Poprzednie częściMyśliciel z dachu – dobro 🖤

Myśliciel z dachu – chłód 🖤

Chłód

 

Dwa lata później

 

Znów wbrew sobie przywołał w pamięci pierwsze spotkanie z Kayleigh. Składała nieskładne zdania i mówiła bardzo niejasno, a mu i tak nigdy nie przyszło do głowy, iż mogłaby kłamać. Po raz pierwszy od baaaaardzo dawna chciałby wrócić. Odwrócić bieg wydarzeń i zamiast uciec, znów stanąć w progu antykwariatu. A ten dzień zbliżał się tak szybko. Trochę się przez to cieszył, ale większość jego umysłu przejął strach. Dwudziesty drugi listopada. Co roku tego dnia czuł w powietrzu lepki zapach pewnego rodzaju żałoby. Świat tak jakby trochę przygasał, nawet latarnie nie świeciły tak jasno.

Wyrósł na – jak nazwała go dzień wcześniej pani Rose – „bardzo porządnego młodzieńca”. Sam nie powiedziałby o sobie, że jest porządny, ale niech będzie tej pani Rose. W końcu to ona żywiła go pomidorami przez całe lata.

Od słońca rozjaśniały mu włosy i pojawiły się małe piegi, jak u małego dziecka. Teraz można było bez wątpliwości powiedzieć, że był blondynem. Tylko oczy pozostały takie nijakie. Nikt nie umiał określić, cóż to za kolor.

Do opuszczenia sierocińca zostało mu siedemnaście dni. Później musiał gdzieś się podziać do dwudziestego drugiego. To niecałe dwa miesiące, a Paul mógł się pochwalić niemałym sprytem. Był prawie pewny, że jakoś uzbiera na bilet do rodzinnego miasta. Musiał coś wymyślić.

– Słuchasz mnie w ogóle?

Jak wyrwany z transu rozejrzał się dookoła.

– Przepraszam – mruknął. – Możesz powtórzyć?

Zamiast powtórzyć, Alex wydał z siebie nieokreślony dźwięk sygnalizujący frustrację.

– Hannah. – To jedno słowo wystarczyło. W zasadzie to imię, ale czy to ważne? Nie. Więc czemu Paul się zastanawiał?

Zastanawiał, ładnie brzmi. Zastanawiał, za-sta-na-wiał. Hm, naprawdę ładnie.

– Pomóż mi! – Alex z bezradności schował twarz w dłoniach. – Błagam, Paul.

– Nie proś o pomoc mnie, nie znam się. Nie wiem, jak mam ci pomóc. Spytaj kogoś innego

Kolejny niezdefiniowany wyraz frustracji wydobył się z krtani chłopaka. Naprawdę był załamany. Paul nie widział przyjaciela w takim stanie od... Właściwie to chyba od niedawna.

– Nie znam nikogo innego.

Hannah była rok młodszą od Alexa – a co za tym idzie dwa lata młodszą od Paula – siostrzenicą pani Rose, która pojawiła się w mieście na wakacje. Przyjechała w odwiedziny do wujków, lecz los chciał, że została dłużej. Podobno tam, gdzie się wychowała nie znaleziono „wystarczająco dobrej, jak na jej możliwości szkoły”. Tak powiedział mąż pani Rose. W sumie nikt nie wiedział, jak długo Hannah miała zostać.

Pech chciał, że Alex od lipca chodził za nią krok w krok. Cała historia stałą się trochę skomplikowana, co tydzień było inaczej. Raz jego uczucie było odwzajemnione, później jednak nie, czasem też zdarzało się, że między tą dwójką powstawał mur. Często się kłócili, na skutek czego Alex przychodził właśnie do Paula. Tak jak teraz.

– Naprawdę nie wiem, co mam zrobić – żalił się dalej. – Co zrobiłem źle...

– Wiem – przerwał mu Paul, już trochę zirytowany. A trzeba zaznaczyć, że przecież Paul miał ogromne pokłady cierpliwości.

Poooookłaaaady. Takie jak w statku? Pokład na statku? Hm. Nie wiedział.

– Po prostu daj jej i sobie czas, żeby wszystko przemyśleć. Rozumiesz? Posiedź teraz sam i pomyśl. Pogłówkuj, Alex. To jest fajne, ja często główkuję, zastanawiam się.

– Naprawdę...?

– Yhm – przytaknął Paul na odchodne i wyszedł z pokoju, który dzielili we czterech. On, Alex, James i Arthur.

Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaczęła się jesień, było więc jeszcze w miarę ciepło. Paul nie przepadał za ciepłem, lubił, gdy był chłód. On uspokajał i wywiercał igiełkami miniaturowe dziurki w skórze. Poza tym, Paul był przyzwyczajony to chłodu. U taty było zimno praktycznie zawsze.

Całe życie uciekał, a nawet najmniejsza myśl, która nawracała go do „wtedy” powodowała ukłucie gdzieś w klatce piersiowej. Od niedawna potrafił wracać bez wyrzutów sumienia, bez tego dziwnego uczucia. Jakoś łatwiej mu było, gdy zbliżał się termin jego wolności. Tak mało dzieliło go od powrotu.

Rozejrzał się po miejscu, do którego dotarł. Wędrował po mieście dość często. Trafiał w różnorakie zakątki, co nie zawsze mu się podobało. To tak, jakby odłączyć nogi od układu nerwowego i dołączyć im własny mózg. „Idź prosto. Skręć w prawo”. Szły absolutnie bez jego wiedzy.

Od dziecka lubił miejsca, których było mało, albo które istniały tylko raz. Nie powtarzały się. Czasem w ogóle ich nie było, istniały tylko w jego wyobraźni. A może były, tylko nie w prawdziwym świecie? Można tak to zaliczyć? Nie wiedział, nie był pewny.

Oparł się o ścianę ceglanej kamienicy i posiał wzrok w gałęziach drzew, które kołysały się lekko do wiatru. Mieszały się w sobie, walczyły o miejsce.

Zdarzały się momenty, w których czuł się całkowicie sam. Wiedział, że nie jest, ale to nie zmieniało faktu, że czasem nikt go nie rozumiał. To było przybijające, gdy żadna z otaczających go osób nie widziała, nie rozumiała, albo nie czuła tego, co on. Myślał wtedy, że pan Harris by zrozumiał. Kayleigh by wiedziała. Ale nie mógł być pewny na sto procent, przecież – cytując Kayle – nigdy nie możesz być na sto procent pewny.

Kayleigh. Na samo wspomnienie uśmiechnął się pod nosem. Teraz mógł zobaczyć przyjaciółkę w pamięci. Ciemne włosy i jasne oczy. Takie błękitne. Ale taka była jako dziecko. Jak wyglądała tamtego dnia? Co robiła w tym czasie? Miała już siedemnaście lat.

Siedemnaście, sieeedemnaaaaście. Sie-de-mna-ście.

Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął stamtąd kartkę papieru. Tak dobrze znał każde zagięcie i szelest materiału. Szczególnie interesowało go to zdanie już po podpisie:

 

PS. Nigdy nie wątpcie?

 

Nie wiedział, co oznaczał pytajnik na końcu. Pan Harris dodał go przez przypadek? Dlaczego się spieszył? Dlaczego się nie pożegnał? Dlaczego to zrobił?

Kiedyś Paul zadawał sobie te pytania tak często, że w końcu stwierdził, iż to nie ma sensu. To znaczy dalej intrygował go znak zapytania, ale po co się domyślać, skoro i tak nie pozna odpowiedzi? To już nieważne. Mógł się męczyć, lub wszystko zaakceptować. Zrozumiał, że zegarmistrz miał konkretny powód. Albo inaczej, Paul przekonywał się, że pan Harris miał powód. Musiał mieć, inaczej by go nie zostawił.

W liście mężczyzna zaznaczał, że nawet jeśli Kayle i Paul zostaną rozdzieleni, ich drogi jeszcze się spotkają. Pisał, że niezwykły los przeznaczenie zgotowało dla ich dwójki. Ale czy to nie było tylko kłamstwo dla dobra? Takie, o jakim opowiadał mu w deszczowy dzień. Ten sam, w którym Kayleigh po raz pierwszy przyszła do antykwariatu. Pojawiła się i zostawiła w nim swój ślad. Ciekawe, czy już zapomniała. Ile czasu zajęło jej wymazanie z pamięci chłopca o jasnych włosach? Nie wiedział.

Lubił wpatrywać się w ciemne litery na żółtym papierze, przypominały mu dom. Nie ten, w którym czekał ojciec. Widział antykwariat, pracownię, zegary i światło, które tak ładnie odbijało się od szkła. Czyste okna.

Przypomniały mu się tamte czasu, kiedy był małym chłopcem. Szare ściany w mieszkaniu na dachu. St. Paul Street, księgarnia na rogu. Chłód.

Średnia ocena: 2.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Charlotte41 4 miesiące temu
    Tekst jest ciekawy, trochę moje klimaty. Łap 5, pozdrawiam :)
  • Sandra 4 miesiące temu
    Dziękuję bardzo :) Miło mi, że ktoś tutaj zagląda ❤️

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania