Poprzednie częściMyśliciel z dachu – dobro 🖤

Myśliciel z dachu – cisza 🖤

Cisza

 

Czasem Paul zastanawiał się, gdzie jest koniec. Świat zaczyna się w jednym miejscu i kończy gdzieś indziej. Gdzie? Antykwariat był miejscem, do którego taki koniec świata można by było porównać. Można by na przykład zawiązać jeden koniec sznurka do drzwi antykwariatu i obejść z nim całą planetę. Koniec sznurka przywiązałoby się do klamki po drugiej stronie drzwi, a wtedy z jednej strony drzwi byłby początek, a z drugiej koniec świata. Lub na odwrót. Ale to miejsce – pracownia pana Harrisa – była końcem świata. Była miejscem, gdzie można uciec. Gdzie można się bać, być niewidzialnym. Być szczęśliwym bez przeszkód.

Paul zastanawiał się też nad pojęciem, szczęście.

SZCZĘŚCIE. SZCZĘŚCIE. SZCZĘŚCIE.

Gdyby nie było pana Harrisa i antykwariatu, Paul nie zaznałby szczęścia. Nikt nie nauczyłby go nic o kłamstwie i dobrze. Nikt nigdy nie zaparzyłby herbaty malinowej i nie powiedział „Opowiedz mi o swoim problemie, Paul, co się dzieje? Porozmawiamy?”. Nikt nie pomógłby mu w utrzymaniu się na nogach, nikt nie kupiłby mu ubrań i nie dał jeść, gdy ojca akurat nie było. Nikt nie rozmawiałby z Paulem o książkach i pomagał w trudnych chwilach

Dla chłopca nie istniało nic lepszego niż antykwariat i nikt lepszy od pana Harrisa.

– Kayleigh, pomożesz mi, proszę? – powitał go głos pana Harrisa. Wszedł akurat do antykwariatu, cały był przemoczony. Na zewnątrz lało jak z cebra. – Postaw to tutaj… Paul! A gdzie twoja kurtka!?

– Zostawiłem w domu. Cześć, Kayle.

Kayle, wnuczka pana Harrisa. Coraz częściej pojawiała się w antykwariacie, przychodziła pomagać. Przestawiała książki, ścierała kurz. Ale miała zakaz sprzątania zegarów. To było zadanie Paula.

Poza tym, panowie mieli umowę. Pan Harris obiecał, że nigdy nie postawi żadnego z dzieci wyżej, nie będzie traktować nikogo lepiej. A Paul obiecał, że polubi Kayle. Czy to dziwne, obiecać komuś, że polubi się inną osobę? Może trochę. Ale umowa to umowa, a Paul zawsze dotrzymywał słowa.

– Hej. Jak ci minął dzień?

Zawsze o to pytała. Znała sytuację chłopaka na tyle, żeby znać tematy nietykalne. Zakazane. Nie wiedziała jednak o wszystkim. Na przykład nie zdawała sobie sprawy z faktu, iż Paul mieszka na dachu. Nie widziała nigdy nieobecnych, zamglonych oczu ojca.

– Jak zawsze.

Za każdym razem tak odpowiadał.

– Zaraz się rozchorujesz, zdejmuj tę bluzę i wskakuj pod koc. Zaraz dostaniesz herbaty malinowej – zarządził pan Harris, a chłopak posłusznie wykonał rozkaz. – Kayleigh, dziękuję ci bardzo – dodał jeszcze i zniknął na zapleczu.

Patrzyli za nim przez chwilkę.

– To dziwne – stwierdziła Kayle. – Tak bardzo cię lubi, non stop coś mówi o tobie.

– Dziwne, że pan Harris mnie lubi? Dlaczego? Ze względu na ojca powinien mnie lubić mniej?

Gdzieś w głębi serca wiedział, że nie o tym mówiła. Ale mimo to poczuł ukłucie pod żebrami. Musiał spytać.

– Nie, nie! Oczywiście, że nie. Chodzi o to, że… Podobno odsunął się od babci, mamy i wujka tak nagle. Wszyscy wspominają to boleśnie. Było mu tak trudno kochać rodzinę, a ciebie polubił z taką łatwością.

– Znam inną wersję wydarzeń – stwierdził, przypominając sobie tamtą rozmowę.

– Jaką?

Paul zastanowił się przez chwilkę. Czy było warto? Nie. Nie zawsze trzeba było wyjaśniać. Weźmy to za takie kłamstwo dla dobra. Nie, chwila. Paul nie skłamał, nie mógł. Minął się z prawdą, lecz nie skłamał. Tak lepiej.

– Czy to ważne? Przecież nie zmienimy przeszłości, prawda? Nie możemy rozpamiętywać tego, co stało się między panem Harrisem, a twoją mamą, babcią i wujkiem. To nie ma sensu. Skupmy się na teraz – powiedział. – Opowiedz coś o swoim życiu.

To trudne pytanie. Nigdy nie wiadomo od czego zacząć, czy coś wypada, czy nie. Jak się zachować?

– Moje życie niczym się nie wyróżnia na tle innych – zaczęła, porzucając poprzedni temat w niepamięć. Może Paul miał rację i powinna zostawić sprawę dziadka w spokoju? Mama przecież nie wiedziała, że przychodziła do antykwariatu. Kayleigh nie mogła jej powiedzieć. – Chodzę do szkoły, jestem jedynaczką. Moja mama jest lekarzem, a tata ma firmę i siedzi w biurze. Czytam książki. Tylko tyle.

Gdy tak Paul się zastanowił, to Kayle miała bardzo dobrze. Czy tego nie doceniała? Nie, ona po prostu była przekonana, że ma nudne życie.

A Paul był mistrzem w znajdywaniu mocnych stron.

– Jesteś jedynaczką, to już coś. Niewiele jest teraz jedynaków na świecie. Wyróżniasz się.

– A ty? Masz rodzeństwo?

Westchnął.

– Miałem. Mama zmarła krótko po jej narodzinach, ona z resztą też. Miałem dwa lata. Nic nie pamiętam. Od tamtego czasu… – zatrzymał się. Tutaj już było trudniej. Dlaczego? Nie wiadomo. Jak nazywała się tamta ulica? – Ojciec jest nieobecny.

Sam nie wiedział, jak przetrwał, dlaczego nikt nie zabrał go do domu dziecka. Jak to się stało, że on nadal tu mieszkał? Dlaczego jeszcze był?

– Nazywała się Lidia. Po jakiejś prababci.

– Ładnie – zauważyła.

– Zbaczasz z tematu – uciął. Znowu uciekał. – Może masz psa?

– Żółwia. Ma na imię Patryk.

Zaśmiał się serdecznie. Już prawie zapomniał, uciekł.

– Naprawdę? Żółwia? I ma na imię Patryk?

– Nie obrażaj Patryka. – Rzuciła mu srogie spojrzenie, zaraz jednak zmieniła je w uśmiech.

Tylko pan Harris obserwował tę dwójkę młodych ludzi zza drzwi. Był człowiekiem mądrym, a jednak skrytym. Nie trzeba było jednak być mędrcem, żeby dostrzec tę więź powoli zakorzeniającą się w ich duszach. Trochę zbolałych, jak to dusze nastolatków, a jednak radosnych i optymistycznych. Jakimi to dzieci mają zwyczaj bywać.

 

* * *

 

Zbliżały się święta. Koniec listopada, liści już nie było. Paul nie lubił tego czasu, nie przepadał też za samymi świętami. Kojarzyły mu się z ciepłem w domu, rodziną, wspólnym pieczeniem pierników. Nigdy tego nie doświadczył. Pan Harris zawsze spędzał z nim wigilię Bożego Narodzenia, ale to nie było to samo. Nie stroili nawet choinki, byli tylko razem. Jak każdy dzień z tych trzystu sześćdziesięciu pięciu.

A jednak zawsze w powietrzu unosił się pewnego rodzaju smutek. Może też trochę żałoba. Niebieski połysk widoczny na szkle zegarów. Samotność?

Ść, ść, ść, ść, ść. Śśśśśśśśśśśśśśś, ćććććććććććććć.

Jaka była tamta ulica, na której mieściła się księgarnia?

– Dobry wieczór! – Dało się usłyszeć dźwięczny głos. – Paul? Jesteś?

– Jestem! – odkrzyknął z głębi pomieszczenia. – Obecny.

Cieszył się z odwiedzin Kayleigh. Polubił ją. Naprawdę, coraz lepiej się rozumieli. Było im po prostu łatwo rozmawiać, milczeć zresztą też. Dzieci zwykle nie milczą w obecności kogoś, kogo lubią, z kim się przyjaźnią. Przecież dzieci nie rozumieją ciszy.

A jednak. Cisza była czymś magicznym. To jakby rozmawiać ze sobą bez użycia słów. Słowa zwykle były chaotyczne, spojrzenia zresztą też.

Na przykład ojciec Paula nie mówił wiele, a jeśli już, to niebyt zrozumiale. A oczy miał zamglone i nieobecne – spojrzenia nawet nie miał. Stracił wraz z umiarem.

A Kayle to Kayle. Czujesz jej obecność i znasz emocje, jakie jej towarzyszą. Wystarczy jeden oddech gdzieś po drugiej stronie antykwariatu.

– Ale zimno... A śniegu nie ma.

Była smutna. Dlaczego? Nie lubił, gdy była smutna. Nie było śniegu, a dlaczego nie było śniegu? Nie wiedział. Czyli była smutna, bo nie było śniegu? A może przez coś innego. Pytania, pytania, pytania...

– Lubisz śnieg? – spytał.

– Bardzo. I śnieg, i zimę, i święta. A ty? Lubisz święta, lub śnieg?

– Śnieg jest zimny, a za świętami nie przepadam.

– Jak to!? – zdziwiła się. Nie do wyobrażenia było, jak można nie przepadać za świętami. Przecież wszyscy kochali święta!

A Paul nie. Nie był jak wszyscy, pod tym względem akurat się różnił.

– Nie obchodzę świąt z panem Harrisem. Tego dnia nie ma dla nas, wiesz? Jest jak każdy inny, chociaż może troszeczkę smutniejszy...

– Nie jecie kolacji wigilijnej!?

Pokręcił głową.

– Nie kupujecie sobie nawzajem prezentów!?

Wzruszył ramionami. Za co? Przecież nie miał pieniędzy.

– Nie ubieracie chociaż choinki...? – dopytała z nadzieją, choć znała odpowiedź.

– Nie – brzmiała.

– Musimy to zmienić!

– Nie chcę – powtórzył cicho.

I to była prawda. Nie chciał świąt. Nie chciał choinki, kolacji, ani prezentów. Nie chciał radości w smutku. Zima to smutek, święta to radość. Nie, nie pasuje.

– Ale...

– Nie, Kayle. Nie chcę. Zmieńmy temat – uciął, kończąc przecierać kolejny regał. – Jak tam u Patryka?

– Uciekasz, Paul.

Przesadziła. Złość zaczęła mieszać mu się w żyłach. Wiedział, że ucieka, ale zawsze to robił i nie był w stanie sam się do tego przed sobą przyznać. To nie było fair, że mu wypominała. Nie miała prawa, nie znała prawdziwej ucieczki.

– Oczywiście, że uciekam – warknął. – I co? I nic. To mój wybór. – Głos miał zimny, jak śnieg. Ostry, trochę jak nóż.

Nie speszyła się i pruła do przodu.

– Nie warto. I tak będziesz musiał się z tym zmierzyć. Zrób to teraz, zanim cię przygniecie. Nie chciałabym, żeby tak było. A teraz przepraszam, idę szukać dziadka – powiedziała Kayle i odwróciła się na pięcie. Zostawiła go samego. Chłopiec z dachu, a może uciekinier. Chował się przed niektórymi tematami, czynnościami, słowami czy ludźmi.

Chwila, nie chciał przecież uciec przed Kayle.

– Poczekaj – powiedział. – Dzisiaj go nie ma.

Szybkim krokiem wyszedł na przód sklepu, stanął za ladą obok dziewczyny.

– Pojechał na trzy dni gdzieś w odwiedziny. Powiedział, że do brata. Wyjaśnić przeszłość. Nie jestem pewien, co miał przez to na myśli.

W powietrzu wyczuł niepokój.

– Ale pan Harris nie ma brata, Paul. Gdzie on naprawdę pojechał?

Paul zmarszczył brwi.

– Ale tak powiedział... – tłumaczył się.

– Skłamał i to słabo. Dziadek nie ma rodzeństwa.

Nie wiedział, co myśleć. Może to pomyłka?

– Jesteś pewna?

– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent.

Więcej niepokoju wypłynęło z ich dusz do powietrza, pustki wokół nich.

– A...? – odchrząknął. – Gdzie ten ostatni jeden procent?

– Nie ma go. Nigdy nie możesz być na sto procent niczego pewny.

Rozejrzała się dookoła. Myśli parowały jej z głowy.

– To dziwne, przecież zawsze tu jest. On tu mieszka! – mruczała pod nosem.

Miała rację, pan Harris mieszkał w kawalerce umieszczonej nad antykwariatem, ale jego prawdziwy dom zawsze był tam, gdzie zegary. Czyli w tym magicznym miejscu, w którym kurz tańczył do muzyki wahadeł, a cisza walczyła ze spokojem.

– Może jest w swoim mieszkaniu...? – zastanawiała się na głos. – Chodźmy tam, może go znajdziemy.

Paul miał wątpliwości.

WąTpLiWoŚŚŚŚŚciiiiiiiiiiii. Jak nazywała się tamta ulica?

Nigdy nie był w tamtej kawalerce, pan Harris nigdy o niej nie wspominał. Przez przypadek temat ten stał się tematem nietykalnym. I szczerze wątpił, że zegarmistrz będzie u góry, ale determinacja na twarzy Kayleigh była zbyt przekonująca. Nie mógł uciekać, tak? No właśnie.

– Dobrze, chodźmy. – Kiwnął ręką i przeszedł na tyły antykwariatu. Stamtąd do góry prowadziły kręte drewniane schodki. Pięły się w górę bardzo dumnie, a jednak sprawiały wrażenie malutkich. Weszli na górę, stąpając ostrożnie i budząc do życia skrzypiące stopnie. Zapukali do drzwi.

– Nikogo nie ma – powiedział Paul, gdy po paru próbach ze środka nadal nie wydobył się żaden odgłos. Żaden znak życia. – Wyjechał, wróci za parę dni.

Westchnęła.

– Ale ja... – Oparła się o pożółkłą ścianę. – Ja chciałam.

I mimo tego niezrozumiałego wyjaśnienia, on widział. Miała dość czyste spojrzenie, dość przejrzyste łzy. Wiedział co chciała.

– Bałaś się?

– Nie... Tak. Nie wiem.

Szukała.

A potem była cisza. Dwje nastolatków stało i patrzyło w nicość. Powietrze zrobiło się najpierw gęste jak kisiel, a później lepkie jak perfumy. Niewypowiedziane zdanie wisiało między nimi. Jak brzmiało?

– Ja naprawdę chciałam spytać, jak było naprawdę. Chciałam wiedzieć, kto kogo skrzywdził, chciałam wiedzieć, dlaczego babcia nie żyje. A on uciekł – wyszeptała jakiś czas później. – Stchórzył.

Poczuł w klatce piersiowej ukłucie. Uciekanie to było jego zadanie. On miał uciekać.

Średnia ocena: 3.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • il cuore 5 miesięcy temu
    /Paulem o książkach i pomagał w trudnych chwilach/ – kropek
    /– Kayleigh, pomożesz mi, proszę? – Powitał go głos pana Harrisa./ – możesz małą literą – powitał
    /– Zaraz się rozchorujesz, zdejmuj tą bluzę/ – ja bym napisał – tę bluzę
    /Tylko pan Harris obserwował tą dwójkę/ – tutaj też – tę dwójkę
    /żeby dostrzec tę więź/ – patrz, a tutaj napisałaś /tę więź/ więc wiesz o co biega...
    /Jakie to dzieci mają zwyczaj bywać./ – to bym zmienił np. Jakimi to dzieci zazwyczaj bywają.
    /rozmawiać, milczeć z resztą też./ – w tym przypadku – zresztą
    /To jakby rozmawiać z sobą/ – ze sobą
    /– Oparła się o pożółkną/ – pożółkłą
    /Dwóch nastolatków stało/ – Dwoje

    cul8r
  • Sandra 5 miesięcy temu
    Wiem, zawsze pokręcę ą i ę, nie wyłapię i publikuję takie brzydkie... Dzięki, poprawię wszystkie literówki :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania