Poprzednie częściTrybiki (Fragment)

Trybiki - część VII - Tajemniczy pasażer

Każdy krok był równy wysiłkowi nurkowania głębinowemu bez butli z tlenem. Miasto przypominało wielki plac budowy. Ulice były w ciągłym remoncie, zakorkowane przez betoniarki, tiry, samochody dostawcze. Chodniki były wiecznie rozkopane, co miesiąc kładziono nowy polbruk wedle władz nieporównywalnie równiejszy od poprzedniego, wznoszono budynki, które później wyburzono, aby postawić lepsze, większe, ku chwale pracy. Oświetlało to wszystko, nie latarnie, lecz neony, bilbordy sklepów, galerii handlowych obleganych przez tłumy jak Mekka. W nanosekundzie wyzbytej z pracy ciągnęły zwabione do promieni ćmy, zostawiając tam swoją krwawicę. Wierząc, że nabyte dobra zbawią je od lęku i trwogi przychodzących z senną marą, bo w dzień nie było ani czasu, ani siły myśleć o sensie, czy bez sensie harówki. “Nie spieniężona czynność równała się zbędnej” głosiła mantra powtarzana przez każdego przykładnego obywatela, lecz, gdy pracy najzwyczajniej w świecie nie było, pustki, po niej łatano oddając się szaleńczym zakupom.   

W drodze na przystanek tramwajowy  zastanawiał się  czy jeszcze jutro będzie miał pracę i czy nie trafi do aresztu razem z Vincentem. Obawiał się, że  Romek mógłby chlapnąć za dużo jęzorem przy kimś  komu taka afera byłaby na rękę. Już paru zwolniono z hukiem za oglądanie czyjś erotycznych wspomnień, które jest zabronione, był tego świadkiem i wiedział, że żadne koleżeńskie sympatię nie będą stanowić dla nikogo oporu by znaleźć się bliżej w kolejce do awansu. Dumając tak  w połowie drogi zorientował się, że znieczulony brakiem snu i generalnego przygnębienia nie odczuł braku torby.  Zwrócił do urzędu. 

Minął kontuar z dalej śpiącym za nim Romkiem, którego zmiennik najwyraźniej musiał się spóźniać.  Już chciał go obudzić,  gdy zobaczył  światło wciąż wylewające się spod drzwi pokoju trzynaście. Aureliusz pomyślał, że Vincent zmotywowany plotką Romka o rzekomej rywalizacji między nimi o awans postanowił zerwać całą nockę.  

Gdy ponownie był w środku czuł się jak wariat, który wypił koktajl Mołotowa i zagryzł go racą. 

-Co się stało?- powtarzał pytanie jakby był przy tym  goniony przez rój wściekłych pszczół. Kobieta o numerze sprawy 29042021 leżała przykryta czarną, syntetyczną narzutą wykorzystywaną do zakrywania ciał denatów. Spód niej wychodziły czarne pająki, opadając jak wodospad na podłogę jakby zdążył się zagnieździć w jej ciele na sen zimowy, lecz teraz, gdy już straciło ciepło. Urządzały sobie przemarsz w dogodniejsze miejsce. Vincent zgniatał je obcasem mokasynów, podskakując przy tym jakby tańczył kankana. 

-Zabiłem ją - powiedział półgłosem przerażony

Chmara pająków uciekła z pomieszczenia wszelkimi możliwymi otworami, szczelinami żadnemu obcas Vincenta nie wyrządził krzywy. 

-Zrobiłem jej zastrzyk, odczekałem po czym przykryłem jej ciało, wtedy zaczęły wybiegać te małe paskudztwa - zmęczony podskakiwaniem oddychał ciężko - myślałem, że dostałem udaru albo, że zwidy…

Przerwał nagle by w odruchu zatkać Aureliuszowi usta widząc, że ten rozdziawa je do krzyku. Aureliusz wyrywając się od klejącej ręki Vincenta uderzył połową twarzy o ścianę, uderzenie podziałało jak kubeł zimnej wody. 

-Posłuchaj na spokojnie Marabut, bo jestem winny ci wyjaśnienia- Vincent przymknął drzwi, by przypadkiem jego słowa nie dotarły do Romka.

-Gdzie moja torba? - Dla Aureliusza to był priorytet, nie mógł sobie pozwolić na zakup nowej, wynajmował pół godziny tramwajem od pracy klitkę, niewyobrażalnie drogą jak na jego zarobi. Zdecydował się na to by zmaksymalizować czas poświęcony na prace, wiedział, że niektórym dojazd do pracy odbierał nawet dwie godziny. Przez to  musiał się liczyć z każdym groszem. Usiadł w kącie pokoju, bał się zbliżać do ciała petentki. 

-Ta kobieta mi  zapłaciła, ona tego chciała - Vincent tłumaczył się bardziej przed sobą niż Aureliuszem. Stał w miejscu, ale wciąż podskakiwał na palcach, jakby chciał zrzucić z siebie skórę. Sięgnął do kieszeni płaszcza, przy okazji podając Aureliuszowi torbę. Zaprezentował mu pergaminową torebkę pełną gotówki. Klęknął blisko Aureliusza na tyle by zobaczyć kropelki potu na jego czole oraz pulsującego siniaka na jego policzku.

- Ona systematycznie ze wszystkich sił próbowała mnie skorumpować, groziła, prosiła, na współczucie liczyła. Wiesz na szkoleniach się o tym słyszy, co żałoba może zrobić z człowieka, ale się zobaczy jej skutki w rzeczywistości to włosy dęba stają. Opowiadała jak to była osierocona, nikogo w życiu nie miała, z dorastaniem w domu dziecka miała te no… kompleksy, sądziła, że na nikogo miłość nie zasługuje, nigdy ją nikt nie pokocha, aż poznała swoją ukochaną Beatrycze. Pracowała na taśmie w fabryce produkującą środki czystości. Jak się dokładnie spiknęły nie pamiętam, chyba na placu przemówień w niedzielę w trakcie oddawaniu chwały pracy przypadły sobie do gustu. Gadka - szmatka, miłość to była wulkaniczna, to napatrzyliśmy się z Romkiem na całe życie jakie cuda wyprawiały. Zamieszkały razem w jednym z tych kontenerów dla biedaków za miastem, oczywiście zdarzyło się, że im ktoś z sąsiadów zniesmaczony widokiem ich uścisków, buziaczków na kontenerze wypisał “PRECZ Z SODOMIĄ”.  Im to koło uszu latało, zakochane gołąbki tylko się pracą przejmowały, na ślub upragniony chciały wyskrobać by choć jedyny raz jak księżniczki się poczuć. Zapomniałem wspomnieć, ta Beatrycze również była sierotą. Tyrała  jak dziki osioł licząc na nagrodę pracownika miesiąca, śpiąc czasami parę godzin na dwie doby, praktycznie z taśmy nie schodziła. Dostała od tego przekrwionych oczu, na całym ciele  strupów wielkości wieczka od słoika, jakby za każdą nadgodzinę by jej piętno wypalali. Włosy gubiła, paznokcie jej pękały, partnerka ją błagała, aby przystopowała, nie muszę aż tak spinać powtarzała ukochanej. Że mogą wziąć skromniejszy ślub a Beatrycze na to, że obiecała ukochanej wesele z bajki. Przekonywała, że niewiele im już brakuje ,że  da radę jeszcze na drugie zapracować. Roztaczała przed nią wizję, że będą popijać weselnego szampana dumne, że same na niego zapracowały ku chwale świętej pracy. Po tych słowach przekręciła się w rok zasuwając na najwyższych obrotach. Na ciele Beatrycze pojawiał się z tygodnia na tydzień wysyp nowych strupów, jej ukochana w rzadkich chwilach, gdy Beatrycze spała w domu, a  nie kwadrans kątem w zakładzie pracy. Smarowała ją maścią, robiła okłady ziołowe bez większych rezultatów. Usiłowała ją również umówić na wizytę u lekarza, ale na myśl o dniu wolnym od pracy Beatrycze dostawała drgawek i kategorycznie odmawiała. W ogóle lekarz też zdziera nie mało. Ostatecznie, gdy już przypominała człekokształtny skrzep krwi znaleziono Beatrycze w zakładzie w kałuży krwi. Pod strupami rosło coś na wzór krwiaków, które w końcu pękły prawie, że na raz, kiedy Beatrycze ucinała sobie drzemkę w kabinie. Wykrwawiła się na śmierć nim ktoś ją znalazł. - Mówił jakby ktoś przystawił mu nóż do gardła, każąc się spowiadać w rytmie muzyki techno. Wypluwał z siebie słowa z kosmicznym przyśpieszeniem, lecz szepcząc, biorąc krótkie łyknięcia powietrza, by grdyka się sama nie nadziała na wyimaginowane ostrze. 

- Dziś podczas przygotowywania do zabiegu,  szarpała się, każdy z nas oberwał, a energii miała w sobie tyle co tygrysica broniąca młode. Ryczała, że nie możemy jej odebrać najcenniejszych wspomnień z życia, chcieliśmy ją przywiązać pasami, ale rzucała nami, dostała nadludzkiej siły. Potem udała, że z tym pogodziła, przeklęta żałoba namieszała jej w głowie i ma potrzebę skorzystania z toalety.  My kretyni na to pozwoliliśmy. Chciała uciec oknem, ale jak się jej nie udało, to zamknęła się w kabinie. Na pertraktacje wysłano mnie. Przedstawiłem jej proste ultimatum - albo poddaje się dobrowolnie, inaczej Romek popieści ją paralizatorem. Miał na to nie małe zakusy. Zionął szczerszą od złota nienawiścią do tej babki. Bo największe bęcki od niej dostał, gdy próbowaliśmy ją siłą do łóżka przywiązać powtarzając, że to w imię przenajświętszej pracy. Po raz kolejny mnie przekupywała, właśnie wtedy mi opowiedziała historię o sobie i ukochanej, tłumaczyła dlaczego jej tak zależy by nie zapominać o Beatrycze. Pozostałem nieugięty. Ona doprowadzona do skraju zaczęła kopać  wściekła w muszlę, zamieniając kibel w zraszacz. Wtedy obwieściła, że nie chcę już się obudzić po zabiegu. Była cała mokra, ale głos miała suchy jak papier ścierny. Podsunęła mi pod drzwiami kabiny raz jeszcze torbę z pieniędzy i zapytała łaskawie czy na to chociaż się zgodzę.

-Kurwa- jedynie wymsknęło się Aureliuszowi, w każdej pojedynczej głosce przepełnione obrzydzeniem do gatunku ludzkiego, obrzydzeniem do świata, obrzydzeniem do samego siebie. Skonstatował, że na miejscu Vincenta postąpiłby identycznie. Razem z tą myślą obrzydzenie sięgnęło zenitu  

- Szczerze - kontynuował Vincent -mimo sekundowej obiekcji, zgodziłem się natychmiast, taka kasa piechotą nie chodzi, a wbrew pozorom uśmiercenie jej nie wiązało się z żadnym ryzykiem, niż jakimś sposobem sprawienie, że nie usuną jej wspomnień. Kiedy jutro zostanie powołana komisja do śledztwa  nikt mnie nawet nie będzie podejrzewał, urzędnik ma być tylko obecny przy zabiegu, robotę ma odwalać lekarz, a że on jak dobrze wiesz ostatni raz trzeźwy był w kołysce, to nie będzie pamiętał kiedy wyszedł, czy zrobił odpowiedni zastrzyk, czy nie zrobił. A będąc spokrewniony z burmistrzem nie zostanie nawet po łapach. Sprawa rozejdzie się po kościach. 

Wyżymał jeżyk ze wszystkiego, co na nim było. W samym Vincencie nie było miligrama,  cienia  pewności siebie. Sytuacja go przerosła. Im świadomość o tym czego dokonał w nim wzrastała, tym głębsze przerażenie przejmowało nad nim kontrole. Vincent nie należał do osób religijnych, bo uważał zgodnie z logiką programu pracy, że jest ona fantazmatem, który minimalizuje produktywność. Teraz, po objawieniu się pająków nawrócił się w mrugnięciu oka. Był gotów wystrugać z najbliższego drzewa krzyż i własnoręcznie się do niego przybić. Najchętniej posadził by sam siebie na ziarnach grochu za karę. Dostał oczu wielkich świecących jak kule bilardowe. Pojawiających się u psów, którym właściciel wygarbował kapciem skórę na grzbiecie, kiedy pod jego nieobecność wymazały fekaliami perski dywan. Dygocąc jak posadzony na wirującej pralce wlepiaj je w Aureliusza, jakby liczył, że jest osobą wysłaną tu aby  zmyć z niego grzech.

-Ona mnie błagała tonem osoby skazanej na szafot, jedynie spełniłem jej ostatnie życzenie. - ponownie tłumaczył się naiwnie Aureliuszowi jak sędziemu, który ma zaważyć na jego przyszłym losie.

- Wkładając sobie przy okazji do kieszeni ceglastą kopertę niedonoszonego płodu pracy tych biednych kobiet, z którego miało urodzić się ich wymarzone wesele. Myślisz, że pogłaszcze cię po głowie, pochwalę twoją bohaterską postawę i zacznę głosić wesołą nowinę o szlachetnym Vincencie?

Nastała sekunda ciszy, powietrze w pokoju nabrało smrodu przypalonego grzyba ściennego na starej patelni. Z holu zaczęło dobiegać pochrapywanie Romka. Jedynie kropla słabości Vincenta wystarczyłaby na Aureliuszu, aby zaczął pękać na nim woskowy pancerz. Wykluł się z niego jak z jajka żmija.  Zmęczenie i niewytłumaczalny żal odpłynął statkiem chowając się za horyzont.  Podpełzł do Vincenta sycząc mu do ucha. 

-Oddawaj pieniądze, od jutra będziesz wykonywał połowę mojej pracy, gdyby to co mówi Romek okazało się prawdą i szefostwo zaproponuje ci awans zrzekniesz się go i wskażesz mnie jako godnego tego zaszczytu. Masz spełnić te trzy warunki, jeżeli nie chcesz morderco, by twoja zbrodnia wyszła na światło dzienne. 

Aureliuszowi zwęziły się powieki do rozmiarów drobnych szparek, głos którym mówił nie należał do niego, dobiegał z gardła obcego pasażera, który się w nim wykluł. Ów pasażer żył w nim od dawna skrępowany, słaby czekał, próbując dostrzec swoją szansę na przejęcie kontroli na Aureliuszem. Skryty w czeluściach duszy porośniętej kolcami, odżywiał się  każdą stłumioną emocją towarzyszącą Aureliuszowi, kiedy po raz kolejny ktoś inny zamiast niego dostawał pracę, ktoś ewidentnie od niego mniej pracowity zarabiał lepiej, kiedy widział stado parweniuszy wystrojonych w garnitury droższe od domów, będąc ubranym w spodnie z dziurami wyżartymi przez mole, w koszulki i bluzy cerowane nocami. Pasażer nabrał sił ,prężył swoje mięśnie, miał władzę, przez co pierwszy raz czuł się lepszy od kogoś innego.  

  Vincent przytaknął, zapakował kopertę do torby Aureliusza, cmoknął go w dłonie dziękując. Czuł się obserwowany przez każdy przedmiot, jakby kartki na biurku, żyrandol, nogi od krzesła miały oczy emitujące promieniowanie uszkadzające jego DNA, zabijające zdrowe komórki w jego ciele. Jakby cały wszechświat został poinformowany o jego zbrodni.  Otworzył w pokłonie drzwi dla Aureliusza. Z korytarza zaczęły dobiegać czyjeś kroki, nie były stawiane przez żadnego pracownika muła. Były ciche, obcasy cmokały podłogę czule, jakby idący unosił się nad nimi, przelatywał trochę i odbijał się od kafelków, by znów się wznieś. Aureliusz z Vincentem się wycofali z powrotem do pokoju...

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Dziękuję za przeczytanie, jeżeli masz ochotę podzielić się swoją opinią, to bardzo proszę. Jest to siódma część tekstu, który nie był pisany z myślą o podziale na fragmenty, sądzę, że jest to warte odnotowania. Zachęcam do zapoznania się z pierwszą częścią opowieści.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Vincent Vega 19.08.2021
    Zapraszam serdecznie do skończonej wersji pod linkiem; https://www.wattpad.com/story/281061576-trybiki
    Pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania