Poprzednie częściMur (TW 02) – Rozdział 1
Pokaż listęUkryj listę

Mur – Część III – Rozdział 20

Powoli wpływaliśmy do otwartej, drewnianej bramy, otoczonej kamieniem, nad wszystkim górowały blanki, spomiędzy których przypatrywali się strażnicy. Spisali się wręcz wzorowo, budując to. Jednak na podziwianie i ocenianie postępów przyjdzie czas. Wracałem do domu, lecz mogłem zapomnieć o odpoczynku i spokoju, złośliwy rak zżerał moją ukochaną wioskę i zadaniem wodza będzie wyciąć go aż do zdrowej tkanki. Pyrrusowa czynność, mogąca się źle skończyć. Wypalić chorobę, ale nie spalić organizmu. Nie obędzie się bez strat. Ach Bogini, że też tego nie przewidziałem! Przecież wśród ludzi fałszywi prorocy to niemal codzienność.

Rzuciliśmy kotwicę tuż przy brzegu, a magiczny trap zabrał nas na suchy ląd. Ujrzałem budynki wyjęte żywcem z miasta po drugiej stronie muru. Kamienne, solidne i niepalne. Podziwiam Aresa, nie spodziewałem się prac odwzorowanych w stu procentach z zostawionych planów. Bestioludzie mają potencjał, ich lekceważenie może drogo kosztować. Wzrok przykuwał tłum na centralnym placu, gdzie zgromadzili się wszyscy mieszkańcy. Z ciężkim sercem skierowałem się z towarzyszami podróży właśnie tam. Panowała ciężka atmosfera, a cisza królowała na ustach zebranych.

— Jak śmiesz wiązać wolne istoty! Wszak wszyscy jesteśmy wolni i zasługujemy na odpowiednie traktowanie! — Zaczął krzyczeć czarnowłosy młodzieniec, odziany w długą szatę. Obok niego siedzieli również inni, Fidi i sprawcy różnych przykrych sytuacji w wiosce, całe towarzystwo dumni i hardzi.

— Zamknij się wężu — syknąłem, uderzając go w brzuch. Uwiezieni próbowali rzucić mu się na pomoc, lecz zostali powstrzymani przez eskortę. — Z twych słów wypływa tylko jad, lecz masz rację, jesteś wolny, nie mam prawa cię krępować. — Rozciąłem więzy.

Ares spojrzał na mnie zdumiony.

— Czyli wreszcie pojąłeś swoje błędy? — Z uśmieszkiem popatrzył na mnie.

— Tak pojąłem. — Stanąłem naprzeciwko i położyłem rękę na ramieniu. — Największym błędem było pozwolić ci żyć. — Wbiłem głęboko, wyciągnięty ukradkiem nóż. Oczy wybałuszyły mu się, a pewność siebie ustąpiła miejsca zdziwieniu. Wyciągnąłem broń i ponownie zadałem cios i tak kilka razy.

— Dlaczego? — Padło krótkie pytanie. Dłonią dotknął rany i ze strachem zobaczył krew. Powoli upadł na kolana, a szkarłat popłynął strużką spomiędzy jego warg. Kucnąłem przed nim.

— Jako istota wolna masz prawo do wolności, jednak ja jako wódz mam prawo do ochrony swoich ludzi. Jak widzisz szkodnika na polu, nie będziesz próbował go przekonać, tylko usuniesz go najlepszym sposobem.

Nie usłyszał wszystkiego, skonał w połowie, klęcząc na ziemi.

— Zabrać mi to ścierwo! — krzyknąłem. Otarłem nóż o kawałek tkaniny. — Bracia i siostry! Właśnie wracam z podróży, przywożąc uczonego, który pomoże naszej wiosce i dowiaduje się wspaniałych wieści! Nie dość, że wioska nadal stoi, to jeszcze została zmodernizowana w zaplanowany wcześniej sposób. Spisaliście się! Jednak pośród dobrych wieści, dotarły do mnie również te złe. I to dotyczy się was, młodzi! Chcecie być traktowani, jak dorośli, a zachowujecie się, jak dzieci. Wystarczyły słowa obcego, byście porzucili wioskę.

— Ty też jesteś obcy — odpowiedział jeden ze związanych. Jeden z podwładnych Aresa chciał go uciszyć, lecz dałem znak, by zostawił to mi.

— Czy obcy może zostać wodzem? — spytałem, wpatrując się w niego.

— Nie może... — Padła krótka odpowiedź. Unikał mojego spojrzenia.

— No właśnie. Przychodzi jakiś młokos i zaczyna mieszać w waszych umysłach, zamiast posłuchać starszych i wypędzić go, wy postąpiliście odwrotnie. I nie dość tego! Podnieśliście ręce na SWÓJ dom, spowodowaliście krzywdę SWOICH braci i sióstr oraz zniszczyliście SWOJE dobro. Nie wstydziliście się swoich postępków, czuliście dumę z tego. Jak nazywa się takich ludzi? Hm... Niech pomyśle... Już wiem! Zdrajcy. — To słowo jak miecz przebiło serca zgromadzonych, a na twarzach wielu rodziców pojawił się ból i cierpienie. Nikt nie chciał, aby jego dziecko zostało nazwane tym najgorszym mianem. Zgromadzone młode pokolenie nie przedstawiało już butnej i pełnej dumy postawy, ze wstydem spoglądali na ziemie.

— Kara za zdradę jest jedna i ta sama. Śmierć!

Związani pobladli. Ze słów fałszywego przywódcy powoli skapywała słodka powłoka, odkrywając nagą i przerażającą prawdę. Zaczęła do nich docierać powaga czynów, których się dopuścili. Złoto okazało się tylko pusto brzęczącym pirytem.

— Serce kroi się, że przyszłość, jaką wy młodzi jesteście, prawie została zmarnowana. Jednak stało się i nie mogę marnować potencjału, lecz musicie wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. — Odwróciłem się do Aresa. — Wbijcie grube pale i przykujcie więźniów twarzą do nich.

Skinęli głową i zabrali się do pracy. Domyślali się, co czeka winnych.

— Jak myślisz Aresie, to wystarczy? — Usiadłem na trawie z mocno bijącym sercem. Występy publiczne były nie dla mnie.

— Wszyscy spodziewali się śmierci, nawet rodzice. Ja bym zgładził wszystkich, lecz ciężko patrzy się na zmarnowane młode życie. Prowodyr został zabity, a winni dostaną karę. Nie ma dobrego wyboru. Dzisiejsze cierpienie, zabezpieczona przyszłość.

— Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę — wychrypiałem. — Niech wszyscy młodzi to oglądają bez wyjątku. Musimy zadbać, by dziewczyny odsłoniły tylko plecy, kara karą, ale nie mogą zostać zhańbione.

— Wszyscy dostaną specjalne pokutne ubrania z odsłoniętymi plecami. Całe szczęście, że kobiety jeszcze pamiętają, jak się je szyje. Już od dawna nie były w użyciu, aż dziś nadeszła ponowna potrzeba. — Ares odwrócił się i zaczął nadzorować budowę "siedziska kata".

Kilka dni później wszystko zostało przygotowane. Przy czterech słupach przykuli po osobie na jedną stronę świata, w sumie szesnaście osób. Za winnymi stali ojcowie, a nawet matki z batami, zaczęło się widowisko. Trzask, jęk, trzask, krzyk i tak do czterdziestu uderzeń. Kaci z trudem powstrzymywali łzy, kierując rękę do kolejnego uderzenia, ale nie chcieli, by ktokolwiek ich zastępował. Obowiązek wychowania należał wyłącznie do nic.

Po wszystkim żaden z rannych nie stał, wszyscy leżeli na brzuchu, ciężko oddychając.

— Dość ostre postępowanie, nawet jak na ciebie — odezwał się szaman, siedzący obok mnie.

— Zrobiłbyś to lepiej? — Ton mego głosu brzmiał zupełnie bezbarwnie.

— Na szczęście nie jestem wodzem. Jakbym był, na pewno inaczej to by się nie skończyło. Do młodych opornych umysłów nie wiele dociera.

— Aż dziw, że nie byłeś po ich stronie.

— Wyrzuciłem tego całego Fidi z chaty, jak tylko do mnie przyszedł. Nie zgadzam się z tobą w wielu kwestiach, ale przynajmniej nie nawołujesz do czynienia destrukcji w imię dziwnych ideałów. On dbał tylko o swoją sektę, gotowy pozyskać każdego, obojętnie jakimi środkami. To nie dla mnie. Ja co najwyżej mogę spalić magazyn raz na jakiś czas. — Uśmiechnął się szeroko, trzymając między zębami kawałek słomy.

— Pomożesz im zaleczyć rany? — Wiem, że powinienem bardziej rozkazywać, ale czułem się tu, niczym w rodzinie, a nie w wojsku.

— Już mam przygotowane maści, lecz ich ból potrwa jeszcze przez góra tydzień. Nakładanie balsamu będzie najgorsze. Przynajmniej nie zapomną tej lekcji. Dobra, idę wykonywać swoje obowiązki. — Wstał i zaczął wydawać polecenia swoim uczniom. Kolejna zmiana, gdy mnie nie było.

Ruszyłem się ze swojego miejsca, nie miałem ochoty na nic. Ranienie swoich ludzi nie leżało w mojej naturze i nie sprawiało przyjemności, pozostawał tylko niesmak. Resztę dnia spędziłem, oglądając nowe oblicze wioski i przygotowując warsztat profesorowi. Nadszedł czas na kolejny krok w rozwoju osady.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • JamCi 19.07.2019
    Super. Ta jak dotąd podoba mi się najbardziej. I z czymś się jakby kojarzy :-)
    Fajny język tu :-)
  • krajew34 19.07.2019
    Dzięki za wpadnięcie.
  • JamCi 19.07.2019
    krajew34 nie żartuj. Czekam na nie i właze od razu :-)
  • Tomek Bordo 20.07.2019
    Ares tańczy

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania