Łowca Dusz - opowiadanie drugie - "Czwarta Reguła" część druga

Oto druga część opowiadania - tej, której jeszcze nikt nie widział ;) Mam nadzieję, że się spodoba - są debiuty, są powroty, sami przeczytacie. Za godzinne spóźnienie przepraszam - dopisywałem niektóre fragmenty. Komentarze mile widziane i z Namirem znów się zobaczycie 15.05 w trzeciej części "Czwartej Reguły".

Czytelnicy, którzy przykładają wagę do szczegółów z pewnością znajdą smaczki dla siebie ;)

 

Jeśli ktoś lubi czytać przy muzyce, to proponuję ścieżkę dźwiękową do Łowcy Dusz:

Najważniejszy main theme:

The Last Internationale - Wanted Man

https://www.youtube.com/watch?v=sTXlK-O2Q8E

 

I inne utwory:

Aloe Blacc - Ticking Bomb

Jakob Dylan - Evil is alive and well

All Good Things - Never Surrender

Black Lab - This Night

Colonel Bagshot - Six Days War

Alison Mosshart - Bad Blood

The Brothers Bright - Blood On My Name

Gustavo Santaollala - The Path (A New Beginning)

Hugo - Hailstorms

Kristen Agee & Onyay Pheori - Make Me (From Devil May Cry 4)

Clock Machine - Ćma

Christian Reindl, Atrel - Claim your weapons

___________________________________________________________________

 

W pokoju płonęły jedynie świece. Rzucały słabe światło na postać w wysokim fotelu, siedzącą przy przygasającym kominku. Stół obok zawalony był literaturą różnego rodzaju – zapisanymi pergaminami z uniwersytetów melaficaris, manuskryptami traktującymi o magii nowoczesnej, powyrywanymi stronami z "Teorii Cursus", grymuarami, nawet spisami demonologii folklorystycznej. Mężczyzna w fotelu trzymał na kolanach tę najważniejszą książkę – tomik naukowy "Dimianimae", oświetlony przez, a jakże, świecę na stole. Strony przewracał przy pomocy noża przywiązanego do kikuta nadgarstka.

Szczęknęły drzwi, zaskrzypiały zawiasy. Do pokoju wszedł drugi mężczyzna o posturze zawodowego zapaśnika, łysy, jeno twarz zdobiła krótka szczecina, znaki niewyspania oraz ostatnio nieodłączny grymas poirytowania. Jednak kiedy się odezwał, głos miał spokojny, odległy, zdystansowany; tak przemawiał człowiek, który ujrzał świat zza kurtyny śmierci.

- Twoje dłonie i zęby są gotowe – rzekł i przyciągnął sobie do stołu taboret. - To jedyna dobra wiadomość na dzisiaj.

- Towar deficytowy ostatnimi czasy. - Głos z fotela był wyraźnie zniekształcony, jakby jego właściciel miał problemy z wymową. Towarzyszył temu lekki świst, plątający się pomiędzy chrypkim, szorstkim tonem. - Namierzyliście ich już?

- Zdajesz sobie sprawę, że próbujesz wytropić zawodowego tropiciela? On wie jak zacierać ślady. To nie zajmie tygodnia.

- Nie po to wysyłałem najlepszych ludzi...

- Wysłałeś najlepszych ludzi, na jakich było cię stać – przerwał mu Iared. Żadnemu z nich nie umknęła nuta irytacji w jego głosie. - Tak samo było ze Szklanicą. To nie był oddział specjalny, to była zbieranina za rozsądną cenę, którą przywdziałeś w mundury oddziałów specjalnych. Wieśniacy stanęli z nimi do bitki na równi. Wystarczyła znajomość terenu i kilka wieśniaczych pułapek, by wyrównać szanse.

Człowiek w fotelu drgnął niespokojnie. Gdyby miał pięści, pewnie by je zacisnął, lecz teraz mógł jedynie napiąć bezsilnie mięśnie na kikutach.

- Nie pozwalaj sobie, fenomanto. Nie nająłem cię, byś prawił mi kazania – warknął ostrzegawczo, a w głosie dźwięczały lód i stal.

- Dalej nie otrzymałem zapłaty. - Egzorcysta zesztywniał na taborecie, rzemyki splecione na palcach zatrzeszczały gniewnie. - Długo jeszcze będziesz siedział do mnie plecami?

- Tak długo jak będę potrzebował.

- Zraniona duma? - prychnął. - Splamiony honor?

- Wiesz czemu w szrankach z łowcą poległem? - Mężczyzna w fotelu odezwał się dopiero po chwili, głosem drżącym z emocji, których jeszcze nie przyswoił. - Bo był uzbrojony. Moment przed pojedynkiem spojrzał na mnie, a ja, wielki hebber bandy patałachów, psia ich kurwa mać, myślałem, że po prostu patrzy na egzekutora swojego. Na śmierć. Idiota. On spojrzał na mnie i wiedział kto trzyma miecz. Wystarczyło mu spojrzenie, by wiedzieć jak mnie pokonać. By wiedzieć jak ze mną walczyć. I dlatego przegrałem. Bo parszywy łowca dzierżył w dłoniach wiedzę, gdzie ja jedynie miałem dworską praktykę pojedynków. Włóczęga versus szlachcic, rachunek prosty, negatywny. I to właśnie mnie jątrzy, egzorcysto. Nie mogę wyjść z tego pokoju bezbronny. Nie mogę wyjść z tego pokoju słaby. I nie tylko ja przegrałem tego dnia, nie śmiej o tym zapominać. Również zawiodłeś. - Iared skrzywił się, spuścił nieco głowę, wspominając niedawne wydarzenia i analizując na nowo wszystkie odcienie porażki, każdy jej aromat, a wszystkie podobnie gorzkie w smaku. Znów zapadła wymowna cisza, pozwolili, by emocje spokojnie osiadły razem z kurzem. Jedynie płomienie tańczyły niespokojnie, reagując na tężejące powietrze.

- Dostaniesz swoją zapłatę niedługo – rzekł w końcu szlachcic, znacznie spokojniej. - Moja rodzina ma we krwi dotrzymywanie obietnic, a nie straciłem jej tyle, by o tym zapomnieć.

- Twoja rodzina ma coś, czego nie ma żadna inna – Iared pokręcił głową, niewzruszony. - Jeno dla tego przystałem, nie przez wasze rodzinne tradycje.

- A teraz to jeszcze zrobiło się osobiste, prawda? - zaśmiał się Pryme i wstał z fotela. Fenomanta musiał przyznać mu jedno – żywotny był z niego skurwysyn, a teraz na dodatek miał to wypisane na twarzy. - Wiesz co jest zabawne w tym wszystkim? - zapytał zdawkowo szlachcic przeglądając się z ciekawością w lustrze. Odruchowo uniósł ręce, by zbadać wszystkie nowe skazy i w ostatniej chwili przypomniał sobie, że stracił również dłonie. Westchnął teatralnie. - Zawsze chciałem mieć bliznę – kontynuował, nie czekając na odpowiedź. - Dodaje charakteru, świadczy, że mężczyzna walczył o swoją pozycję. Najlepiej taką przez brew i policzek, taką, na którą dama dworu patrzy z ciekawością, nie obrzydzeniem. I moje prośby zostały wysłuchane, oto jest, blizna. Symbol męstwa i mojej porażki. Los ma poczucie humoru.

Odwrócił się, płomień świecy padł nieśmiało na twarz, która niegdyś należała do uczonego filozofa, a w tej chwili przypominała bardziej teatralną maskę – żywą, oddychającą, o zimnych, przekrwionych oczach. Iared beznamiętnie powiódł wzrokiem po bliźnie. Łowca ciął krzywo i płytko, ostrze przesunęło się po kości. Różowa, napuchnięta linia biegła nierówno z góry na dół, za punkt symetrii obierając sobie usta.

Drassen koh Pryme do końca życia będzie miał już dwie twarze.

- Negocjacje z tobą właśnie stały się prawdziwą udręką – stwierdził egzorcysta.

- Akcent dramatyczny pewnikiem ułatwi wiele spraw. O portrecie mogę jednak zapomnieć. - Były już hebber rozbitego Beinvood przywdział z trudem szatę i wskazał głową na drzwi. - Chodźmy już. Nie chcę, by służący myśleli, że zamknąłem się tutaj, by umrzeć. Dosyć siedzenia plecami do wszystkich. Poza tym – wskazał na tom Dimianimae – wiem, czego potrzebuję.

- Człowiek o Pół-Duszy? - Egzorcysta nawet nie próbował ukrywać zainteresowania. Chwycił księgę w dłonie, przeczytał pierwsze kilka zdań. - Mogę?

- Odkryć słabości twojego Nemezis? - Iared nie był w stanie powiedzieć, czy Pryme się uśmiecha. Twarz nie zmieniała wyrazu. - Naturalnie. Potraktuj to jako część wynagrodzenia.

- Ciekawi mnie tedy jakie jeszcze skarby skrywa niesławna biblioteka Pryme'ów. Tego nie dostanę nawet w zbiorach Magistratu.

- Jak już mówiłem – Drassen nacisnął klamkę kikutem – dostaniesz swoją nagrodę niedługo.

 

Bycie profetką zdecydowanie miało swoje plusy, nawet jeśli przyszłość widziało się jedynie na dwie minuty do przodu. Wystarczająco, by stać się jedynie cieniem w tłumie, ulotną struną babiego lata w ciemnym korytarzu, odcieniem na twarzy ulicy.

I chociaż Sylvie pracowała z Efrią już kilka razy, tak nigdy nie przyzwyczaiła się do jej umiejętności – zawsze wiedziała kiedy odwrócić wzrok, kiedy schować się za wozem lub straganem, kiedy skręcić w boczną uliczkę i po ilu sekundach wyjść. Bycie profetką musiało mieć jednak swoje minusy – Sylvie stawiała złoto przeciw zajęczym łapkom, że o przyjęciach-niespodziankach zawsze dowiadywała się o dwie minuty za wcześnie.

Resztę wad mogła sobie jedynie wyobrażać, mimo to nie potrafiła nie zazdrościć Efrii wybiegania w przyszłość – przydałoby się, szczególnie w zawodzie gryfterki.

- Widzisz... - zdążyła wypowiedzieć, lecz blondynka miała już dla niej gotowe odpowiedzi:

- Nie, nie widzę go. To dziwne, w ogóle nie mam jego śladu. Jedynie – przez moment szukała słów – pusty ślad w przestrzeni. Jakby kula parującego powietrza błądziła w eterze.

- Nie do twarzy ci z zaskoczoną miną, Ef – stwierdziła gryfterka, z satysfakcją zerkając na wiecznie rozkojarzoną twarz towarzyszki. Wiedziała, że to jedynie złudzenie, w rzeczywistości Efria właśnie bada wszystkie możliwe opcje na dwie minuty do przodu. Mrugnęła, niebieskie oczy pociemniały na moment, kiedy wróciła do teraźniejszości.

- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam zaskoczona. Nie lubię niespodzianek. – Wzruszyła ramionami, krzywiąc się kwaśno. Z rozczarowaniem również nie było jej do twarzy. - Dachy są czyste, strażników jeszcze nie ma. Możemy iść tamtędy, będzie łatwiej go zauważyć.

- Nie dziwię się, po tym, co motłoch zrobił...

- Tak, wiem, nie będą tutaj patrolować chętnie, chodź – przerwała jej Efria i pociągnęła za rękaw w boczną uliczkę. Sylvie sapnęła poirytowana.

- Miałaś tego nie robić – wyrzuciła jej, wiercąc wzrokiem dziurę w pokrytej blond włosami głowie.

- Wiem. Przepraszam. Wiesz, że tego tak nie kontroluję. Tak, wiem, że czujesz się dziwnie, kiedy znam każdą twoją wypowiedź. Nie patrz na mnie takim wzrokiem. Przepraszam!

- Skup się na łowcy – westchnęła Sylvie zrezygnowana.

Dotarły do drabiny, wspięły się na płaskie dachy dzielnicy biedoty, wszystkie połączone ze sobą kładkami lub schodkami, stanowiły szereg uliczek prowadzących na coraz wyższe piętra galviety. W razie gdyby podczas oblężenia żołnierze wroga wdarli się na zewnętrzne ulice miasta łucznicy mogliby rozstrzelać ich stąd szybciej niż myśliwi kaczki. Lecz nawet najstarsi mieszkańcy Vezhy nie pamiętali, kiedy miało miejsce ostatnie oblężenie, tedy strzechostrasa, jak nazywali sieć dachowych ulic miejscowi, stanowiła obecnie za główny węzeł kurierski przemytnikom, złodziejom i skorumpowanym strażnikom.

- Tędy. Przemieszcza się, musimy nieco nadrobić - Ef popędziła biegiem przez kładki, deski jęczały skrzypliwie w rytm kroków. Przez kilka minut kluczyły między dachami, co jakiś czas zatrzymując się, by profetka mogła zbadać teren i wykluczyć obecność strażników. W końcu stanęły na skraju jednego z wysuniętych balkonów artyleryjskich – Sylvie wyprostowana, spokojnie kontrolując oddech, Efria sapiąc niczym miech hutniczy. Opadła obok resztek rozebranej przez złomiarzy arkbalisty.

- Zaraz wejdzie w tę ulicę. Spotka kobietę – wykrztusiła z siebie, opierając głowę o pogiętą lawetę. - Ja sobie odsapnę.

- Mogłabyś trochę popracować nad kondycją, Ef. – rzekła Sylvie, obdarzając ją krytycznym spojrzeniem. Blondynka chciała coś odpowiedzieć, otworzyła jednak tylko usta i odetchnęła głęboko, łapiąc powietrze. - A no właśnie – dodała ze złośliwym uśmiechem.

Efria zamordowała ją wzrokiem.

- Idzie – rzuciła pomiędzy dwoma oddechami i dźwignęła się na nogi.

Sylvie spojrzała w dół ulicy. I zamarła.

Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się od reszty uzbrojonych zakapiorów, którzy czasem błądzili po mieście w poszukiwaniu guza lub roboty. A jednak było w nim coś innego. Nawet z tej odległości dostrzegała drapieżność w jego ruchach, poruszał się niczym zwierzę gotowe w każdej chwili do walki – z pazurami przygotowanymi, by drapać i zabijać, z kłami ukrytymi zaraz pod nieruchomymi, spokojnymi ustami. A im więcej chłonęła informacji, im mocniej mogła go odczytać – to jak rozglądał się po ulicy, to jak stawiał kroki, to jak co kilka sekund unosił bezwiednie bark, jakby zaraz miał dobyć miecza – tym bardziej łapała się na tym, że podświadomie czuje się zagrożona. Bała się i był to strach przypominający ten, kiedy staje się twarzą w twarz z dziką bestią. Była w tym niepewność, szept śmierci gdzieś pomiędzy chęcią ucieczki a koniecznością walki. Lecz mimo to nie mogła się ruszyć.

W niczym nie przypominał jej brata. Widać Zmorniczy Zmorniczemu nierówny.

Wymieniła spojrzenia z Efrią.

- Idź – rzekła profetka. - Idzie patrol. Będą za dwie minuty.

Nie do twarzy jej z zaskoczeniem.

 

Nikt nie czyta ludzi lepiej niż gryfter. Zawsze ujrzą prawdziwą twarz, przebiją wszystkie maski, a każdy gest, krok, słowo lub spojrzenie jest dla nich jedynie kolejną wskazówką na mapie do sedna osobowości.

Patrzyli na ludzi w sposób, który tylko oni rozumieli – tam, gdzie wszyscy widzieli jedynie przypadkowy rumieniec gryfterzy dostrzegali wszystkie odcienie wstydu, gdzie ktoś mrużył oczy w blasku słońcu oni dostrzegali skrywane tajemnice.

Nic więc dziwnego, że kiedy na twarzy Sylvie dostrzegła strach, Efria również odczuła niepokój łaskoczący trzewia. Wybiegła dwie minuty na przód, upewniła się, że towarzyszka bezpiecznie wróci na poziom ulicy. Irytacja wkradła się w wizję, kiedy znów zamiast łowcy dusz ujrzała jedynie pustkę w powietrzu – wibrującą i falującą niczym naelektryzowane powietrze, ale jednak pustkę.

Wychyliła się przez balkon, spojrzała na niego własnymi oczyma. Była ciekawa, zbyt ciekawa – nie cierpiała czegoś nie wiedzieć, zwłaszcza, kiedy zazwyczaj wiedziała wszystko z wyprzedzeniem.

Wydawał się wybrakowany w sposób, którego nie potrafiła do końca wyjaśnić – jakby ktoś wyrwał mu kawałek duszy i nigdy nie wypełnił pustki. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że wyczuwa obok niego jeszcze kogoś, obecność krążącą na orbicie Zmorniczego niczym niespokojny strażnik. Zmrużyła oczy, próbując pochwycić umysłem zjawę, lecz zniknęła równie szybko, co się pojawiła. Westchnęła z rezygnacją.

Szczęk zbroi, łoskot opancerzonych butów, szósty zmysł zagrzmiał alarmująco, zalewając mózg obrazami strażników, halabard i krat. Patrol się zbliżał. Nie miała już czasu.

Rzuciła się biegiem przez dachy, wyrzucając umysł dwie minuty przed siebie.

 

Trup w rynsztoku spowiadał swoje grzechy w milczeniu. To właśnie lubił w trupach – nieboszczyk nie zaprzeczał, nie skomlił, nie błagał, nie trzeba było go przekupywać, zastraszać, bić. Ich nieme wyznania zazwyczaj były trywialnie szczere, wystarczyło rzucić okiem.

Namir wyczuł odór alkoholu, smród początkowego rozkładu i słodkawą woń kogoś, kto od dłuższego czasu się nie kąpał. Martwy był włochaty, niski, krępy i przypominał baryłkę piwa – albo krasnolud albo grubawy niziołek z wysokim poziomem testosteronu. Powód zgonu objawiał się w nierównej, głębokiej ranie na wygolonej potylicy, samo narzędzie leżało w odłamkach zaledwie krok dalej. Sądząc po etykiecie, która wciąż trzymała się większego kawałka szkła, był to miejscowy antał. A że trup leżał idealnie naprzeciwko rozchylanych drzwi nocnego baru, to wniosek był prosty: nie miał czym zapłacić, więc opłatę wzięli sobie sami. Noc jak co noc w wielkim mieście. Czy, jak woleli miejscowi, galviecie.

- Zagadka rozwiązana?

Podniósł głowę. Sziroi stała ze szmatką w ręku, ubrana w fartuch kelnerski. Nie usłyszał kiedy wyszła, zajęty dochodzeniem.

- Sądzę, że znasz odpowiedź lepiej ode mnie. Stały bywalec?

- Już nie – wzruszyła ramionami – chodź, pomożesz mi, szefu kazał mi go wynieść gdzie, bo złe wrażenie robi, czy coś.

- Tobie kazał to zrobić? - Namir poczuł coś na kształt wewnętrznego oburzenia. - Nie ma od tego swoich goryli?

- A no, ma, jeno śpią. - Dziewczyna już chwyciła trupa za nadgarstki, krzywiąc się i odwracając wzrok. - No chodźże, rwa mać, ile mam czekać, śmierdzi on jak prosie z gnojówki!

Łowca złapał krasnoluda za kostki i z miejsca pożałował, że nie pospieszył się i nie wybrał rąk: denat zesrał się pośmiertnie, a ważył tyle co mały niedźwiedź. Skierowali się za niewielki rządek koksowników, wrzucili go do studzienki kanalizacyjnej w zaułku. Odruchowo otrzepał rękawice, jakby przykleiło się do nich coś obrzydliwego.

- Widzę, że już się wpasowałaś.

Zmierzył ją wzrokiem – ot, wiejska dziewczyna wycierająca sobie ręce barową szmatą, w poszarpanej kiecy i fartuchu, na tle górującego miasta kompletnie obcego, zawsze wrogiego i niewyrozumiałego dla ludzi, którzy się w nim nie urodzili. A jednak patrząc na jej zaciętą minę, na oczy skrzące determinacją miał dobre przeczucie, że Sziroi sobie poradzi. Była w niej siła życia, iskra, która przeżyje każdą powódź. Miała światu coś do udowodnienia i, o dziwo, świat najwyraźniej był ciekawy, co ta mała duszyczka miała do powiedzenia.

- Musiałam. Nie zamierzam wracać do wsioków, nie będę znów... czyjąś własnością. - Skrzywiła się w pogardliwym grymasie. I zaledwie sekundę później pojaśniała zadowolona. - Wiesz, że tutaj nikt mi nie rzekł jeszcze, gdzie baby wsiowej miejsce? Gdzie dziewki lza trzymać? Ni jeden chłop mi nie rzekł, co robić. No, tyle co szefu, ale on musi, bym wiedziała jaka robota w barze. A tak w ogóle jakeście mnie znaleźli?

- W gospodzie mi powiedzieli, żeś pracę podjęła tutaj. Krys podobno chce się dostać do szkoły.

- Robotę by se znalazł, coby izbę ze mną opłacić – prychnęła z dezaprobatą. - Na jakieś szkółki mu się zebrało, pracę u postaw jakichś.

- Chyba u podstaw.

- Jak zwał, tak zwał, jeden pies. Ogółem tak jest, że mnie się ta równość podoba. Jakem bym chciała, to mogę nawet ja do takiej szkółki iść. To jest miasto, nie wieś jaka, gdzie baby jeno do ruchania były.

Namir mimowolnie się uśmiechnął, szczerze rozbawiony. Choć w trakcie podróży nie raz myślał o tym, by zakneblować Sziroi, tak musiał przyznać jej jedno – była mistrzynią podsumowania sytuacji. Gdyby nie to, że słabo władała współczesnym, to mogłaby nawet występować w trupie.

- No cóż, cieszy mnie to. Wpadłem jeno, by się przywitać, sprawdzić co u was. Gospodarz dobrze ci płaci?

- A no, trzy sylwany dziennie, jeden oddaję na pokój, jeden na jedzenie, jeden sobie odłożę, nie wiem, jakieś łachy nowy coby kupić, nie chodzić w tym. - Spojrzała na niego podejrzliwie. - A tyś po złoto chyba nie przylazł? Bo nie mam jeszcze.

- Nie, nie – Namir podniósł dłonie, pokręcił energicznie głową. - Oddasz przy okazji. Ja nie narzekam, właściwie to nawet mogę ci pożyczyć. - Od razu pożałował ostatniego zdania, wypowiedział je jednak szybciej niż pomyślał.

- A ot kiedyś ty taki przymilny? - Przyszpiliła go wzrokiem, biorąc się pod boki. - Ledwie parę dni temu było jak gadałeś, że drogi się rozchodzą, że mamy sobie na własne radzić.

Westchnął ciężko, kręcąc głową. Nawet przed sobą nie chciał się przyznać, ale przez tydzień drogi do Vezhy wytworzył pewną nić sympatii względem Krysa i Sziroi – głównie dlatego, że, jak mawiał stary mistrz – jeśli ocaliłeś komuś życie, tedy jesteś za nie odpowiedzialny. Nie po to się tyle napracował, by ocalić ich tyłki, by teraz zginęli w parę dni w wielkim mieście – i na nic wmawianie sobie, że po prostu wiszą mu forsę.

- Po prawdzie, to jesteście jedynymi ludźmi jakich znam, tedy zaszedłem – wyznał niechętnie, patrząc gdzieś w bok. - Poczuwam się do odpowiedzialności. Głupio by było, jakbyście zginęli w mieście po tym jak przeżyliśmy Szklanicę.

Mierzyła go jeszcze przez chwilę z wątpliwością w oczach, po czym odpuściła, wzruszając ramionami.

- A no, prawda, głupio by było – przyznała. - Przepraszam, nie lza mi być niewdzięczna, dupy nam żeście uratowali tedy w naszej wiosze – wydusiła z wyraźnym trudem i dodała szybko, jakby chciała zamazać ostatnie zdanie następnym. - Zajdźcie do nas wieczorem, wiecie gdzie. Tedy pogadamy, tera robotę mam, nie chcę, by szefu się wściekał. - Skinęła mu głową na pożegnanie, nawet się uśmiechnęła lekko.

Łowca odprowadził ją wzrokiem. Ledwie zniknęła w drzwiach, usłyszał głos za plecami.

- Namir z Nordmaru?

Obrócił się.

Nigdy nie uważał siebie za mężczyznę podatnego na kobiece wdzięki. Nie była to część łowczego szkolenia, raczej wewnętrzne, żelazne postanowienie, że zawsze będzie myślał właściwą głową. Być może wywodziło się to jeszcze z czasów, kiedy jako dziecko widział pary pieprzące się po kątach na dworze jego ojca. I choć bywał z kobietami, czasem nawet nader często, czasem ze zwykłej zachcianki, odpłatnie, tak nigdy nie dał się uwieść. Nigdy nie pozwolił, by kutas stał się magiczną różdżką, która rzuci na niego urok.

Lecz teraz, kiedy spojrzał w te ciemne, zielone oczy miał wrażenie, jakby na chwilę znalazł się w kompletnie innym miejscu i czasie. Jakby na moment świat skompresował się i zawisł pomiędzy nim a właścicielką owej zieleni.

Bluszcz wspiął się po lodowatych murach i zaczął kruszyć kamień.

Z trudem mrugnął, wypłynął znów na powierzchnię tu i teraz.

Zapomniał o co pytała. Nagle uświadomił sobie, że patrzy się na nią już dłuższą chwilę i nie wie, co odpowiedzieć.

Rozłożyła ręce, rzuciła mu podłużne spojrzenie.

- Tak – odpowiedział na chybił trafił, mając nadzieję, że zabrzmiał całkiem przytomnie.

- To cudownie, że krew wróciła do łba – sarknęła. Dopiero teraz ujrzał resztę detali – za wąskie usta, ostre rysy twarzy, nieco zbyt szeroką szczękę, nienaturalnie cienkie brwi, długi nos. Wszystko poznaczone niedoskonałościami, jakby cała twarz służyła jedynie temu, by skrystalizować uwagę na tych wielkich, zielonych oczach.

Daleko jej było do klasycznej piękności, lecz budziła ten irracjonalny rodzaj zainteresowania, który ciężko logicznie wytłumaczyć drugiej osobie.

Podobnie jak on była uzbrojona skromnie – w bliźniacze chakramy wiszące swobodnie przy pasie luźnych spodni. Namir widział tę broń wcześniej jedynie raz w życiu i to dawno temu, kiedy do miasta przyjechał cyrk. Trzymała ręce na pasie – wystarczająco swobodnie, by on nie poczuł się zagrożony, lecz na tyle blisko broni, by dobyć ją w ułamku sekundy.

- Zawsze paradujesz po mieście w pancerzu? - Spojrzała z dezaprobatą na hartowany skórzany pancerz, wzmacniany elementami bechteru i karaceny. Przeciągnęła wzrokiem dłużej w miejscach, gdzie Kajko ze Szklanicy starał się zamaskować ślady zużycia nitowaniem i lamelkami.

- To dobry pancerz. - Wieszczy wzruszył ramionami, czując jak wewnętrzne warstwy kolczatki przesuwają się po skórze metalowymi pierścieniami w miejscach, gdzie nie sięgała koszula.

- Och, to niewątpliwie był dobry pancerz. Wiosnę albo dwie temu – prychnęła z politowaniem, kręcąc głową. Podeszła bliżej. - Widać ślady napraw. – Wskazała palcem luźniejsze fragmenty pod pachami, na łokciach i na nadgarstkach. Wodziła tymi zielonymi oczami dalej, dotykając ciekawszych miejsc. - Tutaj dostałeś czymś obuchowym, wygląda na wgniecenie po buławie. Dobrze hartowana skóra, muszę przyznać. Tutaj coś przebiło warstwę z dużą mocą. Bełt? Raczej bełt – mamrotała do siebie. Stał nieruchomo, dając się badać. - A tutaj dostałeś czymś siecznym, pewnikiem miecz albo szabla. A tu, auć – syknęła – tutaj coś wyraźnie przeszło wylotem. - Wskazała na ramię. W ciemnościach wyrwy zdradzały się bielą świeże bandaże.

Ślad po Drassenie koh Prymie.

Musiał przyznać jej jedno – to był dobry, lekki i wytrzymały pancerz. Niegdyś ubierał go bez problemu, narzucał na siebie niby drugą skórę, praktycznie o nim zapominał. Teraz miał wrażenie, że wieszcza zbroja przyjęła na siebie już zbyt dużo, jakby oblepił ją kurz krwi i śmierci, którego nie da się zmyć w żaden sposób. Ciążyła na nim i uwierała go coraz mocniej wspomnieniami każdego przyjętego ciosu.

Zdziwiło go, że dopiero teraz sobie uświadomił jak bardzo mu niewygodnie. I jak bardzo chciałby zrzucić całe to żelastwo z pleców. Rozdrażnienie pojawiło się znienacka i zaćmiło umysł, przekierował więc myśli w inną stronę.

- Zawsze tak badasz pancerze nieznajomych? - zapytał i odstąpił na krok, zakładając ręce na piersi. Pancerz zazgrzytał o skórę, aż zacisnął zęby.

- Jeśli nieznajomy to łowca dusz. - Posłała mu znaczące spojrzenie. - Zazwyczaj macie coś ciekawego, nie to, co większość najemników, byle blacha i parę warstw skóry, nawet kamienia nie zatrzymają. Wybacz, jeśli uraziłam – skłoniła się lekko – ciekawością zawodową.

- Zawodowa? - Zmorniczy zlustrował ją pośpiesznie, wyłapując tak dużo szczegółów jak zdołał. - Nie widzę poparzonych palców, czyli nie płatnerz. Zadrapań i ran po nożu też nie widzę, więc garbarz również odpada. Nosisz na sobie jeno skórzany, podbity kaftan i haftowaną koszulę. Nieco za elegancko jak na wędrowną wojowniczkę, za bogato. A może kolekcjonerka zafascynowana armoraliami? Tylko po co wtedy ci ta broń u pasa?

Przez chwilą zastanawiała się nad odpowiedzią, przyglądając mu się nieufnie.

- Jestem najemniczką – skłamała bezbłędnie. - Sylvie z Frye.

Namir zmarszczył brwi, kiedy imię uderzyło w znajome dzwony. Nie potrafił jednak zlokalizować odpowiedniego wspomnienia.

- Miło poznać. Mniemam, że ja już nie muszę się przedstawiać?

- Jak chcesz. Znam twoje imię. Nie ma potrzeby na uprzejmości.

- A twój brat?

- Koen z Frye – rzekła z trudem, odwracając na moment wzrok.

Dzwonienie w głowie stało się donośne niczym jazgot trubadura o skacowanym poranku. Namir z pewnością słyszał już to nazwisko. Sapnął niecierpliwie, przestąpił z nogi na nogę, lecz łopata połamała się na cmentarzu wspomnień – nie mógł sobie przypomnieć.

A nowa towarzyszka najwyraźniej nie zamierzała mu w tym pomóc.

- Zakładam, że nie spotkałaś się ze mną po to, by dyskutować o wątpliwym stanie mojego rynsztunku – zaczął po chwili, z rezygnacją dochodząc do wniosku, że prędzej czy później sobie przypomni. - Zlecenie?

- Dzięki, już mam robotę – parsknęła śmiechem. - Nie, przychodzę od J. Mam zabrać cię na spotkanie.

- J? Zatrudnia drugiego łowcę dusz?

Śmiech zniknął z jej twarzy niczym cięty mieczem. Nawet Namir wyczuł, że uderzył w delikatną strunę.

- Chodźmy już – rzekła nader poważnie i odwróciła się plecami, ruszając w górę ulicy.

 

Przy prostym, drewnianym stole siedział na taborecie mężczyzna odziany w modną skórzaną kurtkę i, dla kontrastu, prostą białą koszulę nazywaną „plebejską”. Co kilka minut poprawiał zawiązaną pod szyją aksamitną chustę – bardziej z impulsywnego nawyku niż dla większego komfortu.

Samotna pochodnia zamocowana, wedle jego życzenia, na suficie dawała wystarczająco dużo światła, by odkryć wszystkie szczegóły na twarzy gładkiej niczym wyszlifowany diament. I tak samo nieruchomej – jedynie nienaturalnie jasne oczy, przywodzące na myśl świeżo wypalone szkło, wodziły po cieniach tańczących na ścianach lochu spojrzeniem, które mogłoby kruszyć kamienne mury.

Zza drzwi, gdzieś w głębi korytarza dało się słyszeć kroki płytowych butów i pobrzękiwanie łańcucha. Zarejestrował to bez większej afery, ściągnął materiał z nadgarstka i związał włosy w schludny kucyk.

Drzwi otworzyły się z jękiem wiekowych nawiasów.

- Przyprowadziłem więźnia. - Strażnik wepchnął do środka rozdygotaną kobietę odzianą jedynie w łachmany, które i tak odsłaniały zbyt wiele. Spojrzała na mężczyznę przy stole, na niewielkie pudełeczko leżące przed nim na blacie i na skomplikowaną konstrukcję w ciemnym rogu, która przywodziła na myśl połączone ze sobą imadła. Spojrzała na to wszystko i zaczęła dygotać jakby w ataku, kręcąc głową i cofając się w stronę drzwi.

- Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie – szeptała, a drżący głos szybko przeszedł w dziki krzyk, kiedy rzuciła się ku strażnikowi, bijąc pięściami w metalowy napierśnik. - Nie! Zabierz mnie do kogoś innego, błagam, zabierz, zrobię wszystko, wszystko zrobię, błagam, tylko mnie stąd zabierz!

- Na litość – rzekł elegant spokojnie, patrząc na żałosne widowisko bez żadnego wyrazu. - Gurtberd, przynieś jej koc i jakieś odzienie. Tak się nie godzi.

- Tak, panie.

Strażnik odepchnął więźnia, kobieta upadła z jękiem na ziemię, światło padło na pełne zadrapań dłonie, na połamane paznokcie, na otarte do krwi kłykcie. Walczyła. Przesunął wzrok na bose, pokryte zaschniętą posoką stopy, na czarne od brudu podeszwy i pięty.

Zdjął swoje buty kawaleryjskie i podał jej.

- Proszę, ubierz – rzekł z dziwną mocą w głosie, coś pomiędzy rozkazem a stanowczą prośbą. - I usiądź tutaj ze mną. - Wskazał krzesło naprzeciwko.

Spojrzała na niego, na umorusanej twarzy dało się widzieć dwa wąskie, czyste korytka po łzach. W pierwszej chwili wykrzywiła się w buntowniczym grymasie, lecz mężczyzna spojrzał na nią wyczekująco.

Czuła, że nie może się sprzeciwiać. Otarła nos, policzki, założyła buty i usiadła posłusznie. Zdobyła się na to, by zerknąć mu w oczy i szybko uciekła wzrokiem, nie mogąc znieść tych błyszczących ślepiów. Wgapiła się w cienie na ścianach i modliła do bogów, by nie zaczął do niej mówić.

Nie było takich bogów, którzy mogliby go powstrzymać.

- Jestem Vasto Vladar. Lord – powiedział, przybierając na twarz coś, co mogłoby uchodzić za uśmiech, do którego użyto jedynie połowy wymaganych mięśni. I choć nie miała zamiaru mu nic odpowiedzieć, tak nagle usłyszała własny głos:

- Nebo – wyszeptała. - Nebo Taevas.

- Proszę, Nebo. - Wyjął zza paska nawilżoną chusteczkę i podał jej. - Chciałbym, byś wytarła dokładnie twarz. Musi być czysta, jeśli mamy rozmawiać. - Drugą ręką położył na stole metalowy, okrągły przyrząd z zielonkawym szkiełkiem. Przypominało grubą lupę bez rączki.

Złożył dłonie na stole i odczekał aż zakończy prowizoryczną toaletę. Kiedy uznał efekt za zadowalający, skinął nieznacznie głową, sięgnął do niewielkiego pudełeczka przed nim i wyjął jedną przezroczystą kapsułkę. Połknął ją, przymykając na moment powieki.

- Twoje włosy – wskazał ślepo palcem na poplątane, zlepione łojem i brudem strąki. - To blond, prawda?

Cały czas mówił tym samym spokojnym, miarowym tonem. Nie zmieniał się ani na moment. Otworzył powieki, a ona poczuła jak resztki krwi odpływają z twarzy. Serce zabiło przerażone, uderzyło w żebra jakby zaraz miało pęknąć.

Upiór.

- Tak – odpowiedziała płochliwie, zerkając mu w oczy i znów uciekając gdzieś w bok. Złapała się na tym, że z wytęsknieniem wyczekuje strażnika.

- Masz jakieś dzieci, Nebo?

- Nie – zaprzeczyła, starając się skupić na jego dłoniach, lecz z jakiegoś powodu cały czas zerkała w górę, w jasne ślepia o nienaturalnie wielkich źrenicach. Były jak magnes, który ściągał całą jej uwagę.

- Boisz się, Nebo? - przekrzywił lekko głowę, uśmiechając się jedynie połową twarzy. Miała ochotę zwymiotować, przełknęła szybko ślinę.

- Tak – pisnęła, owijając stopy dookoła nóg taboretu. Zauważył to.

- Wiesz, czemu ludzie to robią? Czemu siedzą w ten sposób? - Przeszył ją wzrokiem i wkopał się w jej duszę, jakby spodziewał się tam znaleźć odpowiedzi. - W ten sposób utrzymują kontakt z rzeczywistością. Z samym sobą. Dodają sobie pewności. - Spapugował ją, owijając swoje bose stopy dookoła nóżek krzesła. - Ale widzisz, Nebo, na mnie to jakoś nie działa. Nigdy nie działało. - Rozłożył ręce tak nienaturalnie jakby zmuszał swoje ciało do tego. Niczym kiepski aktor.

Rozległ się metaliczny zgrzyt odsuwanego rygla, drzwi otworzyły się, strażnik wszedł do środka z kocami i odzieniem, spojrzał na Lorda i zamarł w pół kroku, przerażony.

Upiór.

- Gurtberd, przekaż koce i odzienie Nebo i zostań z nami – rzekł elegant z dziwną stanowczością.

Strażnik wykonał bez ponaglania. Obaj obserwowali w milczeniu jak speszona kobieta przebiera się i okrywa kocami. Jeden z prostej, męskiej lubieżności, drugi bez większego zainteresowania.

Vastien chwycił przyrząd i pstryknął kilka razy palcami, za każdym razem wystrzeliwując kilka niebieskich iskier z kciuka. W końcu urządzenie błysnęło, szkiełko rozbłysło szmaragdowo, wewnątrz metalu coś zabuczało.

- Mogę? - wyciągnął dłoń w kierunku więzionej, a ta podała mu swoją bez większego szemrania. Przyłożył dziwaczną lupę do jej palców. Kobieta krzyknęła, widząc swoje kości, lecz nie wyrwała się z uścisku, ręka trwała nieruchoma w uścisku przesłuchującego. - Widzisz? To są kosteczki nadgarstka. A tutaj, o, mamy kość łokciową i promieniową. Widzisz?

Miała wrażenie jakby coś ścisnęło jej umysł niczym imadło i kazało odpowiadać. Pokiwała energicznie głową.

- Takich kości i kosteczek – kontynuował – jest w ciele dwieście sześć. - Odłożył urządzenie, splótł dłonie na stole, spojrzał na nią bez wyrazu. Bez śladu litości, współczucia, pogardy, nienawiści, satysfakcji. Nic. - To oznacza, że możesz mnie okłamać dwieście sześć razy.

Spojrzała na niego bez zrozumienia.

- Porozmawiamy. - Uśmiechnął się. - Jeśli będziesz mówiła prawdę, będę to widział. Jeśli mnie okłamiesz – zrobił pauzę – będę to widział. Wiesz jak będę to widział? - Dał jej chwilę na wyjaśnienia, lecz wydobyła z siebie jedynie bełkotliwe zaprzeczenie. - Twoja twarz. Twarz zawsze powie prawdę. Za każdym razem kiedy odzywasz się, kiedy gdzieś patrzysz i w jakim kierunku, kiedy zadrży ci kącik ust albo policzek, zdradzasz się. Każdy to robi. Każdy. - Spoważniał. - Z wyjątkiem mnie. Ja po prostu wszystko widzę. Każdy ruch każdego mięśnia na twojej twarzy.

Dał jej chwilę na przetrawienie informacji, obserwując w ciszy drżenie ust, niekontrolowane skurcze dłoni, szaleńczy bieg oczu w stronę drzwi i z powrotem na niego, nozdrza rozszerzające się gwałtownie, kiedy łykała powietrze, jakby każdy oddech miał być tym ostatnim.

- Jeśli mnie okłamiesz, będę to widział – kontynuował spokojnym, miarowym tonem, niezmiennym odkąd tutaj weszła. - Jeśli będziesz próbowała coś ukryć, będę to widział. Jeśli będziesz próbowała mnie zwieść, będę to widział. Jeśli będziesz mówiła prawdę, będę to widział. Będę tutaj siedział i słuchał. Nie przerwę ci ni raz. Lecz na koniec – przesunął powoli wzrok na strażnika – na koniec powiem Gurtberdowi ile kości ma ci złamać. Rozumiemy się, prawda Nebo?

Miała ochotę krzyczeć, lecz głos uwiązł jej w gardle. Miała ochotę uciekać, lecz nie potrafiła nawet poruszyć powieką. Miała ochotę wyrwać się z tych błyszczących ślepiów, lecz nie mogła oderwać wzroku. Siedziała jak zahipnotyzowana i kiwała głową.

Strażnik zadrżał pod zbroją, zdradził go szelest stali.

- A, prawie zapomniałem. Przepraszam cię, Gurtberdzie. Widzisz, Nebo, Gurtberda przeraża dźwięk łamanych kości. - Dla potwierdzenia wyłamał sobie wszystkie palce ze stawów. Strażnik wzdrygnął się tak mocno, że aż zagrzechotał napierśnik. - A ja bardzo nie lubię, kiedy moim ulubieńcom dzieje się nieszczęście. Więc mam prośbę Nebo – uśmiechnął się – nie wyrządzaj Gurtberdowi krzywdy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 10

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Chomik nr.7 08.05.2016
    Moja opinia jest oczywista. Chcę być dupkiem, oni jak do tej pory wyszli ci najlepiej. XD A kiedy czytałem opis najemniczki, to strasznie poleciało opisem z Wieśka. :v Jeśli mnie pamięć nie myli, to Tris była prawie tak samo opisana. No i Namir ma podobną robotę co Geralt, więc akurat ten jeden element to chyba nie przypadek. Ale nie narzekam, praca świetna. :)
  • Arysto 09.05.2016
    Czy ja wiem, czy Triss była opisana podobnie?
    "Zsunęła z ramion futrzaną pelerynę, zdjęła lisią czapkę, szybkim ruchem głowy rozrzuciła włosy - swoją dumę i swój znak rozpoznawczy - długie, połyskujące złotem, puszyste pukle o kolorze świeżego kasztana.(...) Piękne, długie i rozpuszczone włosy były rzadkością, wyznacznikiem pozycji, statusu, znakiem kobiety wolnej, pani samej siebie. Znakiem kobiety niezwykłej - bo "zwykłe" panny nosiły warkocze, "zwykłe" mężatki ukrywały włosy pod czepcami lub zawiciami. Panie wysokiego rodu, wliczając królowe, trefiły włosy i układały je. Wojowniczki strzygły się krótko. Tylko druidki i czarodziejki - i nierządnice - obnosiły się z naturalnymi grzywami, by podkreślić niezależność i swobodę"

    I jeszcze Yennefer:
    "Mnóstwo czarnych loków, blada trójkątna twarz, fiołkowe oczy, lekko skrzywione wargi, ładne ramiona, – zgrabna szyja, na szyi czarna aksamitka z gwiaździstym, skrzącym się od brylantów klejnotem."
    +
    "Wiedźmin podszedł, przyglądając się w milczeniu. Widział jej lewe ramię, odrobinę wyższe od prawego. Nos, odrobinę za długi. Usta, nieco zbyt wąskie. Podbródek, troszkę zbyt cofnięty. Brwi, za mało regularne. Oczy...
    Widział zbyt wiele szczegółów. Zupełnie niepotrzebnie"

    I ok, zgodzę się, że opis jest podobny w przypadku Yennefer, ale nie wzorowałem się - tak wyszło. Podświadoma inspiracja może. :)

    Muszę jakoś podkręcić dobrych bohaterów. A Ty już masz miejsce zapewnione, cierpliwości!
  • NataliaO 08.05.2016
    Przeczytałam z przyjemnością. 5:)
  • Arysto 09.05.2016
    Cieszę się! I do następnego :)
  • Autor Anonimowy 09.05.2016
    Chciałam poczekać na wszystkie części, wydrukować i przeczytać na raz, bo nie lubię testować mojej cierpliwości i czekać na kolejne części, ale jakoś nie mogłam się powstrzymać i przeczytałam już teraz. Ale wrażenia ogólne pozwolę sobie zostawić na później.
  • Arysto 09.05.2016
    Ten uczuć, kiedy ktoś musi przeczytać następną część moich wypocin
  • Vasto Lorde 09.05.2016
    No lepiej to mnie nie mogłeś zrobić :D Teraz dopiero się wciągnąłem w czytanie, a tu czekać czeba cierpliwie :x Nic dodać nic ująć, świetnie czyta się całość i oby tak dalej :)
  • Arysto 09.05.2016
    Muzyka do tej części Łowców Dusz również zaktualizowana ;) dzięki Lucinda!
  • alfonsyna 17.05.2016
    Już prawie jestem na bieżąco. :D Cóż, na razie nie mam się czego czepiać, kolejni bohaterowie wychodzą Ci bardzo charakterystyczni, każdy na swój własny sposób, no i cieszą mnie również wspomniane powroty. Intryga zagęścić się wszakże musi. ;) 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania