mówiła o sobie, a w jej fikcyjne dzieci nie wierzył nikt... Może tylko Gina trochę.

Serge zaprowadził Ginę i Blackiego prosto do granicy dzielącej resztę Londynu i Bogatki. Złodziej poczęstował uprzejmie Ginę czekoladą; gorzka słodycz rozpływała się w ustach, a jej smak był jednocześnie znajomy i obcy. Blackie nieco wytrzeźwiał, w przeciwnym razie Gina postawiłaby stanowcze veto przed tą dosyć niebezpieczną wyprawą. Co jakiś czas ktoś ginął albo zamykano go w bogatkowskim mamrze. Zabitych podczas niewykonywania poleceń bogatkowej policji zamykano w drewnianych skrzyniach i wystawiano za drzwi ogromnej betonowo-żelaznej bramy. Znajomi i rodzina mogą sobie rozpoznać krewniaków i pogrzebać na własny koszt.

Większość ludzi odstraszało to oczywiste zagrożenie. A innych jeszcze bardziej podniecało.

- Bo to jest tak - klarował Serge coraz cichszym szeptem prosto do ucha Giny. - Dawno temu panował wyraźny podział pomiędzy tym co prywatne, a co publiczne czy państwowe - na jedno wychodzi. I ludzie mego fachu mogli wybierać, z kim zadrzeć. Czy z frajerami, czy z całym państwem. Zwykle ta druga opcja się nie opłacała. Państwo miało sądy, więzienia, obozy pracy. Posiadało realną siłę, broń i swoisty autorytet, ukształtowany i zaskorupiały na kamień podczas wielu setek dziesiątek lat. A prywaciarze? Rzadko który miał giwerę. Bronić się mogli krzykiem, pięściami, kombinowaniem. Czasem państwo i prywaciarze szli ramię w ramię przeciwko nam. I wtedy było najciężej.

Miasto przerzedzało się. Bloczyska zniknęły, teraz mijali drobne domki, porozrzucane od siebie. Większość z nich była kompletnie rozgrabiona i zrujnowana. Z kominów innych unosił się dym. Wszystkie drzewa ścięto, zaś trawa wybujała prawie do łokci. Jedynie pokruszona kostka brukowa, rozsadzona grubymi warstwami mchu zapewniała jako taką możliwość równego maszerowania.

Gwiazd wciąż nie było widać. Tkwiły w szczękach nieprzezroczystego, szaroczarnego oparu.

- A co stało się po '40? - kontynuował Serge, ściszając głos jeszcze bardziej i przysuwając się bliżej głowy Giny. - Pewnie wiesz. Ogólna degrengolada. Żadnych rewolucji czy większych przewrotów, zupełnie bezkrwawo okazało się, że osiemdziesiąt procent ludzi jest niezdolnych ani do opierania się ani do wykonywania rządowych poleceń. Nagle ci na górze uświadomili sobie, że ta zajebista morpha, która miała trzymać obywateli posłusznie w domach z powodu epidemii, obróciła się przeciwko nim.

- Chcieli rządzić armią zombiaków - mruknęła Gina.

- I okazało się, że dupa. Więc zatrzymali dostawy towaru. I wtedy zrobiło się groźnie.

- 2048 rok - wtrącił Blackie. - Słyszałem coś o tym. Rok, w którym zabito sześćdziesięciu dwóch najwyższych przywódców państw świata.

- Głównie wykończyły ich służby i wojsko - Serge wytarł nos w brudną chusteczkę i odkaszlnął mokro. - Zwykli ludzie tylko im kibicowali. I to wystarczyło, aby rzeczywistość rozsypała się na części proste.

- A dlaczego tak nie cierpię Bogatek? - podjął wątek, gdy im oczom ukazały się jaskrawe reflektory na metalowych rusztowaniach, co dziesięć metrów wtopione w betonowe słupy, powiązane ze sobą grubym, gęstym drutem. Zatrzymali się, łapiąc oddech, przyciskając się bezwiednie do siebie barkami, jakby dodając otuchy.

Gina podniosła głowę i mrużyła oczy. Z tego miejsca, skryci w cieniu ruin domów i gęstych zarośli, byli niewidoczni. Złote ślepia smoka poruszały się powoli, myszkując dokładnie i starannie, w poszukiwaniu ofiar. Poruszyła palcami dłoni, adrenalina mrowiła w opuszkach, płuca zakleszczały ze strachu i ekscytacji.

- To są bogaci ludziska. Te dwadzieścia czy trzydzieści lat temu byli zwyczajnymi prywaciarzami. Obserwowali, jak zżera nas choroba nasłana przez rządy i nic nie robili. Może nawet z początku protestowali, ale kto to teraz pamięta? W końcu zamknęli pysk i przeczekali najgorszy rozkład. A teraz zebrali się w grupę, otoczyli murem i udają, że świat się nie zmienił. Taka pierdolona "arystokracja" od siedmiu boleści.

- Wiesz... - Blackie miał rozmarzony głos. - Myślę, że oni czekają, aż zdechniemy tutaj do reszty, aby wyjść... Nie wiem, odbudować cywilizację?

- Nie da się - stwierdził kategorycznie Serge. - Zresztą, jaką cywilizację? Tę spleśniałą, XXI wieczną?

- A może zbudują nową? - podsunęła Gina.

- Taa, jasne - Serge splunął pod stopy. - A ja sądzę inaczej. Myślę, że to grubi, zadowoleni z siebie burżuje. Mają forsę, mają ziemię, nasiona i maszyny. Nie ćpają, nie chleją. Mają co jeść i gdzie spać.

- Dlaczego tak cię to denerwuje? - zapytała cicho Gina.

- Bo ja nie mam!.. - zirytował się Serge. - Bo nie wpuszczą nas do siebie, nie pomogą w żaden sposób. Patrzą, jak umieramy i cieszą się z tego. I za to ich nienawidzę.

- A może wiedzą, że z nas już nic więcej nie będzie? - rzucił Blackie. - Że z przećpanych zombie zrobi się jedynie nawóz pod pokolenia następnych?

- Jezu, jak my w ogóle do tego stanu doszliśmy... - wyszeptała Gina, ale nikt jej nie usłyszał.

Skończyli się kłócić, bo do tego w końcu przerodził się monolog Serge'a. Złodziej machnął za sobą ręką i zaczęli obchodzić ogrodzenie, trzymając się w bezpiecznej odległości. Za dziesięć minut zmieniali się strażnicy i przez około dwie minuty byli względnie bezpieczni.

Serge i jego koledzy po fachu od wielu lat obserwowali zmiany w służbie policyjnej Bogatek. Starannie odnotowywali wszelkie zmiany, rozrysowywali plany dzielnicy, dopuszczali się niewielkich wypadów, aby uzupełnić mapy. Gina podświadomie ich podziwiała. Ich podejście do bogatych sąsiadów, pomimo podszycia nienawiścią i zazdrością, było naznaczone czymś w rodzaju naukowej systematyczności.

Dokonywane regularnie uszkodzenia ogrodzenia i obserwowanie procedur służbowych pozwoliło wyciągnąć wiele wniosków i ustalić kilka praw, które znał każdy. Oczywiście, strażnicy również się uczyli. I walka trwała, zaciekła i milcząca, dla postronnego obserwatora prawie niezauważalna. Ale napięcie rosło i z każdym miesiącem stawało się większe.

Wycieczki turystyczne do Bogatek zwykle słono kosztowały. Ginę i Blackiego jako znajomych Serge postanowił potraktować ulgowo.

Poczekali, aż złoty snop światła skręci się w drugą stronę i pobiegli, jak najciszej mogli, prosto pod ścianę.

- Mamy półtorej minuty - wydyszał prawie bezgłośnie Serge. - Do dołu.

Przykucnęli natychmiast, Gina zapadła się dłońmi w miękkie błoto. Serge wbił ręce w ziemię i wyrwał wielki kawał darni, najwidoczniej już wcześniej wykopany. Trzema silnymi ruchami ramion wygrzebał snopek słomy i błocko z otworu pod bramą i ujawnił wąski podkop.

- Minuta - charknął.

Do otworu wsunął się pierwszy. Skupił się w sobie, przycisnął łokcie ciasno po obu stronach głowy i pracując mocno mięśniami kadłuba, przelazł na drugą stronę.

Z prawej strony ruszył w ich stronę kolejny snop światła.

- Szybko - syknął Serge. Jego twarz zza gęstej siatki była blada i lśniła od potu.

Blackie zgodnie z planem padł na ziemię, przykrywając się rozsypanym kopcem brudnożółtej słomy, nie odróżniającej się wiele od trawy.

A Gina, z wielkim węzłem w brzuchu, skurczyła się w maleńką kulkę, wysunęła ramiona do góry i wcisnęła w czarny, mokry otwór podkopu, jednocześnie pospiesznie podciągając pod siebie nogi. Wstrzymała oddech. Mokra glina przylepiła jej się do całego ciała i policzka. Czuła jej smak w ustach.

Błyszczące ślepia smoka omiotły ich światłem, przenikliwe i groźne, a jednak ślepe. W każdej chwili mógł rozlec się ostry alarm, krzyk i tupot nóg.

Światło wydobyło czarne, gęste cienie traw i szarego ogrodzenia. Pomarańczowe błyski zapaliły się w metalicznie polśniewającym drucie. A potem przesunęło się w bok, czerń nocy pochłonęła troje ludzi natychmiast, bez pamięci.

- Trzydzieści sekund - głos Serge'a nad głową.

Dla niej otwór nie był aż tak ciasny. Starała się przeciskać jak najszybciej, tak jak jej to wcześniej pokazywał Serge, ale i tak zmarnowała kilka sekund za dużo.

Oblepiona błotem, stała dygocząc obok Serge'a, który w ciągu ostatnich dziesięciu sekund wyciągnął bezceremonialnie Blackiego za kołnierz.

Nie było czasu na maskowanie podkopu. Serge zepchnął tam garść ziemi i bezszelestnie, wielkimi susami pobiegli prosto w widniejące między betonowymi słupami ciężarówki.

Przykucnęli pomiędzy kołami, tłumiąc oddechy.

Przez kilka minut tak trwali, słysząc wesołe, głośne głosy zmieniających warty strażników, ich przekomarzania i na koniec pożegnanie. Potem dwie osoby oddaliły się, tupiąc głośno, na zachodnią stronę, pozostałe zaś, skrzypiąc butami, zaczęły odbywać niekończący się marsz, w tę i nazad, w odległości może pięciu metrów.

Serge nie mógł mówić nic więcej. Teraz liczył wyłącznie na dobrą pamięć swoich turystów.

Wysunął się spomiędzy ciężarówek, rozglądając uważnie w obie strony. Gina nie odrywała wzroku od jego ciemnogranatowej sylwetki w szarych ciemnościach. Serge kojarzył się jej ze złowrogim wężem, śliskim i zręcznym, przebiegłym jak sam Szatan. Podziwiała go coraz bardziej, bojąc się jednocześnie z całych sił.

Serge ruszył gwałtownie do przodu, w butach miękkich jak łapy kota. Przemknął wprost do jednej z kolumn i przylgnął do niej, wtapiając się w cień.

"Około dwudziestu kroków naprzód, potem zaczną się domy i drzewa" powtarzała w myślach. "Skręcasz w prawo, prosto w krzaki".

Serge odkleił się od kolumny, rzucił w ciemność i zniknął jej z oczu. Poczuła na ramieniu spokojny i ciepły uścisk dłoni Blackiego.

Nabrała głęboko tchu. Skrzypienie butów strażnika oddalało się. Wypełzła naprzód i wyjrzała spomiędzy błotników ciężarówki. Dostrzegła ciemną sylwetkę, podpalającą papierosa, w odległości piętnastu metrów. Schowała z powrotem głowę i wyjrzała jeszcze raz po kilku sekundach. Obcy człowiek odwrócił się plecami i zaczął wspinać po drabinie na mur.

"Teraz".

Wyprysła spomiędzy samochodów, przypadła do szorstkiego betonu kolumny, zimnej i odpychającej jak zwłoki. Miała wrażenie, że serce przestało jej bić, a szelest podeszew jest głośny niczym wystrzał z kałasznikowa.

Przemocą otworzyła powieki, rzuciła szybkim wzrokiem na obie strony i pobiegła znowu naprzód. Wierzyła, wierzyła gorąco w troskliwą, ciemną dłoń nocy, okrywającej jej postać, ale czuła jednocześnie wzrok na swoich plecach, obrażony wzrok Smoka.

Wybiegła prosto z gładkiego chodnika na krótko przystrzyżony trawnik, płynnie przekształcający się we wzgórze - i wtedy dostrzegła dolinę, pełną rozświetlonych i brzęczących jak ule domów, bloków, wieżowców i kamienic. W ułamku sekundy, gdy spoglądała na dzielnicę Bogatek, ujrzała życie pulsujące w niej, samochody jak sprzed pół wieku; działające, kolorowe neony i złote, kuliste latarnie.

Skręciła w prawo, poślizgnęła na wilgotnym trawniku i z trudem łapiąc równowagę pobiegła prosto w gęsto rosnące kępy drzew. Widziała te krzaki, przypominające czarną, zwartą ścianę i jeszcze przyspieszyła kroku.

W pewnej chwili twarde liście i ostre gałązki uderzyły ją w twarz, szelest deptanych i rozrywanych krzewów zdał się hukiem lawiny.

Serge złapał ją w ramiona, gdy oblana zimnym potem, próbowała się wydostać z krzaka jarzębiny, w który zaplątały się jej włosy.

- Ciiicho bądź - syknął prosto w jej ucho i wyrywając dobrą garść włosów z jej głowy, wyszarpnął ją z pułapki.

- Siedź na dupie - warknął, sadzając ją wprost na trawie, a może i nawet mrowisku. - I milcz. Czekamy na Blackiego.

Po minucie przybiegł i on. Wtedy Serge uspokoił się nieco, stwierdził, że nieźle im poszło, a potem nakazał iść za sobą i nikt nie protestował.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Ocmel 02.07.2021
    Podoba mi się, że w tej części rozjaśniło się nieco na temat ogólnej "polityki" tego świata. Zastanawiałam się, co z władzą, gdzie politycy i policja, a tu proszę - dostałam nawet niespodziankę w postaci Bogatek. Muszę przyznać, że nie mogę się doczekać ciągu dalszego ich wyprawy :) No i z każdym rozdziałem jestem coraz większą fanką Twoich porównań - a to do ciała z robakami, innym razem do popkultury, którą zna tylko jedyna wykształcona postać. Dzięki temu świat Giny jest znajomy, a jednocześnie kompletnie obcy. Tym razem nie będę się niczego czepiać - wiemy już, że styl masz wciągający i nawet pojedyncze przejęzyczenia czy uciekające przecinki go nie zepsują. Miłego dnia! ;)
  • Edypalna 02.07.2021
    Nawzajem! Dziękuję, dziękuję, dziękuję! Dajesz mi motywację do ulepszania swojego warsztatu. Oby Cię moje opowiadanie - mikropowieść? - usatysfakcjonowało :)
  • Bajkopisarz 03.07.2021
    „Jestem takim Piłatem, umywającym od wszystkiego ręce. "Ja to potępiam, ale cię nie powstrzymam" i tak dalej”
    A czy Piłat nie uczył dokładnie na odwrót? Nie potępił Jezusa ale Go powstrzymał.
    „pracuje jako sprzątaczka w jednym”
    Używając formy żeńskiej, kiedy z powodzeniem występuje forma męska „sprzątacz” sugerujesz coś więcej. Że Walter robił tam nie tylko porządki. Byłoby to może i puszczenie oka do czytelnika „a domyślcie się” gdyby nie to, ze info podane jest w liście do matki – powinien ją uspokajać, a nie sugerować, że Walter się przebiera z dziewczynę w jakimś klubie. Więc albo zmień na męską formę, albo zostaw, ale dopisz wyjaśnienie, bo zgrzyta.
    „go zrozumieć, chociaż jego działanie rzadko kiedy wydawało jej”
    Jeszcze na zaimkozę zwróć uwagę
    „Uzależniony od fixx Walter zapożyczał się u znajomych. Ale każdy alfons i dziwka byli przyjaciółmi Blackiego. Do nikogo (…)”
    Ja tu nie widzę ciągu-przyczynowo skutkowego. Te zdania do siebie nie pasują, są trzy odrębne, przypadkowe.
    „tak jak Ginie, która w głębi duszy chciała odnaleźć Waltera, chociaż pozornie ogarniało ją
    zniechęcenie, nie ustawał w pomocy.”
    Szyk:
    tak jak nie ustawał w pomocy Ginie, która w głębi duszy chciała odnaleźć Waltera, chociaż pozornie ogarniało ją zniechęcenie.
    „się o czyjeś wyciągnięte ciała. Teraz nie przyprawiało jej to o dreszcze, zdążyła się przyzwyczaić. O ile się nie rozdepcze jakiegoś kryminalnego, nie powinno być problemów.
    Podczas wdrapywania się po stromych, żelaznych schodach (gdyby były drewniane, już dawno spłonęłyby w kubłach), uczepiła się poły płaszcza Blackiego, a i tak poślizgnęła się dwukrotnie.
    Kiedy dotarli na wieżę, pod ogromną rozetą, w kłębach kurzu i śmieci, znajdował się”
    7 x się w kolejnych zdaniach
    „gdy im oczom ukazały”
    Ich

    Interesujący motyw autobusów – po co są i kto nimi zawiaduje? Jeśli są prywatne, to reakcje na pasażerów na gapę powinny być takie same jak taksówkarzy, w końcu ktoś musi na nich zarabiać. Jeśli są to autobusy miejskie, to znaczy, ze istnieje jakaś władza w tym zrujnowanym mieście. Zupełnie jej jednak nie widać, ale o jakiś szczątkowy transport ktoś dba. Ciekawe.
    Tak jak to, z czego właściwie utrzymuje się ta cała ferajna. No bo skoro ktoś płaci prostytutkom, to musi mieć pieniądze. Ale skąd? Czy ktokolwiek w tym syfie pracuje? Gdzie? Może dalej się wyjaśni.
  • Edypalna 03.07.2021
    Od początku: Piłat nie potępił Chrystusa, fakt. Ale tak samo jak Gina nie występował przeciwko opinii większości, nie walczył o sprawiedliwość pomimo własnego zdania. Mówił tak jakby: to jest niewinny człowiek i nie podoba mi się ta cała sytuacja, ale nie mogę nic zmienić, więc nawet nie spróbuję".
    Chyba że ja dziwnie interpretuję Pismo Święte.
    Jeżeli sprzątaczka brzmi aż tak dwuznacznie, to poprawię. Dla mnie - może to głupie - niektóre zawody występują tylko w jednej formie, zwłaszcza w nieco żartobliwym znaczeniu.
    Powtórzenia, błędy, zaimki, bezsensy - poprawię to w najbliższym czasie.
    I ostatnia kwestia. Coś czułam, że ten motyw z autobusami zgrzyta, jeszcze się zastanowię jak to naprawić. Może wystarczy jedno zdanie.
    Na pewno nie ma w mieście i kraju władzy rozumianej jako przywódców państwowych czy administracji. W Londynie jest kilka gangów, prowadzących specyficzny handel z zagranicą (w domyśle w innych krajach sytuacja może być ciut różna), ponadto, co pojawi się później - w mieście istnieje "stara" policja, która jako druga grupa społeczna posiadająca broń, zawiązuje i łame sojusze z gangami, sama stając się zwykłą mafią.
    Na prowincji, chociaż wciąż są tam narkotyki i brak władzy, życie jest trochę prostsze niż w mieście, starsi ludzie biorą morphę i siłą bezwładu wciąż mogą produkować jakieś dobra, choćby jedzenie.
    Zresztą, co chyba cały czas podkreślam - ta rzeczywistość jest na skraju upadku. Może później pojawi się motyw szabru, sprzedaży ostatnich wartościowych rzeczy, handlu z zagranicą. Pieniądze na prostytutki są. Może nie za dużo, ale są.
    No. Jestem pewna, że na pewno pojawią się jakieś nielogiczności, mam nadzieję, że drobne. I niewykluczone, że jeśli wciąż będzie brakowało wyjaśnień, a fabuła nie pozwoli ich zgrabnie wpleść, to wymyślę jakiś komentarz i opatrzę nim wstęp.
  • Bajkopisarz 04.07.2021
    Edypalna - no z tym Piłatem to ciekawa sprawa. Faktycznie, nie potępił nikogo, sprawa mu się nie podobała oraz w istocie nie powstrzymał tłumu. Powstrzymał za to Jezusa. Zatem masz dobrze napisane, jeśli "nie powstrzymam" dotyczy żądnej krwi tłuszczy. I tak zostaw, niech się czytelnik zastanowi i zrozumie, że są dwie możliwości ;)

    To co wyjaśniasz w komentarzu jest klarowne. Teraz tylko wpleć to w kilku zdaniach do treści i będzie grało.
  • Edypalna 04.07.2021
    Bajkopisarz Spoko. Dam sobie jeszcze kilka dni, aby rzucić świeżym okiem na tekst, a nie namieszać jeszcze gorzej.
    Dzięki za konstruktywną krytykę. Przydaje mi się.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania