Poprzednie częściIn saecula saeculorum Rozdział I

In saecula saeculorum Rozdział V

Listopad

V

 

Zdradziłam naszą - waszą? - społeczność już dawno temu. Tego dnia, gdy spotkałam Marta. Albo dzień wcześniej, gdy zabiłam Serge'a. Przywróciłeś go do życia, ale to nie zmienia faktu, że jego mózg splamił moje dłonie. Nie zmienia faktu, że wczoraj z Sergem rozmawiałam - krew wlazła pod paznokcie i nie da się jej wydrapać.

To jest ostatnia okazja, aby uciec. Ale tego nie zrobię. Napisałam adres Hanka i rozpisałam, o których godzinach zwykłeś tam chodzić i kupować towar. Byłeś jedną z pierwszych osób, które Hank obsługiwał. Mart będzie wiedział, co zrobić z tymi informacjami.

Zaklejam kopertę i stawiam ją na kominku. Mart dał mi tydzień na zastanowienie. I tak myślę, i myślę, całe życie przed oczyma. Podejmuję decyzję, aby odciąć was wszystkich od źródła. I zniszczyć, zabić - każdego z was, moich przyjaciół. Brata i połowę rodziny. Bo pewnie wiesz, że od fixxu się zacznie, przez jik-jak i na morphie kończąc.

Jedna rzecz jest niedokończona. A może nawet więcej niż jedna.

Ten cholerny Liebling i jego cholerny pies.

I twoja, tak kurewsko bezsensowna śmierć.

Pamiętam, co mi mówiłeś, w tym piachu i błocie. I wiem też, że mój zapas pomarańczowym tabletek robi się z każdym dniem mniejszy. Z trwogą czekam, kiedy wyczerpie się do końca.

*

Kolejny raz do dzielnicy Bogatek wybrała się razem z Blackiem, w ogóle nie wspominając o tym Serge'owi. Blackie miał swoje ulubione, prywatne miejsce, w którym przyłapanie przez bogatkowską straż było nad wyraz mało prawdopodobne.

- Po ich stronie są to kamieniołomy. Wieczorem i w nocy oczywiście jest tam pusto, nie licząc jednego strażnika - zwykły facet, z żoną i psem. Jeden gość pilnuje ogromnego terenu i oczywiście idzie mu to bardzo ciężko. Stara się jak może, ale ani razu mnie nie przyłapał. Po naszej stronie zaś nie ma żadnych wykopalisk, skąd - tylko drzewa, drzewa, suche, poplątane i mnóstwo pustych, lisich nor.

- Przedostajesz się na drugą stronę przez lisią norę?! - Gina ryknęła śmiechem.

- No tak - Blackie zaśmiał się lekko, - Nie chcesz wiedzieć, dlaczego kiedyś się tam wpakowałem. Odkryłem za to niezwykle dyskretny i wygodny tunel na drugą stronę.

- Czy robotnicy na kamieniołomach nie widzą otworu? - zapytała.

- Teraz nie. W przyszłości, niedalekiej nawet, zorientują się na pewno. Teraz wykorzystuję ich nieuwagę i szczęsny los tak jak mogę.

Blackie pożyczył ciężarówkę od Toma. Nie potrafił zbyt dobrze jeździć, ale Gina go nie krytykowała, tylko czasami zaciskała mokre dłonie na siedzeniu pasażera. Zapach pomidorów tkwił jej w nozdrzach przez dobrą godzinę, gdy zaparkowali auto w możliwie odludnym i dzikim zakątku, spinając koła łańcuchami i dodatkowo przykrywając starannie gałęziami.

Opuścili Londyn i objechali Bogatki, stając między nimi a morzem. Pomimo nieregularnych, zabójczych wycinek lasów i pożarów wymykających się spod kontroli, brak ludzi umożliwiał naturze odbicie od dołu i bujne rozplenienie. Wiele gatunków zwierząt stąd zniknęło - i Gina nie wiedziała, czy zostały wybite do nogi, czy zwyczajnie przeniosły się w bezpieczniejsze miejsce.

Półciężarówką dojechali do miejsca, w którym droga zniknęła pod grubą warstwą trawy. Po zamaskowaniu auta i sprawdzeniu godziny (dochodziła czwarta po południu), Blackie zarzucił na ramiona plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami a Gina miała rozglądać się, wypatrując niebezpieczeństw.

Do lisich nor czekało ich nie więcej niż piętnaście kilometrów na piechotę. Blackie wsunął do ust jeszcze jedną tabletkę fixxu, Gina napiła się wody. Potem otaksowali wzrokiem kryjówkę półciężarówki ("jest dobrze... jest naprawdę dobrze"), przybili teatralną piątkę i ruszyli w drogę.

*

- Jesteśmy - powiedział Blackie. - Trzy godziny. Niezły czas.

Gina padła ciężko na ziemię, nie mogąc drgnąć palcem ze zmęczenia. W oczach ćmiło jej się tak bardzo, że gdy patrzyła na niebo, miało ono kolor krwi poznaczony pulsującymi kręgami. Usta i przełyk wyschły na wiór, ciepława woda nie pomagała w spłukaniu dymu. I całe jej ciało, nieprzyzwyczajone w żaden sposób do długich wycieczek, teraz skurczyło się na podobieństwo robaka na ziemi, przyciskając się z całej siły do wyschniętej, bladozielonej trawy.

- Chyba nie dam rady wstać - powiedziała po kilku minutach, gdy wymacała językiem podniebienie i odkaszlnęła potężnie.

Blackie wydał z siebie dźwięk pełen zrozumienia i przysiadł obok jej głowy. Gina kątem oka dostrzegła, jak jego kościste kolana wypychają wytarte, sztruksowe spodnie; usłyszała cichutki trzask spranych szwów.

- I co? - zapytała po jeszcze kilku minutach. - Myślisz, że dam radę?

- Pewnie - stwierdził pogodnie Blackie. Fixx działał, aż miło.

Przekręciła się niezgrabnie na plecy, a potem odpychając obiema rękami, zdołała dźwignąć do pozycji siedzącej. Rwący ból mięśni odezwał się w łydkach, przeszył uda i wgryzł w biodra i pośladki.

- Chuj tam. Nie uda się - wydyszała. Na twarzy wystąpił jej pot i przez chwilę nie była w stanie wciągnąć powietrza do płuc.

Blackie podrapał się z zamyśleniem za uchem. Przez chwilę zdawał się intensywnie myśleć, pomimo fixxerskiej bezmyślności wrytej w obwisłe mięśnie twarzy.

- Mam pomysł, Gino Ulanski - powiedział w zadumie. - Decyzja należy do ciebie. Pamiętam niezwykle dobrze, jakie zdanie masz na ten temat. Pomimo tego ośmielam się ci zaproponować-

- Musisz zgrywać szlachcica od siedmiu boleści?! - krzyknęła prawie Gina, czując, jak zalewa ją nagły gniew, radość i histeryczny pośpiech. - Daj ten fixx!

Wygrzebał z kieszeni pomarańczową pastylkę. Bez słowa wcisnął jej w dłoń i podał uprzejmie butelkę wody, uprzednio odkręcając nakrętkę.

Gina przyjrzała się uważnie maleńkiemu, pomarańczowemu oczku ściskanym w dwóch palcach. Wydawało jej się, że tabletka pulsuje własnym światłem na tle szaroniebieskiego, zmierzchającego nieba.

- Dzięki temu - powiedziała głośno i wyraźnie, starannie dobierając słowa. - Spędzę kilka pięknych godzin na zakazanym terenie, nie czując cierpienia i tryskając energią. Ponadto od jednego razu nie uzależnię się. I nie obudzę jutro rano, w połowie martwa z wyczerpania. Prawda?

- Prawda - potwierdził Blackie entuzjastycznie.

- Przekonałeś mnie - Gina wrzuciła pastylkę do ust i popiła wodą, śpiesząc się w obawie, że zdąży się rozmyślić. - Ty durny ćpunie. Co ja wyprawiam? - roześmiała się.

Przez chwilę nie działo się absolutnie nic. Spoglądała na otaczające ją powykręcane, czarne pnie drzew, nierówny teren pokryty trawą, ogrodzenie Bogatek wystawało ponad koronami drzew. Ostre zielsko wbijało się w kuper. Skurcze mięśni przelewały się po całym szkielecie kobiety, wprawiając ją w bolesne drżenie.

Nie wiedziała, czy minęło dziesięć sekund czy dziesięć minut i to była chyba pierwsza rzecz. Utrata poczucia czasu.

Potem nagle kłucie w siedzenie ustało, jakby wyschnięta murawa zniknęła. Spojrzała pod siebie; wszystko wyglądało tak jak wcześniej.

Następnie ból mięśni wyparował. Zniknął, jakby go nigdy nie było. Wstała więc, zataczając się lekko na cudownie luźnych stawach i przez chwilę rozkoszowała się nienaturalnie sprawnym ciałem. Podskoczyła do góry i miękko opadła na stopy. Dotknęła swojej twarzy, skóra wydała się naraz nierówna i chropawa, surrealistycznie wyrazista.

W nozdrza uderzył zapach dymu, mokrej gliny, spieczonych słońcem równin i parujących mokradeł. Słuch wyostrzył się również - usłyszała śmiejącego się wesoło Blackiego. Wobec tego spojrzała na mężczyznę - i najwyraźniej dostrzegł zachwyt i zagubienie w jej oczach, bo ujął ją mocno za dłoń i uścisnął,

Jego palce wydały się Ginie wrzące i twarde.

A potem zmieniły się kolory i kształty, i świat przewrócił się na nice.

*

Przeciskali się przez lisią norę, pełną mokrej ziemi i suchych odchodów, z korzeniami roślin uderzającymi ich o twarze i żukami uciekającymi spod stóp. Widziała przed sobą czerwono-fioletową sylwetkę Blackiego, pełną pełgających oranżowych płomieni, obwiedzioną złotą aureolą pełną soczewkowych zielonkawych okręgów.

Blackie był niczym utkany z płomieni, nawet nie widziała jego ubrań. Kiedy podniosła swoje dłonie do twarzy, ujrzała to samo - pulsujące fioletowo-różowe palce, zakończone błękitnymi, rozmazanymi plamami paznokci. Wszystko wibrowało i drgało - gęsta czarna ziemia ustępowała ich podeszwom, odsuwała się od rąk, pełzła, tworzyła skrzące ametystem wiry, wydawała cmokania, pochrząkiwanie i skrzeki jak żywe zwierzę.

Gina miała wrażenie, że mogłaby wbić się w ziemne ściany, aby zatopić się w nich po same barki, a potem popłynąć przed siebie niczym w jeziorze po zachodzie słońca. Ale nie próbowała, tkwiły w niej dziwne, nieuświadomione nigdy instynkty, które teraz się ocknęły. Nie próbowała zatapiać się w skale, tak jak odrzucała bez namysłu pragnienie wepchnięcia płonących dłoni w płonące barki Blackiego, tylko po to, aby zobaczyć ich czerwień i róż razem.

Wydostali się z nory, wypadli prosto na ostre, twarde kamienie. Upadek z wysokości półtora metra wydał się Ginie drobnostką, chociaż dostrzegła na swych dłoniach innego koloru plamy, które zidentyfikowała jako krew. Opłukała je jasnobłękitną, srebrzącą wodą i otrząsnęła się z niej - a krople, padające na piasek, przypominały gęste krople rtęci.

- Gdzie idziemy dalej?! - wykrzyczała do Blackiego, jej głos wydał się mocny, soczysty i dźwięczny jak dzwon.

- Ciiiszej, kobieto - śmiał się, objął ją ręką przez głowę i zatkał żartobliwie usta. - Wiem, że to twój pierwszy raz, ale uwzględnij, że jesteśmy na Bogatkach!

Zagapiła się z podziwem na jego ogromną, złocistą twarz o głębokich, granatowych oczach, odcinającą się od ciemnobłękitnego, falującego na podobieństwo morza nieba.

- Masz aureolę, wiesz? - powiedziała.

- Ty też, Gino Ulanski. I jesteś różowa i świetlista jak bogini Wenus - śmiał się coraz bardziej, aż musieli usiąść i przez chwilę jeszcze oboje zanosili się od śmiechu.

- Skąd wiesz, kim jest Wenus, analfabeto? - Gina ocierała rtęciowe łzy radości.

- O, tam - wskazał palcem prosto w niebo. Gina wytężyła wzrok i dostrzegła jasną plamkę wśród roztańczonych korowodów gwiazd.

- Kurwa, jeszcze astronomia? - zaczęła chichotać jak szalona i pchnęła Blackiego w pierś aż upadł na wznak. Rzucił w nią garścią żwiru, aż odskoczyła, nie mogąc nabrać tchu z radości.

Przez chwilę gonili się jak dzieci, pełni trudnej do opisania radości i spokoju. Nagle Panta rhei stało się prawdą i ten zaskorupiały świat ożył. Wszystkie podziemne prądy i ruchy tektoniczne płyt, obrót planety dookoła własnej osi, ba! jej kosmiczna wędrówka dookoła Słońca stały się absolutnie wyczuwalne, roztańczone i zsynchronizowane. Wiry powietrzne, zmiany ciśnienia, pęd sunących nad głowami chmur porywał do dionizyjskich celebracji życia i jego piękna.

- Może van Gogh też był fixxerem?! - wrzasnęła do Blackiego, uciekając przed nim jednocześnie. Wczepiła się prężnymi nogami w ostro zakończone zbocze, wbiła jedną dłoń w glinę, drugą chwyciła wielkiej kępy trawy i szybkimi ruchami wygrzebała się na powierzchnię.

Wydostała się z kamieniołomu i z radością zaczęła zrzucać na wspinającego się za nią mężczyznę rwane garściami stokrotki, mrugające zachęcająco białymi, perłowymi oczkami.

Blackie zdołał wciągnąć się na górę i przez chwilę okładali się pięściami, nie przestając się śmiać. "Jak dzieci" a może po prostu "jak fixxerzy"?

Ta niemożność odczucia zmęczenia wydawała się Ginie tak fascynująca i niezwykła, że po chwili padła po prostu na miękką, surrealistycznie zieloną i falującą trawę, wlepiając wzrok w niebiańską otchłań i oddychając powoli słodkim, żywym powietrzem całą powierzchnią skóry.

Gwiazdy odsunęły się od siebie i po raz pierwszy można było dostrzec z Ziemi jak naprawdę bardzo są one od siebie oddalone. Wielka Niedźwiedzica razem z Wężem cwałowali wkoło Gwiazdy Polarnej. Herkules przetaczał się po swoich czterech kończynach, jego gruby kadłub tylko migał Ginie w oczach. Kasjopeja rozprostowywała się i marszczyła, niczym świetlna gąsienica.

- Czy my?... - zaczęła rozmarzonym głosem, słysząc obok siebie wyraźny oddech Blackiego. - Mamy jakieś plany na ten wieczór? Czy tylko szarpać się i rzucać piaskiem?

- Pokażę ci rzekę - powiedział Blackie. - I moczary. Komary nie będą nam przeszkadzać. Kilka kilometrów na wschód znajduje się stary, opuszczony dom i studnia. Na zachodzie pasą się owce. Pięć kroków stąd stoi wielki, metalowy żuraw. Widać z niego całą Anglię. Wybieraj, Gino Ulanski.

- Wybieram wszystko - oznajmiła Gina szczerze. - Noc długa. Najpierw żuraw. Potem rzeka. Blackie? - zapytała.

- Tak? - wstał z murawy i przeciągnął się na tle gwiazd - czerwonofioletowa plątanina ciała.

- Kocham cię, pierdzielu - powiedziała Gina czule.

- Ja ciebie też - powiedział z galanterią i ryknęli niepowstrzymanym śmiechem.

Jeszcze nigdy wyznanie miłosne nie było tak komiczne jak w tym momencie.

*

Na trzeźwo Gina z całą pewnością lękałaby się wspiąć po metalowej konstrukcji wysokości trzydziestu pięciu metrów. Obawiałaby się nagłej utraty sił, zawrotów głowy, ślizgających dłoni, silnego wiatru. Teraz - pomimo silnego chaosu pod czaszką - zdawała sobie sprawę ze wszystkich niebezpieczeństw grożących jej, gdyby zbyt nieostrożnie podeszła do wspinaczki.

Ale świadomość własnej siły i zręczności napawały ją spokojem i pewnością.

Blackie pokazał, w jakiej kolejności przekładać ręce i nogi przez metalowe szczeble, kiedy warto się puścić, a kiedy podciągnąć. Zademonstrował najlepsze uchwyty i podpory pod kolana, następnie pomachał dłonią, zawołał coś w stylu "do zobaczenia na szczycie!" i zabrał się do wspinaczki.

A Gina, nie posiadając się z ekscytacji, za nim.

Chłodny wiatr listopadowej nocy owiewał jej policzki. Maleńkie, jasne lampki obrębiające jedną z nóg metalowej wieży rzucały słaby, ale wyraźny blask. Spojrzała do góry i ujrzała czarną sylwetkę Blackiego - jego ruszające się sprawnie, pajęcze nogi i rozwiane poły płaszcza na tle wirującego nieba.

Gina dotarła na sam szczyt, za pomocą Blackiego znalazła najwygodniejsze podpory dla nóg, złapała ramionami odpowiednie pręty i tkwiła tak, w metalowej klatce, wytężając załzawione oczy i tocząc nimi po horyzoncie.

Noc. Granatowe niebo, szare smugi chmur, podbite białym blaskiem. Nieliczne gwiazdy. Poniżej czarne połacie lasów i dżungle szczerbatych miast, ostre, kanciaste szczyty budynków. Bogatki lśniły elektrycznym światłem, złotym i kolorowym, neonowym. Pozostała, ogromna część Londynu również wysyłała swój udział w kosmos - nieliczne źródła elektrycznego blasku oraz ciepłopomarańczowy połysk ognisk, świec, wielkich palenisk.

I kruche, czarne jak węgiel palce Mroku, wepchnięte po szpunt w większość uliczek i dzielnic.

- Ciekawe, jak wyglądałby tu wschód słońca? - pomyślała na głos Gina.

- Może kiedyś zobaczymy? - zadumał się Blackie. - Wiesz. Bogatki przejmą władzę i zaprowadzą porządek. Jak myślisz, wpuszczą nas tutaj?

- Nie wiem - odpowiedziała Gina powoli. - Myślę, że nie od razu.

- Dlaczego? - Blackie był łagodnie zdumiony.

- Jesteśmy... trędowaci - Gina nie potrafiła znaleźć lepszego słowa. - Oni boją się, że zarazimy ich swoją zgnilizną, przyniesiemy narkotyki... I wiesz, przez takich jak Serge rozumiem, że ich obawa jest słuszna.

- Ale chyba nie łudzą się, że wszyscy grzecznie pójdą pod ich bat? - zapytał Blackie.

- A ty chyba nie łudzisz się, że od razu obsypią cię przyjemnościami? - syknęła Gina.

Blackie stwierdził, że potrzebują po jeszcze jednej pastylce. Gina nie protestowała. Sama odczuła, że świat zwalnia obroty. A nie chciała odczuć fixxowego kaca na wysokości trzydziestu pięciu metrów.

Szybki ruch przełykiem, fixx zostaje przełknięty i wpada do żołądka. Rzeczywistość nabiera kolorów.

Szybko zleźli z żurawia, wspinaczka w dół zabrała jeszcze mniej czasu. Mokra ziemia i pachnąca trawa niosły ich przed siebie, podbijając kroki, także zanim się zorientowali, biegli i biegli, z ramionami wyciągniętymi po obu stronach ciała i gardłem pełnym okrzyków, śmiechu i łez.

Po prawej ręce rozciągało się urwisko i trzy metry niżej poszarpana powierzchnia kamieniołomów. Kupy piasku i kamieni, porzucone taczki i łopaty, zamknięta na łańcuch budka. Po lewej ciągnęły się nieregularne kępy drzew, dwadzieścia kilometrów dalej śpiewało centrum Bogatek.

Dom strażnika Lieblinga (jak głosiła tabliczka na drzwiach) Gina dostrzegła w ostatnim momencie. Po zaskoczeniu Blackiego stwierdziła, że on również.

Pierwsze co usłyszeli, to ostry, ochrypły krzyk, który zatrzymał ich w miejscu jak wrytych. Nie rozróżnili słów, sam ten dźwięk zmroził im krew w żyłach.

Człowiek.

I pies.

Wielka, czarna bestia, o kudłatej sierści, pełnej rzepów i nasion, i oczami świecącymi w ciemnościach, zanosząca się zachłystującym, oszałamiająco, straszliwie głośnym szczekaniem. Prawie rykiem.

"Śmierć!" pomyślała Gina natychmiast.

Potem dostrzegła, że pies jest uwiązany na smyczy. A jej koniec ściska w łapsku wielki mężczyzna, o sylwetce zwalistej i bezkształtnej. W drugiej ręce trzyma strzelbę.

- Co tu robicie?! Kim jesteście?! - krzyczał, a w jego głosie dźwięczała nuta histerii, którą wyostrzony słuch Giny od razu wychwycił, ale nie wyciągnął odpowiednich wniosków.

A mianowicie: że Liebling sam się bał jak cholera.

- Chodźmy stąd, szybko - wybełkotał Blackie, ciągnąc ją za rękaw, ale sam nie był w stanie postąpić kroku w bok.

Rozszalałe bicie serce Giny rozsadzało jej czaszkę. Nie mogła oderwać wzroku od zwierzęcia, nie słyszała prawie nic oprócz jego ogłuszającego ryku.

- Kim jesteście?! Gdzie mieszkacie? Stój, bo poszczuję was psem! – zagroził Liebling, widząc, że Blackie rozgląda się dookoła.

- Czy może pan... Czy może pan powiedzieć psu, aby był cicho? - poprosiła Gina, mając wrażenie, że zaraz eksploduje z szoku i przerażenia. Jej głos był cichy i drżał jak u dziecka.

- Nie! Nie! - krzyknął Liebling. Jego twarz pulsowała żywą czerwienią. - Gdzie mieszkacie?! Pytam po raz ostatni. Dzwonię na policję! Chcecie?!

- Nie, proszę - Gina cały czas próbowała się uśmiechnąć. - Mieszkamy... tutaj.

- Tutaj, czyli gdzie? - warczy ochryple. Niebieskie, ślepe oczy ma wytrzeszczone i wściekłe.

- Tam... no, tam, za drzewami - macha rękę w stronę centrum Bogatek. - My tylko spacerujemy... Proszę pana, my jesteśmy sąsiadami - powiedziała ze łzami w głosie i tylko to było prawdą. Dzielił ich wysoki mur, ale byli sąsiadami, jak w pysk strzelił.

- Sąsiadami? - powtarza Liebling i przygląda jej się uważnie. Jakaś myśl pojawia się w jego głowie i chociaż wciąż brzmi jak ludzka wersja swojego kudłatego, uwiązanego na smyczy potwora, odzywa się tonem na upartego mogącym zostać nazwanym ojcowskim: - Dzieciaki, nie plączcie się tutaj. Wracajcie do domu. W tej chwili. Nie róbcie tego więcej.

- Dobrze. Dobrze. Nie będziemy - wyjęczała Gina. Nie dostrzegała absurdu i komizmu tej sytuacji, nigdy nie była w stanie jej dostrzec. - Chodź, Blackie - łapie przyjaciela za rękaw dłonią skurczoną i zziębniętą. Ciągnie z całej siły w przeciwną stronę, bo mężczyzna pcha się bezmyślnie w kierunku kamieniołomów.

Odchodzą w kierunku centrum. Pies ryczy i zapluwa się nienawistną kanonadą szczęknięć, im więcej kroków naprzód, tym brzmi to ciszej. Ale w uszach Giny ten hałas nie ustaje. Białe, wyszczerzone kły w pofałdowanych różowo-czarnych dziąsłach, pokryte śliną wargi - czarny, mokry nos węszący zapach krwi. I to co mogło się wydarzyć, było tak blisko - nagły skok czterech łap, przewrócenie na ziemię, piekący ból na przedramieniu, gdy komplet zębów zatapia się w mięsie i szarpie, wyrywa, wygryza.

Albo wystrzał. Jedna kula, płonący cierpieniem ołowiany punkt, wbijający się ostro i błyskawicznie pomiędzy tkanki, maleńki, wrzący robak.

Wystarczył krzyk i szczekanie. Człowiek krzyczał, pies szczekał. Człowiek szczekał, pies krzyczał. Co za różnica? Ofiara i tak zlewa się w spodnie bez namysłu. A potem ucieka, wciąż nie wierząc, że się udało.

A może Liebling wypuści smycz i mknący na długich łapach stwór poleci za nimi, powalić i przegryźć gardła? A może Liebling zacznie strzelać? Kule przedziurawią liście i płuca, zatoną w pniach drzew i mięśniach pośladków, wzbiją fontanny ziemi i krwi pod samo niebo.

A może, gdy będą obchodzić jego domek, z sercem w gardle przemykając w cieniu drzew, Liebling wyskoczy znowu z ukrycia, z gardłem wielkim i pełnym wrzasku, jakby chciał ściągnąć na nich same boskie dywizje, Dies Irae i siedem plag egipskich?

Nie należy się dziwić, że w pewnym momencie Gina i Blackie tylko biegli.

I może, gdyby trochę wytrzeźwieli i fixx wyparował z żył kobiety, przeżyliby oboje.

*

W ciemnościach dostrzeżenie urwiska było niemożliwe. Zwłaszcza, że pędzili przed siebie, z oczami zmrużonymi w szparki, bez pamięci, bez tchu, z piekielną kompanią na ogonie. Z górki na pazurki, hej!

Blackie biegł pierwszy, oczywiście. On zawsze prowadził.

Usłyszała coś jak okrzyk przestrachu. Uniosła wzrok i nie zobaczyła już biegnącej sylwetki przyjaciela, jakby zniknęła. Ułamek sekundy później rozległ się głuchy, ciężki łomot ciała o kamienie.

Trzy metry to naprawdę nie jest dużo.

Ale wystarczająco, aby kręgosłup pękł - i noga w czterech miejscach.

Potem do uszu zamarłej jak słup soli i pokrytej zimnym potem Giny dotarł cichutki, rzężący jęk bólu.

Wyrwała się z osłupienia od razu. Dlaczego w obecności Lieblinga instynkt nie zadziałał? Podeszła szybkim, bezszelestnym krokiem do skraju ścieżki i wyjrzała ostrożnie ponad szczytami traw - w czerni wykopaliska widziała błyszczącą bielą i fioletem sylwetkę.

Fixx dawał radę. Pewnie.

Wczepiła się wszystkimi czterema kończynami w zbocze i po kilku sekundach znalazła się obok jęczącego, półprzytomnego z bólu Blackiego. Nie rozumiała prawie, co się stało. Narkotyk nie pozwalał prawdzie przedostać się do jej mózgu.

Czy to był fixx? Ze spotkania z Lieblingiem czyniący najważniejsze i najstraszniejsze wydarzenie jej życia? A śmierć Blackiego sprowadzając do nic nie znaczącego wypadku, jakich wiele?

- Boli - wystękał Blackie. Widziała na jego twarzy uśmiech i to ją, naturalnie, uspokoiło.

- Poczekaj, stary - przysiadła blisko i wsadziła rękę do jednej z jego licznych kieszeni. - Nie ruszaj się, jak cię boli. Momencik - przerzucała przez chwilę zużyte chusteczki do nosa, monety, zapalniczkę, papierki, połamane ołówki i kawałki jedzenia. W końcu wymacała woreczek z fixx. Wydłubała dwie tabletki. - Otwórz buzię - wepchnęła mu pomiędzy wargi pastylki, przełknął z trudem.

- I jak? - zapytała po kilku minutach, sadowiąc się wygodniej tuż u jego stóp. Czuła się bezpiecznie - tak jakby zejście poniżej terenu, na którym może biegać Liebling, w jakiś sposób coś jej gwarantowało. Ponadto wylot lisiej nory znajdował się w odległości paru metrów, co podkreślało sielankowy nastrój.

- Dobrze się czuję - powiedział pogodnie Blackie. - A ty?

- Świetnie - odparła. - Kiedy będziesz mógł wstać, powiedz.

- W porządku - odpowiedział. - Tylko chwilkę odpocznę.

Siedzieli tak obok siebie. Stykali się bokiem nóg, Gina czuła jego ciepło przez materiał spodni. Czuła się lekka jak piórka i pełna pięknych, wirujących myśli. Blackie nic nie mówił, posapywał przez nos i wpatrywał się w niebo białkami oczu - intensywny haj odebrał mu przytomność i zatopił w transie.

Mijały sekundy, minuty i godziny. Zbliżała się północ. Jakieś małe stworzonko szeleściło w krzakach. Pohukiwały i nawoływały się zwierzęta nocy. Piasek był twardy i zimny, kamienie odbijały światło księżyca i przypominały diamenty.

Ciało Blackiego nabrało wyraźnego, oranżowego koloru. Jedynie na twarzy i barkach pełgały zielonkawe blaski. Chłodna i przezroczysta ziemia wchłaniała barwy mężczyzny i sama zaczynała jarzyć się na pomarańczowo.

- No, co tam, Blackie? - zapytała Gina, gdy po długim czasie Blackie zamrugał oczami i wybudził się z najgłębszego snu. - Boli cię coś? Możesz iść?

Pokręcił głową.

- Nic nie czuję - szepnął. Błękitne płomienie omiotły mu policzki. – Chyba się nie podniosę. Nie wiem, gdzie mam ręce i nogi. Myślę, że coś sobie poważnie uszkodziłem, gdy spadłem.

- Przesadzasz - roześmiała się Gina. - Nie mów, że kilka siniaków tak na ciebie działa! Poleż jeszcze chwilę, a potem pomogę ci wstać.

- Gina - powiedział po kwadransie Blackie.

- No? - mruknęła, z trudem odpędzając od siebie kolorowe, senne wizje.

- Ja chyba umieram.

- Pierdolisz - parsknęła śmiechem, na powrót przymykając powieki.

- Na serio. Boję się.

- Jezu, czego się boisz? - westchnęła ze zmęczeniem i wyciągnęła na oślep dłoń. Złapała za palce Blackiego i ścisnęła mocno. - Jestem tu, obok. Nie histeryzuj, Blackie. No.

- Myślę sobie… - zaczął powoli Blackie. - Że cały czas miałaś rację.

- Ojej, a w czym? - zakpiła, odganiając złotawą mgłą nad twarzą Blackiego, teraz pręgowaną jak skóra tygrysa.

- Mówiłaś, że nie oceniając uczynków innych ludzi, sam jestem zdolny do popełnienia wielu świństw - szepnął, z całej siły gniotąc jej dłoń.

- Ja tak mówiłam? - zdziwiła się Gina, próbując się oswobodzić.

- Tak - poluzował nieco uchwyt. - I teraz sam to widzę wyraźnie. Zawsze robiłem to, o co mnie proszono, nie zastanawiając się wiele. Wydawało mi się, że ludzie sami wiedzą, co jest dla nich najlepsze, wystarczy jedynie odkryć ich prawdziwe chęci. A sam nie wiem tak naprawdę, co jest dobre, a co złe. Co więcej - uważam, że nie mam prawa osądzać tych ludzi i ich marzeń, próśb, planów. Ale ty uważasz, że jest to złe. I teraz nie wiem. Sam nie wiem.

- Jenny - szepnęła Gina, odczuwając nagły smutek.

- Ty jesteś inna, Gino Ulanski. Ty mówisz po prostu: uważam, że to co robisz to czyste zło. Potępiam twoje uczynki i gardzę tobą. Oceniam cię według swojej hierarchii wartości. Ale oprócz tego nie robisz nic, Gino. Dajesz ludziom wolność wyboru, odcinając się od nich jednocześnie.

- To chyba nie jest dobre - stwierdziła Gina, słuchając go jednym uchem.

- Też mi się tak wydawało. Było takie zimne... Nieludzkie. A ja kocham wszystkich swoich przyjaciół i życzę im jak najlepiej.

- Co rozumiesz przez: najlepiej? - zapytała cierpko Gina. - Że kiedy są na głodzie, to zdobędziesz dla nich narkotyki? Czy, że zamkniesz ich w piwnicy na przymusowym odwyku?

- Ciężko mi na to spojrzeć z dystansu - powiedział Blackie.

- Nie, inaczej - Gina poprawiła się na ziemi. - Ty w ogóle nie potrafisz na to spojrzeć, nawet ze swojego punktu widzenia. Rezygnujesz z prawa, które otrzymał każdy myślący człowiek: prawa oceny. Oceniać według, jak to powiedziałeś, jakiejś hierarchii. A ty nie masz żadnej hierarchii. Ty pomógłbyś samobójcy w zakładaniu pętli, Blackie.

- Naprawdę tak myślisz? - zapytał zgnębiony.

- Oczywiście. I dlatego tak często doprowadzasz mnie do szału, Blackie. Bo według mnie ta krótkofalowa pomoc, jaką ofiarowujesz ludziom, na dłuższą metę straszliwie ich krzywdzi. A tak nie wolno. Ja nie mam wpływu na wybór innych ludzi. Ale mogę powiedzieć im głośno, co o tym uważam. I nie mam problemu, aby powiedzieć "nie".

- Ale przecież niektórzy tak bardzo cierpią... - twarz Blackiego pokryta była potem, oczy umęczone. - Że najprostsze środki wydają się najlepsze.

- To twoje postępowanie jest nieludzkie - Gina wpadła w pasję. - Bierzesz na siebie rolę rodzica, świętego Ojca, guru i jedyne, co potrafisz powiedzieć wpatrzonym ślepo w ciebie ludziom, to: dzisiaj was uleczę, ale jutro wszyscy już będziecie martwi.

- Walter inaczej robi - stwierdził martwo Blackie.

- Inaczej? Czyli jak?

- On ma swoją hierarchię, jak ty. Ale nie umywa od wszystkiego rąk. On działa.

- Co takiego osiągnął, możesz mi powiedzieć? - Gina zirytowała się lekko.

- Pamiętasz, co Hank mówił? - zapytał cichutko Blackie. - O tym gościu, co chciał sprzedać mu córki do burdelu? Walter zrobił wszystko, aby odciągnąć go od tego pomysłu, dał pieniądze. A ja... Ja bym mu pomógł, temu gościowi. Znalazłbym najwyższą cenę na rynku. A gdyby zmienił zdanie, nie miałbym z tym problemu.

- A zdanie córek? Ich przerażenie, cierpienie? Nie zrobiłyby na tobie wrażenia? - pytała Gina ostro. - Gdyby tatuś prosił o kupca, a one błagałyby cię, abyś dał spokój? Nie wystąpiłby żaden konflikt interesów?

- Ja.... - Blackie płakał. - Nie wiem. A więc skrzywdziłem wszystkich, chociaż wcale nie chciałem?

- Na to wygląda, głupku - Gina oparła policzek o kolano i niespodziewanie twardo zasnęła.

*

Obudził ją blady, zimny świt. Wstawało stare Słońce, pomarszczone, zziębnięte, o oczach sklejonych gorzkim snem. Jego niepewne, czyste jak szkło promienie przebiły się przez kurtyny powiek Giny i wyrwały z bezkształtnych, ciemnych, pełnych niepokoju snów.

Leżała z głową na brzuchu Blackiego, z ubraniem zesztywniałym od piachu i błota. W pierwszej chwili wydało jej się, że opiera skroń o zimne kamienie. Wystarczyło podnieść się na łokciach i rozejrzeć, aby zrozumieć.

Była tak wyczerpana, że nie wycisnęła nawet jednej łzy. Chwyciła kurczowo za sztywne, lodowate ramiona Blackiego i zaczęła nim szarpać, jakby mogło to coś dać. Nawracające zawroty głowy odbierały jej resztki przytomności. Obraz przed oczami wydawał się płaski i wyblakły, dramatycznie różny od wizji po fixx.

Wytrzeźwiała. Palący ból zakwasów w całym ciele potwierdzał to aż nadto.

Policzki Blackiego były bladożółte, wargi i nos zbielały. Powieki prawie zamknięte, smugi błota na skroniach, pozlepiane włosy. Dłonie zaciśnięte w pięści i skrzyżowane na piersi, Gina nie potrafiła ich rozprostować. Nastąpiło zesztywnienie i pewnie plamy opadowe znaczyły plecy i uda mężczyzny, ale Gina nie miała ochoty tego sprawdzać.

Ogarnęło ją poczucie pustki i podświadomej obawy. Puściła ramiona Blackiego, twarde i ciężkie jak kamień i pozwoliła im opaść na mokry piach. Klęczała przez chwilę, wpatrując się z napięciem w jego błękitnawe powieki, jakby próbowała zakląć rzeczywistość: otwórzcie się, pozwólcie oczom widzieć, a uszom słyszeć. Wskrześ zmarłego i pozwól mu wrócić do orki.

Ściągnęła mu z nadgarstka cienką bransoletkę z czerwonymi koralikami i wepchnęła ją na swój. Wiedziała, co robić, ale w nieskończoność odwlekała odejście.

Zastanowiła się, czy przeszukać mu kieszenie. Ostatecznie poprzestała tylko na wymacaniu kluczyka do samochodu.

Odgarnęła czarne, chropawe włosy z jego czoła i spróbowała zamknąć mu powieki. Zesztywniały tak, że od razu wróciły do poprzedniej pozycji.

Wytarła ręce o spodnie i poczuła, że cieknie jej z nosa. Otarła rękawem.

Z trudem odzyskiwała kontrolę nad własnym ciałem. Każdy możliwy mięsień skurczył się w dzikim paroksyzmie bólu, ale otępienie i odurzenie połączone z silnym kacem pozwoliło jej przemocą przesuwać nogi naprzód, łapać równowagę na śliskich kamieniach i odnaleźć wylot lisiej nory.

Wczołgała się do niej ślamazarnie. Glutowate błoto oblepiło ją całą, wywołując dreszcze obrzydzenia. "Zostawiam Blackiego" zrozumiała. "Robotnicy znajdą go za dwie godziny".

"Co ja zrobiłam?" myślała, przesuwając się naprzód na przedramionach i odpychając nogami, wciskając czoło w mlaskające błocko i dusząc się ograniczonym brakiem powietrza. "Porzuciłam go. Pewnie Walter ciągnąłby go za nogi przez norę, a potem pochował pod najbliższym drzewem" jak przez sen przypominała jej się ostatnia rozmowa z Blackiem. "Umierał, a ja go dobijałam bezsensownymi tekstami" uświadomiła sobie z goryczą.

- Po co brałam ten cholerny fixx?! - wybełkotała do siebie, otępiała z cierpienia.

Wygrzebała się z nory prosto w zeschłe, opadłe liście. Oddychała ciężko i łapczywie, nie przepuszczając do siebie najmniejszej wątpliwości, czy uda jej się dotrzeć do samochodu i wrócić, skoro nie potrafi kierować samochodem.

Piętnaście kilometrów do głównej drogi pokonała w ciągu całego dnia. Wlokła się przed siebie w iście ślimaczym tempie, popijając niekiedy wody z butelki i czując, jak żołądek zaciska się w supeł z głodu. Zatrzymywała się co kilkadziesiąt metrów na dłuższą przerwę - podczas jednej z nich zasnęła na prawie dwie godziny, z policzkiem wtulonym w leśny mech.

Budziła się coraz bardziej rozbita i osłabiona, przemarznięta do szpiku kości. Marsz nie rozgrzewał, potęgował za to halucynacje i wyczerpanie. W pewnym momencie przestała nawet myśleć, zrozumiawszy, że marnuje siły.

Dowleczenie się do półciężarówki Toma stało się nagle wędrówką przez piaski pustyni w kierunku studni, a piętnaście kilometrów rozciągnęło w tysiąc.

"Jedwabny Szlak" mignęła jej przez głowę myśl, gdy przekrwionymi, mętnymi oczyma dostrzegła pod świerkową gęstwiną podejrzaną kupę gałęzi z wystającymi poniżej czterema oponami.

Otworzyła drzwiczki i wcisnęła się do środka. Dygocząc ze zmęczenia, na wpółprzytomna, przylgnęła do brudnej, obrzydliwie miękkiej tylnej kanapy i wyciągnęła spośród śmieci na podłodze pudełko z bułkami i puszkami konserw, które przeznaczyła z Blackiem na śniadanie.

Zaczęła żuć czerstwe pieczywo, popijając wodą i łykając z trudem. W pewnym momencie znów zmorzył ją sen - i zasnęła z nieprzełkniętym kęsem w ustach.

Obudziła się po dwudziestej pierwszej i w pierwszej chwili w ogóle nie wiedziała, gdzie się znajduje. Potem poczuła swojski, pomidorowy zapach i wszystko jej się przypomniało.

Płakała jak dziecko, z gardłem ściśniętym i obolałym, jednocześnie wpychając w siebie bułki i dopychając konserwą rybną. Woda się skończyła, ale znalazła w skrytce obok miejsca pasażera stare, odgazowane, ciepłe jak mocz piwo.

Wiedziała, że ciało Blackiego pewnie spoczywa w drewnianej, niedbale zbitej skrzynce, którą Bogatki wystawiły za bramę. Kto chce, niech weźmie. I oby była to rodzina, a nie nekrofagi.

"Blackie zmarł... Blackie zmarł" powtarzała sobie w myślach, nie mogąc w to uwierzyć. To było tak absurdalne i nierzeczywiste. Jak można umrzeć od wpadnięcia do dziury? Przecież to jest tak idiotyczne, że aż śmieszne.

Ryczała ze śmiechu, aż ją brzuch bolał, a skurcze żołądka zachęcały do wymiotów. Gdzie te stare filmy, gdzie aktorzy wisieli nad przepaścią uczepieni jednym palcem skraju skały? Gdzie te stare filmy, gdzie bohaterom ziemia osuwała się spod nóg, a ich przyjaciele tworzyli żywe łańcuchy, ściskając się za ręce i krzycząc: będzie dobrze!

A tutaj, trzask-prask i śmierć. Nikt nie zdążył nawet mrugnąć okiem. Wystarczyła odrobina fixxu i diabeł siedzący na ogonie.

- Blackie Boon nie żyje - powiedziała po prostu do pierwszego samochodu, który zatrzymał się na jej rozpaczliwe machanie.

Dwóch szczupłych, podejrzanych z aparycji facecików wymieniło spojrzenia i jeden z nich zapytał cicho, gdzie jest ciało.

- Po drugiej stronie - powiedziała Gina. - Zostało w rękach Bogatek. Zawieziecie mnie do miasta?

Przeleżała całą drogę pomiędzy kanistrami nielegalnie zdobywanej benzyny, skrzynkami jabłek i tłumokami eleganckich, chociaż brudnych ubrań z szabru. Gina o nic nie pytała i nie odpowiadała na pytania.

Marzyła o jeszcze jednej pomarańczowej pastylce. Może ona zdołałby odpędzić to uczucie pustki i ciężaru narosłe w duszy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Edypalna 03.07.2021
    Historia z Lieblingiem jest w 25% prawdziwa. Obyło się bez śmierci, strzelby też nie było ani włamania. Ale słowa prawie toczka w toczkę. Nazwisko zmienione, choć też nie bardzo. Moja forma zemsty na psychopatycznym sąsiedzie.
    To taka ciekawostka ;)
  • Ocmel 05.07.2021
    Z jednym muszę się zgodzić: to była bardzo idiotyczna śmierć. A przez to tak niespodziewana, że dobrą chwilę zajęło mi, żeby się otrząsnąć. Tak szybko? Niby człowiek wiedział, że umrze, a jednak liczył, że chociaż do końca historii dotrwa. Rozwaliłaś mnie. Ta część jest zupełnie inna niż poprzednie - w mniejszej części skupia się na otaczającym świecie, a bardziej dotyka samej Giny i jej przeżyć. Dość realistycznie też podeszłaś do sprawy fixxu (tak mi się przynajmniej wydaje), bo nic mnie tak nie wkurza, jak postaci "pod wpływem", które w książkach nagle zaczynają zachowywać się w 100% racjonalnie. Gina nie była racjonalna. A to sprawiło, że cała scena stała się jeszcze bardziej smutna. Trochę jednak sztucznie Gina wypada w momencie, kiedy bierze fixx - czemu tak ochoczo i łatwo się zgodziła? Widzę, że mija wiele miesięcy, ale jakoś szybko przeszła od "pogardzam tym" do "daj, chcę spróbować". I to w sumie tylko z powodu zmęczenia.
    Jestem zbyt zszokowana, żeby skupiać się na błędach. Jedyne, co zauważyłam to przeskoki między czasem przeszłym a teraźniejszym. To celowy zabieg?
  • Bajkopisarz 05.07.2021
    „gdy zaparkowali auto w możliwie odludnym i dzikim zakątku, spinając koła łańcuchami i dodatkowo przykrywając starannie gałęziami.
    Opuścili Londyn i objechali Bogatki,”
    Ciąg przyczynowo skutkowy nie działa. Tak jakbyś dopisywała później zdania, zapominając, ze akcja już poszła dalej. Skoro już zaparkowali, to po co znów wspominać o opuszczeniu Londynu? Poprzestawiaj zdania, żeby uporządkować.
    „i świat przewrócił się na nice.”
    Na co? Na czym? Co to jest nice?
    „wspinaczka w dół zabrała”
    Wspinaczka tylko w górę. W dół schodzenie
    „macha rękę w stronę centrum Bogatek. - My tylko spacerujemy... Proszę pana, my jesteśmy sąsiadami - powiedziała ze”
    Skaczesz po czasach – niepotrzebnie. Raczej wszystko w przeszłym, teraźniejszy zostaw na wstępy.

    Czy to faktycznie była głupia śmierć? Może się tak wydawać, ale patrząc na szczegóły to właściwie jak ktoś taki jak Blackie miał umrzeć? Właśnie w ten sposób, bezsensownie, po spożyciu fixxu, gdzieś w jakiejś dziurze do której wpadł nie kontrolując swych poczynań. Taka niebohaterska śmierć, ale taka zwyczajna, pasująca do ćpuna.
    Bardzo fajny dialog na pożegnanie Blackiego, kiedy zrozumiał, że pomoc doraźna może bardziej szkodzić niż poprawiać. Idealnie to podsumowuje opinia, że pomógłby temu ojcu znajdując najwyższą cenę za jego córki. Wąska, bardzo wąska perspektywa, ale na swój sposób niezwykle logiczna.
  • Edypalna 05.07.2021
    Słowo "nice" istnieje! :) Oznacza "lewą" stronę (wnętrze) ubrania. Może to slang krawiecki, ale chyba nie :p
    Co do plątania w ciągu przyczynowo-skutkowym, było to zamierzone, ale z mieszanymi uczuciami. Przyda się poprawić.
    Zabawa z czasem teraźniejszym pojawia się też w rozdziale VIII. Jeżeli brzmi to tak tragicznie, to pozmieniam, ale się zastanowię (bo jak na razie to nie gryzie mi się bardzo). :/
    Śmierć Blackiego specjalnie miała być tak bezsensowna i absurdalna, dobrze to zauważyłeś. Próba podważenia opinii bohaterów, że Blackie jest święty - złośliwy los nie oszczędza żadnych guru. Próba zmanipulowania czytelnikiem, jeżeli uznał Blackiego z niezwykłego.
    Dziękuję za komentarz.
  • Bajkopisarz 05.07.2021
    Edypalna - no faktycznie jest takie słowo. A nie znałem - zatem dzień nie jest stracony, bo się czegoś nowego nauczyłem :)
    Skakanie po czasach jest bardzo trudne i trzeba bardzo mocnego uzasadnienia by to wykonać. Takie uzasadnienie masz rozdzielając wstęp od treści właściwej rozdziału. Przez to jednak, nie znajdziesz usprawiedliwienia na kolejny taki manewr, więc ja bym sugerował zaniechać.
    Mnie się podoba, jak najważniejsi bohaterowie giną nie w ostatniej bitwie, tylko tak jakby po cichu i bez sensu. Przytoczę (znów) mój ulubiony przykład z filmu, gdzie na początku pokłóciło się dwóch kumpli, jeden drugiego mocno poranił. Poraniony przeżył długo się leczył poprzysiągł zemstę. Zebrał ludzi, między innymi takiego snajpera, który niczym się nie wyróżniał u ruszył na poszukiwania. Znalazł wroga, miało dość do pojedynku i wtedy tego zdradzieckiego kumpla zastrzelił ten snajper. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, no bo jak to? Nie dwaj herosi się biją, tylko tak zwyczajnie, zdrajca dostaje kulkę w łeb od właściwie nołnejma?
    U Ciebie to też fajnie zadziałało.
  • Edypalna 05.07.2021
    Bajkopisarz co to za film? :)
  • Bajkopisarz 06.07.2021
    Edypalna - "Elita Zabójców" Peckinpah'a

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania