Poprzednie częściMisja: Tulipan - prolog

Misja: Tulipan - część 1

Dwa tygodnie później

 

- Odbieram sygnał S.O.S. – Pokładowe SI jak zawsze czuwało. – Jest nakierowane w naszą stronę.

- Hmm? – zainteresował się podchorąży. – Skąd?

- Z planety T-45.

- Powtórz proszę!

- Z powierzchni planety o numerze identyfikacyjnym T-45 – obecnie najbliższym nam obiekcie o statusie wyższym od księżyca.

- Z Fałdowca?! Dzwonię do pułkownika.

Szybko znalazł profil dowódcy wachty i zadzwonił. Po dłuższej chwili przełożony odebrał.

- Co jest? – rzucił zmęczonym głosem.

- S.O.S – SI wcięła się przed chorążego. – Przesyłam współrzędne.

- O ku… - mruknął oficer i się rozłączył.

Mgnienie oka później komunikator alarmowy budził admirała.

- Że jak?! Tulipan wysłał S.O.S.?! Z planety? Teraz, jak już mieli wracać? Postaw na nogi załogę Kolendry. Powiedz im, że dostaną pięciu, nie…, więcej ludzi wsparcia, oraz żeby zatankowali do pełna. Za dwie godziny mają być w drodze.

- Tak jest!

 

Na Matce – tak nazywano powszechnie olbrzymi krążownik eksplorujący przestrzeń przy pomocy mniejszych okrętów – trwało wielkie poruszenie. Kolendra szykowała się do lotu ratunkowego. Przeglądano sprzęt, robiono testy narządów i zdrowotne członków załogi. Dodatkowi lekarze, inżynierowie i psionicy wchodzili za pokład.

Nie była to pierwsza misja ratunkowa w historii – co jakiś czas zdarzał się wypadek – jednak do codzienności ta sytuacja też nie należała. Sprawy nie ułatwiał fakt, iż Lihavoitu rozbił swój statek na planecie – trzeba było walczyć z grawitacją i przygotować się na trudne warunki operacyjne na powierzchni.

Ekipa Kolendry była jedną z najlepszych. Składała się z czterech pilotów, kilku żołnierzy, kilkunastu techników i dowództwa. Wszyscy przyzwyczajeni do działania na statku jak i w skafandrach poza nim. Do nich dołączyło paru psioników, niezbędnych do namierzenia. Markus Todistejta – kapitan – zdecydował się wziąć na pokład także kilku inżynierów doświadczonych w pracy w trudnym terenie i grupę medyków.

Gdy tylko byli gotowi, wyruszyli. Każda minuta się liczyła. Dzięki zawansowanemu systemowi wyrzutu Matki okręt ratunkowy od razu nabrał prędkości. Kolejna minuta pracy silników ustawiła ich na odpowiednim kursie. Lecieli w stronę planety T-45, powszechnie nazywanej Fałdowcem, i zgodnie z planem za cztery godziny mieli lądować.

 

Markus Todistejta westchnął ciężko. Przechadzał się po mostku, starając się mieć wszystko pod kontrolą. Opierał się o blat, wpatrzony w przyrządy. Był zmęczony. Ledwo co się położył, a już poderwano go z łóżka i uczyniono szefem operacji ratunkowej. Nie czuł się na siłach, by wziąć odpowiedzialność za losy załogi Tulipana. Nie chciał tu stać i wydawać rozkazy – a jednocześnie wiedział, że jest jedną z najbardziej odpowiednich osób do tego zadania.

- No cóż – westchnął ponownie - takie życie fińskiego żołnierza. Nic nie poradzisz.

- Mówił pan coś, kapitanie? – spytał pilot, przebudziwszy się z drzemki.

- Nie, nic, nieważne – odparł w roztargnieniu Markus. – Pracujcie dalej, podporuczniku.

- Się robi, kapitanie. – Eta Alus nakrył oczy czapką i wrócił do przerwanego odpoczynku.

Wiedział, że dowódca go nie skarci. Przecież lecieli na autopilocie, a on był tylko „w razie W”. Latał tą maszyną od szeregowca i znał ją na wylot. Lekkie odchyły w lewo przy większym obciążeniu. Zakłamania czujników co do prędkości – minimalnie zawyżały, badziewia. On miał wszystko pod kontrolą a kapitan ufał mu bezgranicznie. I tak powinno być.

Pomyślał o tej cudnej psioniczce, która teraz siedziała w kajucie „gości” poziom niżej. 'Ach, te dłonie… I sposób, w jaki je trzyma… Gdyby tak mogła dotknąć nimi moich… Ma partnera' – ostudził się. - 'Ogarnij się, Eta. Pracujesz teraz. Hmm, a czy przypadkiem jej mężczyzna nie był na Tulipanie? Jakby go coś tak ten teges… Alus! Pilotujesz ten cholerny statek! Weź się w garść. Jej partner był dobrym żołnierzem i dobrym człowiekiem. Nie możesz mu życzyć śmierci! Czemu nie…? Milcz!'

Wstał, przeciągnął się. Rozejrzał się wokół, stwierdził, że wszystko jest okej i znowu opadł na fotel.

'Ciekawe, co ona teraz porabia…' – wznowił rozmyślania. – 'Czy w ogóle mnie kojarzy?'

 

Psioniczka imieniem Tuula Mieleen leżała na koi w pokoju zajętym przez jej drużynę i zaczynała się niepokoić. Co się stało z Kustim? Nie kochała go jakoś bardzo, ale w końcu partner to partner. Mógłby przeżyć – przydaje się czasami.

- Dowalimy tym popierdułkom, co tknęły mojego chłopa – mruknęła.

- Nie chciałbym psuć twojego obrazu rzeczy – odezwał się mężczyzna z sąsiedniego posłania. – Ale według większości przeprowadzonych symulacji była to albo systemowa usterka wewnętrza, albo problemy powierzchniowe. Nie wiem, w jaki sposób…

- Zamknij się, Aks.

- Jak sobie życzysz – starszy sierżant psioniczny wrócił do czytania książki.

 

'Demony. Wszędzie wokół demony. Atakują mnie. Wylądowaliśmy. Przeżyłem wypadek. Potężne są. Mnóstwo ich. Załoga, co z załogą... Jaką załogą? Są tylko demony, duchy zmarłych. Zmarłych..., czy moi ludzie umarli? Zginęli przy lądowaniu? Nie, demony... Czyżby to one... Na pewno… Co mnie to obchodzi? O czym ja mówię...'

Zrobił kilka kroków i opadł na kolana.

'Jonathan Lihavoitu... Kto to? Ja? Nie... Ja jestem demonami. Legionem demonów. One są... we mnie. Są mną. Jesteśmy demonami! A jednocześnie... człowiekiem. Umiemy się poruszać! Mamy ciało! Komandor? Gdzieś tam jest. Może. Choć pewnie w większości wykasowany. Trzeba było się go pozbyć, żeby zrobić miejsce dla NAS.'

Podniósł się ostrożnie i powoli zrobił kilka kroków, rozglądając się wokół.

'Uwaga! Idzie Herra, król, tyran. Szybko, uciekajmy! Prawa noga, lewa. Kontrolować równowagę, maluchy! A ty, duży, naucz się, jak obsługiwać to ciężkie ustrojstwo. Tempo, wracamy do reszty!'

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania