Poprzednie częściMyśliciel z dachu – dobro 🖤

Myśliciel z dachu – chaos 🖤

Chaos

 

Gdy Paul wrócił z antykwariatu pana Harrisa i stanął pod kamienicą, z każdym kolejnym spojrzeniem było mu ciężej. Oddychać, patrzeć, być. Nie potrafił wyobrazić sobie, co zastanie tym razem. Nigdy nie potrafił. Za każdym razem zniszczone było coś innego, za każdym razem ojciec leżał gdzieś indziej. O ile w ogóle był w domu.

Jak nazywała się tamta ulica, na której ktoś założył księgarnię?

W uszach rozbrzmiewały mu słowa zegarmistrza. Że jego tata z pewnością jest zły. A po czym to poznać? Pan Harris powiedział tylko, jak rozpoznać dobrych ludzi. Może trzeba pomyśleć na odwrót? Czy ludziom złym oczy gniją spojrzeniem utopionym w czarnej smole złości i nienawiści? Czy ludzie źli nie pomagają z własnej woli?

Jeśli tak, Paul sam mógł stwierdzić, że jego ojciec jest zły. To wszystko przez te oczy. Nie głębokie, ale bardzo płytkie. Takie… Puste. Zamglone. Nieobecne.

Tak, z pewnością były nieobecne.

Paul pomyślał, że skoro rodzimy się dobrymi, to rodzimy się też źli, prawda? Nawet pan Harris tak powiedział. Mężczyzna we własnej osobie. To trochę dziwne, że jesteśmy źli, lub dobrzy. A można być kimś po środku? Można być dobrym, ale udawać złego? Albo na odwrót? Być złym, ale udawać dobrego? Być pomiędzy dobrem a złem?

Dziwne też te pojęcia. Dobro i zło. D-o-b-r-o i z-ł-o. Doooobrooo i złoooo.

Paul powtórzył te słowa bezgłośnie i jeszcze raz omiótł spojrzeniem kamienice. Czy powinien wchodzić? Może jego ojciec – zły człowiek – potrzebuje szklanki wody? Może oczekuje, że chłopiec – jego dobry syn – przyjdzie i mu pomoże?

Za dużo pytań, za mało odpowiedzi.

To też Paul przeczytał w książce. W książce z księgarni na rogu ulicy… Dalej nie potrafił sobie przypomnieć nazwy. Nadal widział tylko lukę, puste miejsce. Niewypełnione.

Raz się żyje, skoro odziedziczy antykwariat (bądź pracownię pana zegarmistrza) to da radę też kolejny dzień zaopiekować się ojcem. Najpewniej w stanie nietrzeźwym. Kolejny dzień, kolejny miesiąc, kolejny rok. Kolejny, kolejny, kolejny.

Kooooleeeejnyyyy. Hm, zabawne.

Wszedł więc na dach, lub na poddasze, jak się komu podoba, a z każdym krokiem czuł się bardziej wyczerpany. Nie wchodzeniem na schody, tylko świadomością, iż ciężar opieki znów spada na jego barki. Ale nie można zostawiać potrzebujących, nigdy. To była jego jedyna złota zasada. Taka, której trzyma się choćby do końca świata.

– Paul!? – Z głębi mieszkania doszedł go stłumiony, niewyraźny głos. Tata był pijany. Tylko czego innego Paul mógł się spodziewać? Nie mógł mieć przecież nadziei, że pograją razem w szachy. A Paul nie lubił szachów, więc po co w ogóle tak myślał?

– Tak – odkrzyknął, choć to nie brzmiało jak krzyk. Można by rzec, że Paul to powiedział, ale podszył krzykiem więc wyszło takie pomiędzy. – Przyniosę ci wody – dodał jeszcze, było to jednak za ciche, by ktokolwiek mógł usłyszeć.

Mimo zmęczenia zaopatrzył ojca w wodę i resztkę tabletek przeciwbólowych, które kupował za oszczędności co miesiąc i posprzątał, bo lubił gdy było czysto. Tylko okien nigdy nie umył, bo przerażała go wysokość. Nie odważył się.

To troszeczkę naiwne, ale Paul zawsze miał nadzieję, że ktoś mu podziękuje. Pan Harris owszem, dziękował za pomoc, ale tata? Nigdy. To też dziwne słowo. Dlaczego słowa tak dziwnie brzmią?

* * *

 

Następnego dnia w szkole musiał skłamać. A Paul nie-na-wi-dził kłamać. Po prostu tego nie trawił, nie potrafił zdzierżyć kłamstwa, nawet najmniejszego. Gdy opowiedział o tym panu Harrisowi, rozpoczęła się pomiędzy nimi długa dyskusja na ten temat.

– Szczerość to najprostsza droga do szczęścia. Przynajmniej tak piszą w książkach – mówił chłopiec.

– Tak, ale czasem trzeba kłamać – stwierdził zegarmistrz rozkręcając kolejny zegar, tym razem taki stojący, z wahadłem. – Dla dobra otoczenia.

– Otoczenia? – Paul skrzywił się, gdy kurz z półek wleciał mu do nosa. Właśnie czyścił najdalszy i najbardziej zapomniany kąt antykwariatu. – Ale to bez sensu.

– No nie wiem. Podajmy jakiś przykład, hm…?

– Na przykład okazuje się, że zapomniałem odwiedzić pana w pańskie urodziny – zaproponował od razu. – To taka sytuacja, nad którą można się głowić.

– Dobrze więc. Wtedy chcę, żebyś mi powiedział czy zapomniałeś czy tylko udajesz, iż zapomniałeś. Oczekuję szczerości, gdyż jesteś mi bliski, lecz ty mnie okłamujesz, bo też jestem ci bliski, nie chcesz mnie zranić. Co byś zrobił?

Paul zastanowił się chwilkę, ale jego myśli uciekły do tamtej księgarni na rogu. Szybko się jednak zreflektował i odpowiedział:

– Prawda, stanowczo prawda. Może i pana zranię, ale zraniłbym jeszcze bardziej, gdyby się pan dowiedział, że okłamałem. Mam rację?

– Niekoniecznie. Mogę przecież nigdy nie dowiedzieć się o kłamstwie. Czyż nie?

– To bardzo skomplikowane – stwierdził chłopiec. – Wszystko zależy od perspektywy patrzenia na problemy. Jest taki cytat. „Problem nie jest problemem. Problemem jest twoje podejście do problemu”.

– Kto to powiedział?

– Kapitan Jack Sparrow.

Pan Harris oderwał wzrok od śrubek i przeniósł go na niczego nieświadomego Paula. Podobał mu się jego tok myślenia. Zegarmistrz lubił te ich dyskusje pełne dziecięcej filozofii. Podobno to właśnie dzieci są najlepszymi nauczycielami. Czy to prawda? Nie wiadomo.

– Dokładnie tak. To miło tak sobie pogawędzić, nieprawdaż? Ale teraz wybacz, pójdę zrobić herbaty. – Odwrócił się i wyszedł na zaplecze.

Paul lubił herbatę, szczególnie malinową. Albo zapach herbaty malinowej? Sam nie wiedział. I wtedy, gdy zastanawiał się co lubi bardziej, usłyszał cichy dźwięk dzwoneczka zwiastującego przybycie gości. To dziwne, dawno nikogo tutaj nie było.

Chłopak podszedł na część sklepu oświetlaną przez czyste okna. Spodziewał się starszej kobiety o siwych włosach szukającej prezentu dla wnuczki. Ale nie, w progu stała dziewczyna o ciemnych włosach i rozglądała się dookoła. Gdy zorientowała się, że jest obserwowana, wbrew sobie skuliła się w środku. Jeszcze raz, jeszcze bardziej.

– W czym mogę pomóc? – spytał Paul. To dobrze, że w końcu przyszedł tutaj jakiś klient. Lub klientka.

– Szukam książek – wyjaśniła swoje zamiary rozglądając się niepewnie.

– Mamy dużo starych książek. – Zrobił okrężny ruch ręką, jakby chciał zagarnął pomieszczenie do siebie. – Może coś konkretnego?

– Fantastyka – sprecyzowała, dość niejasno, ale dało się zrozumieć.

Paul bez namysłu odwrócił się w stronę jednego z regałów. Mieli naprawdę dużo książek.

– Jeśli chcesz kupić książkę, dlaczego nie pójdziesz do księgarni? – zagadnął. Na jakiej ulicy była tamta księgarnia?

– Tutaj jest magicznie i cicho. W księgarniach słychać ludzi i hałas z zewnątrz. A tutaj jest jeszcze w miarę cicho.

Nie odpowiedział. Miała rację, antykwariat był jakby opatulony ciszą i zamknięty w bańce. Odseparowany od natłoku myśli, pogrążony w innej czasoprzestrzeni. Czas płynął tu wolniej i gdy za drzwiami ludzie śpiesznie przemykali Paulowi przed oczami, on tylko patrzył i cieszył się, że pan Harris tu był. To miejsce nigdy nie było dostrzegalne, jakby ktoś rzucił na nie czar. Jedno więc zastanawiało Paula.

– Skąd wiesz o tym miejscu?

Zawahała się, jakby te słowa były ostre jak żyletki. Jak noże. Jakby nie mogła ich wypowiedzieć, bo zabolałyby. Ją, czy jego?

– To antykwariat mojego dziadka – wyznała. Jego. Zabolałyby jego. Już to zrobiły.

Na to ostatnie słowo Paul poczuł pod żebrami ukłucie. Zacisnął szczękę, zamykając słowa w sobie, głeboooko w umyśle. Najpierw był zły, że pan Harris go okłamał. Ale nie okłamał, co doszło do Paula trzy i pól sekundy później. Przecież nigdy nikt nie pytał. A może to jednak był rodzaj kłamstwa, tylko ten dla dobra. To o tym rozmawiali przed chwilką? I z jakiegoś powodu poczuł zazdrość w stosunku do nieznajomej. Teoretycznie pan Harris był jej dziadkiem i gdyby tylko chciała, zegarmistrz najpewniej skupiłby się na niej. Nie na biednym chłopcu bez pieniędzy, bo przecież on był tylko Paulem.

Tylko.

Był obcy.

– Fantastyka tutaj. – Wskazał na regał i oddalił się od dziewczyny. Stanął za ladą i zajął się układaniem śrubokrętów według szyfru, który znał tylko on. Pan Harris nigdy nie potrafił go rozkminić. Ale miał mało okazji, bo Paul robił to tylko, by rozładować swoją złość lub smutek.

– Zaparzyłem herbaty… – zaczął mężczyzna wchodząc za ladę z czarnymi kubkami w ręku. – Paul? Co się stało? – Położył chłopcu rękę na ramieniu wyczuwając napięcie w powietrzu.

– Chyba ma pan gościa. – Machnął ręką w stronę regałów z książkami. – Nie wiedziałem, że ma pan wnuczkę.

– Słucha…? – urwał, gdy zza ciemnego drewna wyłoniła się niska postać ciemnowłosej. Trzymała w ręku książkę. Czarnoksiężnik z Oz. – Kim jesteś?

Podeszła parę kroków i spojrzała na pana Harrisa.

– Nie pamiętasz mnie, dziadku? Mama często o tobie mówi. Twoja córka.

Pamiętasz, czyli już kiedyś tu była. Była tu i on nic nie wiedział. Rzucił śrubokręty na ladę, upadły z brzękiem.

Wyszedł na zaplecze. Albo nie, wybiegł. Tak lepiej.

Oddychał ciężko, nierówno. Czuł się poniekąd zdradzony. Może też oszukany, tyle że nie wyglądało to jak kłamstwo dla dobra. Przecież pan Harris nie był jego dziadkiem. Paul nie mógł czuć się źle. Zawsze w głębi duszy wiedział, że nic nie trwa wiecznie. Że pan Harris go opuści. Zostawi. Ale dlaczego teraz? Dlaczego w momencie, gdy jeszcze nie ma gdzie się podziać? Jeszcze chodzi do szkoły, jeszcze nic nie wie. Nie potrafi.

Kopnął w jeden z kartonów. Mimo wszystko chciał zostać. Chciał tu być, a nie wracać do ojca. Nie, tylko nie do ojca.

Mógł być sam, przecież już nie raz zostawał w domu na parę dni bez opieki. Nie było mu znowu tak źle samemu. Dałby radę.

– Paul?

Nie odpowiedział, zaszył się w szarym kącie na tyłach. Wtedy chciał być sam. Podciągnął kolana pod brodę i utkwił wzrok w bezbarwnym chaosie za oknem.

– Co się stało?

Cisza.

Tylko kropelki deszczu ścigały się po zielonkawej szybie. W powietrzu unosił się kurz, kartony różnych wielkości zagracały większość pomieszczenia.

– Paul…

– Czy teraz mnie pan zostawi? – spytał cicho. Z trudem powstrzymywał łzy cisnące się pod powieki.

Tylko nie płacz, nie teraz. Nie możesz, Paul, poczekaj na samotność.

Na jakiej ulicy była tamta księgarnia?

– Dlaczego tak myślisz?

Nie widzieli się nawzajem. Pan Harris stał w progu, a chłopiec kulił się po drugiej stronie wieży z kartonów. To dziwne, że z głosu można wyłapać tak dużo niewypowiedzianych słów. Z oczu też, chyba że były zamglone.

– To pana wnuczka. Jest ważniejsza.

– Paul…

– No co? Przecież mam rację. Rodzina zawsze jest ważniejsza.

Jasne kosmyki opadały mu na oczy, gdy ze złością śledził obraz za oknem.

– Chyba muszę ci coś opowiedzieć. – Pan Harris westchnął. – Kiedyś miałem żonę. Margaret, była bardzo piękna.

– Przecież każdy człowiek jest piękny – wciął się Paul.

– Masz rację. Tak samo piękne były nasze dzieci, Mery i Nicolas. Niestety, Paul, tak jak ci opowiadałem, czasem trzeba skłamać dla czyjegoś dobra. Chciałem dobrze, więc tak też zrobiłem, ale… Ale Margaret tego nie rozumiała, odeszła wraz z dziećmi. To smutne, chłopcze, ale wtedy zostały mi tylko zegary. Ich tykanie. Nie widziałem całej ich trójki od tamtego czasu. A później pojawiłeś się ty, Paul, i zastąpiłeś mi moją rodzinę.

Właśnie, Paul tylko ją zastępował. Był tylko na razie, wypełniał pustkę. I gdy pojawiła się nowa część rodziny – wnuki – Paul mógł odejść. Nie był już potrzebny, nie musiał już zastępować nikogo.

– Nie wiedziałem, że Mary ma dzieci.

Oczywiście, że pan Harris nie wiedział. Skąd miał wiedzieć?

– Co teraz będzie? – wychrypiał chłopiec. Nie wiedział.

– Nie wiem, Paul. Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że mnie z tym nie zostawisz.

Zostawisz. To zabawne, że w tak szybkim czasie można przekształcić dziecięcy smutek w nadzieję. Śmieszne jest też to, że tak łatwo ją zburzyć.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • il cuore pół roku temu
    /antykwariat (bądź pracownie pana zegarmistrza)/ – raczej – pracownię
    /Jest taki cytat. „Problem nie jest problemem./ – po /cytat/ – raczej dwukropek lub średnik
    /Zegarmistrz lubił te ich dyskusję pełne/ – dyskusje
    /w progu stała dziewczyna w ciemnych włosach/ – raczej – o ciemnych włosach
    /Czarnoksiężnik z Os./ – raczej Oz
    /wzrok w bezbarwnych chaosie za oknem./ – raczej – bezbarwnym
    /po drugiej stronie wierzy z kartonów./ – raczej – wieży

    Kurwa, też mam problem z zegarkiem, nie da się go wyregulować, bo elektroniczny. I z czajnikiem, przecież w nim nie ma żadnych ruchomych części a tak huczy...
    Pozdro
  • Sandra pół roku temu
    Dzienkuju za te błędy – nigdy ich nie widzę. Za chwilkę poprawię.

    Elektroniczne zegarki rzeczą skomplikowaną. Czajnik to dobre imię dla psa, a jeśli chodzi o urządzenie – ugotuj w nim parówki. Zacznie śmierdzieć mięsem i uzyskasz dobry pretekst do kupienia nowego. Nie ma za co, zawsze służę dobra radą.
  • Sandra pół roku temu
    Mięsem? Raczej substancja mięsopodobną...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania