Łowca Dusz - Opowiadanie pierwsze - "Wioska, w której nie rodziły się dzieci" część 5/OSTATNIA

No i znów docieramy do finiszu. Nowym dziękuję za to, że przeczytali i liczę, że wypowiedzą się w komentarzu co im się podobało, a co nie, jakie mają odczucia i czy poczuli magię w Łowcy Dusz. Starym dziękuję za to, że przeczytali jeszcze raz i mam nadzieję, że było równie przyjemnie co za pierwszym razem!

 

Tymczasem ruszamy dalej - opowieść wciąż trwa. 1.05 o godzinie 18:30 wyjdzie moje opowiadanie "Czwarta Reguła", będące kontynuacją "Wioski, w której nie rodziły się dzieci".

 

Dziękuję raz jeszcze i każdy komentarz, każda uwaga wiele dla mnie znaczą i pomagają mi sprawić, by świat Łowcy był jeszcze lepszy! Dołóżcie cegiełkę ;)

 

Ścieżka dźwiękowa:

Foxworth Hall - The Wolf

https://www.youtube.com/watch?v=vq1Ablp7cmE

 

Inne utwory:

Fever Ray - If I Had a Heart

Pro-rock - Psycho

All Good Things - Fight

Lee DeWyze - Blackbird song

Carina Round - For Everything a Reason (zwłaszcza w scenie z Babą Jagą)

Agnes Obel - Riverside

Kari Kimmel - Black

__________________________________________________________________________

 

Drassen musiał mieć pewność.

W gruncie rzeczy nie chciał tego robić – ludobójstwo nigdy nie leżało w zakresie jego zainteresowań, zawsze uważał, że morderstwo to marnotrawstwo potencjału, spisywanie na straty siły roboczej, która przecież stanowiła podwaliny rozwoju, gdziekolwiek by się nie udać i jak nie spojrzeć. Dlatego zabijał niechętnie, dlatego też zawsze się wahał tuż przed zadaniem ciosu.

Lecz w tym wypadku musiał mieć pewność. Iared przedstawił to bardzo klarownie i nie pozostawił żadnych nieścisłości – by klątwę zdjąć bez możliwości nawrotu trzeba by wyrżnąć przeklętych i same źródło. Tylko wtedy energia klątwy nie będzie miała innego wyboru jak rozproszyć się w eterze, inaczej mogłaby się zregenerować i zaatakować na nowo niczym ranny pasożyt.

- Oczywiście – powiedział wtedy w namiocie tym akademickim, irytującym tonem – gdyby udało się źródło przekonać, by samo cofnęło klątwę, to ułatwiłoby sprawę. Wywiozłoby się Sziroi poza jej zasięg i po problemie. Ale nie sądzę, by tak się stało. Nie po tym, co zrobili wieśniacy. Morderstwa dziecka się nie wybacza – niezależnie czy jest się starożytnym potworem, szlachcicem czy zwykłym parobkiem.

- I jesteś pewien, że chcesz to zrobić samemu? - Drassen nie wydawał się przekonany. - Zmierzyć się ze źródłem?

- Żaden z twoich żołnierzy nie nadaje się na tę misję, oddziały specjalne czy nie – uciął fenomanta stanowczo. - Poza tym pamiętaj, że nie robię tego dla ciebie. Robię to dla tego, co dasz mi po zdjęciu klątwy.

- Pamiętam. Aż za dobrze.

Głos jednego z żołnierzy przywrócił go do rzeczywistości.

- Co robimy, hebberze Pryme?

Drassen otrząsnął się z rozmyślań, skupił wzrok na wiosce, zmarszczył brwi.

- Żadnych jeńców – wydał rozkaz, dobywając miecza z ponurą zawziętością. - Wszyscy. Co do jednego. Nie ścinajcie głów. I nie lekceważcie żadnego.

- Przecie to jeno wieśniacy – burknął jeden z kuszników, wzruszając ramionami. Dowódca spojrzał na niego wzrokiem pełnym politowania.

- Ci wieśniacy będą walczyć o swoje życia, zapędzeni w kozi róg. Będą drapać, gryźć, bić i dźgać, byleby przeżyć. Do stracenia mają wszystko. Więc strzeżcie się, żołnierzu, amatorów, bo my, profesjonaliści, jesteśmy przewidywalni.

To rzekłszy wyszedł spomiędzy brzóz, wierzbowe witki zsunęły się po zbroi niczym królewski płaszcz. Stanął na drodze, pozwolił, by w twarz z całą mocą uderzyła wichura, rzucając w niego liśćmi, kulkami jarzębiny, mleczem i puchem z topoli. Nie osłonił się ręką, spokojnie znosząc kaprysy natury. Nadciągała burza. Wschodni wiatr szeptał śmiercią, zawył płaczem wdów i sierot, przepowiadał nieszczęścia.

Drassen koh Pryme wiedział, że w tamtej chwili wschodni wiatr szeptał jego imię.

Z posiniaczonego nieba poleciały pierwsze krople.

Sziroi w złości szarpała więzy.

"O nie, nie wezmą mnie tak łatwo, mojego brzucha, nie wezmą, nie dam, nie pozwolę", myślała, łamiąc sobie paznokcie na sznurze i próbując go rozsupłać z marnym skutkiem. Pilnujący jej żołnierz najwyraźniej znał się na swojej robocie, a stojąca obok niego upiorna, czarnowłosa, posągowa kobieta cały czas się w nią wpatrywała, choć oczy mówiły, że widziała coś całkiem odległego i nieobecnego. Ją zaatakuje pierwszą, skoro jest taka nieuważna, tylko musi jakoś sobie poradzić z tymi supłami, nie może się poddać, nie teraz, kiedy w końcu ma chociaż najmniejszą szansę na ucieczkę. Weźmie konia i pogalopuje, ale nie do Szklanicy, nie do Krysa i tego udawanego przyobiecania, o nie, ucieknie jak najdalej i nigdy nie wróci. Sama sobie wybierze męża, sama sobie zadecyduje o swoim losie, nie przybrany ojciec, nie starszyzna wsi, nie ci wszyscy przeklęci głupcy z tym szlachciurą na czele i żadne sukienki, biżuteria, satynowa bielizna czy baldachimy (czymkolwiek były baldachimy) jej nie przekonają, by nosiła czyjegokolwiek bachora.

Ani ta chędożona brzoza, do której jest przywiązana!

I, o dziwo, łucie szczęścia, spróchniała do ostatniego słoja.

Wiatr uderzył sekundę szybciej niż ulewa. Chrupnęło, brzoza złamała się przy korzeniu, Sziroi krzyknęła przez knebel, kiedy ostre kawałki drewna wbiły się w plecy i zaczęły przesuwać w górę od kości ogonowej, ryjąc w skórze i mięśniach niby w polu. Resztką świadomości przebijającej się przez grube koce bólu wyrwała do przodu, sznur zsunął się z nadgarstków, zostawiając swędzące, głębokie bruzdy. Rzuciła się na żołnierza półprzytomna, ten zdążył zauważyć, co się święci i już sięgał po miecz. Uderzyła go czołem w nasadę nosa, powaliła na ziemię i przygniotła. Kobieta w czerni przesunęła tylko na nich spojrzenie, nie reagując kompletnie.

Strażnik zrzucił Sziroi bez większego trudu, chlasnął ją otwartą dłonią w policzek. Świat zamigotał, ściemniał gwałtownie, knebel wypadł z ust, oddech uleciał na chwilę, kiedy zachwiała się na nogach, rozpaczliwie usiłując ustać. Jakimś instynktowym odruchem machnęła dłonią, złamane paznokcie zahaczyły o coś miękkiego i pociągnęły mocno, zabierając ze sobą ciepłą, wilgotną tkankę.

"Podrapałam go?"

Cios kolanem w brzuch zgiął ją w pół, pozbawił tchu i wyrzucił wszystkie myśli, w ustach wezbrała żółć. Kopniak przewrócił porwaną na plecy, przez moment patrzyła na korony drzew ugięte pod wichurą, na sine, przeszyte błyskawicą niebo, na krople spadające z nieba wprost na nią. I nagle widok przesłoniła jej upiorna, podrapana twarz, zwisające płaty skóry i resztki oka, do deszczu dołączyła szkarłatna krew, skapując ciurkiem na policzki i brwi, oślepiając ją.

- Nie! - wykrztusiła z trudem, kiedy żołnierz wyszczerzył zęby w morderczym grymasie i przycisnął jej gardło kolanem, wyciskając z niej życie. Zachłysnęła się, płuca zapiekły boleśnie, miała wrażenie, że zwymiotuje. Świat topniał, chował się w ciemności, a ona spadała w dziurę, duszną, mroczną, bezdenną dziurę, kiedy nagle poczuła chłód metalu przy dłoni, ostre pieczenie rozstępującej się pod ostrzem skóry. Zacisnęła palce na broni i ostatkiem sił zamachnęła się na oślep.

Nagle wszystko uciekło, zelżało. Czuła jedynie przeraźliwie zimny deszcz, lodowate szpile uderzające w ciało, ból złamanych paznokci, rozszarpanych pleców, tępe pulsowanie na policzku, poskręcane wnętrzności, guza pulchniejącego na czole, rozcięcie na dłoni. Czuła się okropnie żywa, lepka od krwi i jednocześnie mokra od ulewy.

"Nie umarłam", pomyślała i otworzyła z trudem oczy. Obok niej leżał trup z puginałem wbitym w skroń, na podrapanej twarzy dostrzegła śmiertelne zaskoczenie.

Sziroi odwróciła wzrok. I zwymiotowała.

Kobieta w czerni zniknęła.

 

Zawód fenomanty był rzadkością. Z kilku powodów.

Po pierwsze, trzeba urodzić się z bardzo konkretnymi cechami w bardzo określonych okolicznościach. Czy może raczej – powstać z bardzo określonego nasienia. Ojcem musiał być inny fenomanta, pół-demon albo demon wyższy, a matką – zwykła śmiertelniczka, która umierała przy porodzie. Dziecko musiało ujrzeć śmierć własnej rodzicielki, choć wielu określiłoby biedną kobietę mianem surogatki, gdyż fenomanci lubili być uważani za dzieci sił i żywiołów duchowych, zaklętych w ludzkie ciało. Prości ludzie zwykli mawiać, że są mieszaniną dobra i zła, choć każdy egzorcysta od początku instynktownie wiedział, że w świecie duchów, zjaw, demonów i upiorów nie istnieją takie podziały. Pojmowanie nieumarłych znacznie różniło się od wszelkich punktów widzenia żywych. Niemniej, ujrzenie śmierci rodzicielki gwarantowało narodzonemu zdolność widzenia i zwalczania tych, których świat przyjął nazywać nieumarłymi.

Po drugie, trzeba chcieć być fenomantą. Jeśli ktoś nie chce i będzie w rzyci miał cały nieumarły glosariusz, to równie dobrze można uznać, że jest zwykłym śmiertelnikiem z nieciekawą zdolnością.

Po trzecie i najtrudniejsze – trzeba przeżyć. Fenomanci potrafią radzić sobie z nieumarłymi, prawdziwe zagrożenie stanowią dla nich żywi. Wiecznie podejrzliwi, zabobonni, religijni i głupi. Większość egzorcystów zginęła właśnie z rąk pospólstwa niż nieumarłych.

Iared był pewien, że istniało po czwarte, piąte i szóste, po prostu jeszcze ich nie odkrył.

O wszystkich powyższych dowiedział się poprzez doświadczenie, najczęściej bolesne, karcące i niesprawiedliwe, ale przynajmniej zostawiające ślad na tyle trwały, by dwa razy nie popełniać tych samych błędów. Ta fucha miała swoje motto: nie popełnisz tego samego błędu po raz trzeci.

W tej chwili zastanawiał się, czy zdarzy mu się drugi raz pomylić tak tragicznie i porwać na starożytną wiedźmę. Uniósł odruchowo zwój, skumulował energię w dłoni, pergamin zesztywniał, naelektryzował się, runy błysnęły ostro, światło uderzyło w oczy, oślepiło. Grube konary odbiły się od zaklęcia ochronnego, Iared poleciał do tyłu, kiedy energia uderzenia trzasnęła o magiczne bariery. Zarył w ziemię, w ustach poczuł grudki gleby i błotnistą maź, nos wypełnił się zapachem mokrej trawy i rumianku, twarz ozdobiło kilka zadrapań, kiedy zahaczył o gałązki lub kamień.

Natura źródła była stosunkowo prosta – humanoid definitywnie należał do rozumnych, chociaż owo rozumowanie nie opierało się na logice i racjonalności, raczej na porywczym usposobieniu i impulsywności, zwłaszcza, kiedy coś godziło w przyjęty system wierzeń i przekonań. A Iared był pewien, że ideały, które ta kobieta wyznawała były równie stare i zakorzenione, co bór Czartoryski i przez to właśnie niezłomne. Zbyt głęboko w nią wrosły.

Ona zwyczajnie miała zbyt dobre, zbyt czyste serce, by układać się z tymi egoistycznymi, chciwymi, przeżartymi skazami i zepsutymi. Liczył na coś bardziej wyrafinowanego, ale cóż, nauczył się już, że prawda bywała banalna.

"Mogłem rozegrać to inaczej, powinienem się zorientować, przewidzieć to", wyrzucił sobie w duchu egzorcysta i wstał, wykorzystując moment, kiedy wiedźma zajęła się łowcą. A ten dawał sobie radę całkiem nieźle. Z kocią zwinnością unikał kolejnych ataków, choć wydawało się, że mijały go o włos, o ułamki szczęścia. Lecz nawet mimo tego wrażenia dalej widział, że Zmorniczy był zawsze o krok dalej niż wiedźma. Splunął, mając nadzieję wyrzucić z siebie ten zalążek respektu i złudnego zaufania. Bo niby czym, do ciężkiej cholery, jest Człowiek o Pół-Duszy? Brzmi jak demon albo pół-demon. Jak przeklęty, jak coś, co każdy fenomanta ma za naturalnego wroga. Iared już w tej chwili wiedział, że to pytanie nie da mu spokoju, że przejrzy każdą cholerną księgę i znajdzie odpowiedź, choćby miał włamać się do prywatnych bibliotek króla, rozbijać drzwi skarbców, poruszyć niebo i ziemię. Ale nie teraz, jeszcze nie teraz.

Zaczął odwiązywać rzemyki. Czas na egzorcyzmy.

Nie mógł powstrzymać mściwego uśmiechu.

 

Namir nie miał bladego pojęcia, co robić. Udawało mu się unikać pnączy i korzeni, zatrutych igieł oraz kolców róż, lecz ani trochę nie mógł się do niej zbliżyć – wiedźma była na to za mądra. Wichura uderzała zawsze silniej, kiedy akurat robił unik i domyślił się, że pogoda również działa na korzyść wiedźmy. Nigdy jeszcze nie walczył z czymś tak potężnym.

Zbił mieczem grubszy sęk, uskoczył, wiatr zadął mocniej i zachwiał nim, ledwie zdążył utrzymać równowagę i usunąć nogę z trajektorii brzydkiego szpikulca. Nie mógł ani rzucić bomby od Krysa, ani wystrzelić z kuszy, ani rzucić nożem, większość jego uzbrojenia była bezużyteczna w tym starciu. Powoli kończyły mu się pomysły, a stary mistrz zwykł mawiać: łowca, któremu brakuje pomysłów w walce, to łowca, który szybko walkę przegrywa.

I nagle spojrzał wprost w jej oczy.

Wszystko ucichło. Stał pośrodku gigantycznej polany, ciągnącej się od horyzontu po horyzont, porośniętej białym makiem. Mrugnął zaskoczony i odruchowo zacisnął dłoń na mieczu, ze strachem odkrywając, że został go pozbawiony. Co dziwniejsze – czuł ciężar klingi, uderzenia wiatru, dziką szarpaninę stóp z pnączami w trawie, lecz wszystko to wydawało się dziwnie odległe niczym wspomnienia z poprzedniego, dawno zapomnianego życia.

Odruchowo skurczył się w sobie, przygarbił płochliwie niczym kot – "co jeśli wiedźma dostała mi się do głowy? Co jeśli właśnie tracę zmysły? Czy naprawdę tak umrę, pogrążony w iluzji, dopóki umysł nie złamie się, nie zapadnie i zgnije w szaleństwie?"

"Ryś, nie mrówka", przypomniał sobie, "ryś, nie mrówka".

Ryś zaskomlał cichutko.

- Nic ci nie będzie – rzekł głos za nim, znajomy, lecz jednocześnie inny, delikatniejszy, aksamitny, przywodzący na myśl płatki bratków. Obrócił się i ujrzał przed sobą wiedźmę, w sukni lśniącej niczym jej oczy. - Jam nie wiedźma, drzewiej byłam zwyklak jak i wy dzisiaj, jeno długo się pożyło, za długo, toć i zdziwaczałam – wyjaśniła, choć nie było ku temu żadnej potrzeby.

- Gdzie ja jestem? - Najwyraźniej istota nie miała złych zamiarów, przynajmniej na razie. Namir rozejrzał się, nieco uspokojony. Wszędzie dookoła widział jedynie białe maki, wysoką, miękką trawę i opadający z nieba topoli puch, zaś horyzonty zakryte były mgłą.

- Tutaj mnie poczęcie dano. Nieblizu to było, nieblizu. - Uśmiechnęła się do wspomnień, z trudem dokopując się do tych najwcześniejszych. - Miejsce swego nazywania nie ma w imć języku. Ohydło mi życie, oj, ohydło, ale taka mzda długiego żywota. - Spojrzała gdzieś w dal z surowym wyrazem twarzy. - Nie to nynie ważne. Tyś ważny, Człeku o Pół-Duszy, ty tu główną rolę grasz. Ciebie zakatrupić nie lza.

- Dlaczego? Dlaczego więc walczymy? - Namir rozłożył ręce w geście niezrozumienia.

- Boście prawie taki sam kurwi syn, co tyn za mną – warknęła, krzywiąc się w pogardzie i w końcu kierując wzrok na niego. Zmorniczy dostrzegł Iareda z rzemykami w dłoniach, przyczajonego za kobietą, lecz nieruchomego, kompletnie nieświadomego tego, co się działo, ślepego na polanę maków, rozmowę, na tę naturalną, niemal instynktowną magię, która ich tutaj przywiodła. - Ale serce nieco czystsze macie. Uczciwsze, jeno tak samo chciwe. I tedy prawie.

- Nie rozumiem.

- Blizu czasu między nami, byś pojął – odparła, a na twarzy zatańczyło coś na kształt smutnego uśmiechu. - Klątwę na tych ludzi puściłam, prawda, bo mą córę zamordowali. Kara była im winna tedy. Ale jak wy, wojarze, jesteście lepsi, skoro pobratymcom pomóc nie chcecie? Aliż oni cierpią, a wy dłoni pomocnej im odmawiacie, jeno pobudki swe moglicie, swojego chcecie. Tak nie lza. Dyć nie ja tu zła. Ja jeno karam za zło, tak mnie wychowano, tak mnie uczono. A zło się stało. Dwajścia wiosen temu. I teraz też, Człeku o Pół-Duszy.

- Więc rzuciłaś na nich klątwę, lecz tak naprawdę zależy ci na wieśniakach, mimo tego, że zabili ci córę?

- Tak. Zasłużyli na nauczkę. Nie lza dziecka zabijać, nieważne kiej rasy, nieważne kiego pochodzenia. I to sobie zakarbować mieli. Zło to zło. Za zło lza karać.

Namir nie zgadzał się z takim światopoglądem – kompletnie niezrozumiałym i pewnie zbyt pokrętnym – ale nie zamierzał dyskutować. Wiedział, kiedy odpuścić dyskusję. Może nawet była w jej słowach jakaś mądrość, jeszcze mu obca i niezbadana, wymagająca lat, doświadczenia i przeżyć, głębokiego zrozumienia. Być może – jeno w tej chwili tego nie dostrzegał, a najważniejsza była nie mniej, nie więcej jak chwila obecna.

- Niechaj będzie – rzekł dyplomatycznie, choć niechętnie. - Czemu więc nie możesz mnie zabić?

- Duszą z innym człekiem złączony, duszą z innym człekiem podzielony. I żadna nie może żyć, gdy ją druga zabije, żadna nie może umrzeć, póty jej druga nie zabije.

Zmorniczy poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, wędruje gdzieś ku ssącej, mdlącej dziurze po żołądku, który obsunął się boleśnie ze strachu. Nie, nie był gotowy na to gotowy, jeszcze nie, może kiedyś, później, ale z pewnością nie dzisiaj.

- Więc ta klątwa nie jest do zdjęcia? - bardziej stwierdził, niż zapytał, czując dziwną pustkę na wysokości klatki piersiowej, jakby ktoś brutalnie wyrwał stamtąd kawałek mięsa i zostawił ziejącą dziurę. Oto otrzymał długo poszukiwany element układanki, choć nie spodziewał się go znaleźć w tym miejscu, tutaj, teraz. Zabawne jak działał przypadek, zabawne, choć nikomu nie było do śmiechu. Chciał zadać kolejne pytanie, lecz nie zdążył.

Jej twarz zmieniła się, wykrzywiła w grymasie bólu i nienawiści. Spojrzała na niego, w księżycowych oczach ujrzał płomienie szarpiące noc, usta wypełniły się gorzkim popiołem i metaliczną krwią, zakrztusił się, kiedy w nozdrza uderzył ostry, duszący dym. Znał ten zapach – zapach palonych strzech, parującej posoki, swąd pieczonego ciała. Upadł na kolana, kaszląc, próbując złapać oddech.

- Rzeknę ci, gdzie jest twa druga półdusza, bo tak lza, bo tak chce los – powiedziała, a jej głos przeszedł błyskawiczną mutację, stał się nienaturalnie chropowaty, niski, gardłowy, przypominał teraz bardziej warkot. - Tak chce przypadek. Ale pierwej przysięgnij na krew, pierwej przysięgnij mi, że uratujesz ilu się da.

Namir podniósł wzrok i przez moment poczuł wiedźmi gniew. Przez moment, krótki i urwany zbyt szybko, udało mu się zrozumieć, przez sekundę czuł jej żal, cierpienie i gorzko-słodkawy smak zbyt długiego życia.

Zgodził się.

Maki dookoła poczerwieniały krwiście i zniknęły.

Znów był w swoim świecie, stał na pniaku, pośrodku tej samej polany w borze Czartoryskim tuż przy niej, trzymając w jednej ręce zwykłą, starą kobietę, a w drugiej dzierżąc miecz wbity po sam jelec w jej lewą pierś. Sapnął z bólu, kiedy miażdżąca siła przysięgi złączyła ich, przelała się w niego, wstrząsnęła dogłębnie kośćmi, oplotła serce i ścisnęła w morderczym uścisku.

- Przysięga krwi wymaga krwi. - Księżycowe oczy gasły, oddalały się w mrok. - Jedź na północ. Zawsze na północ. Tam znajdziesz, czego szukasz.

Skinął głową na znak, że rozumie. Nie czuł już wiatru, deszcz również ustał.

- Jak masz na imię? - zapytał, kierując się obcym mu impulsem. Może był to wyrzut sumienia, może jakieś zabłąkane resztki współczucia, a może głęboko schowane w łowczej skorupie człowieczeństwo.

- Majeczka – wymruczała, z trudem przybierając na twarz uśmiech. - Miło, że pytasz.

Szarpnął mieczem, wyrwał ostrze z jej piersi, padła na ziemię z głuchym łupnięciem, wylądowała między rozsypanymi borowikami. Dopiero teraz zauważył, że obrosły ją maki – nie bluszcz, nie kolce, nie trujące pnącza lub ostre gałęzie, lecz białe maki.

Zrobiło mu się żal.

Iared mrugnął, zaskoczony. W jednej chwili łowca walczył z naturą, w drugiej znalazł się nagle przy źródle klątwy i zabił ją w sposób, który egzorcysta określiłby dziwnie intymnym, nawet romantycznym.

Patrzył w osłupieniu jak trup spada na ziemię, między grzyby i porasta makami.

- Co do chuja...? - zdążył sapnąć, nie mogąc oderwać wzroku od martwej wiedźmy. Dopiero ostry, ochrypły głos rozbrzmiewający niebezpiecznie blisko wyrwał go z odrętwienia.

- Okłamaliście mnie.

Podniósł głowę i ujrzał pięść mknącą wprost w twarz. Zareagować już nie zdążył. Świat zniknął w gwałtownym rozbłysku bólu, by zapaść się w obojętnej, nieczułej ciemności.

 

Lało i wiało.

Drassen chwycił drzewce wideł pancerną rękawicą i złamał je jak zapałkę. Matras Ździebko wybałuszył oczy, zaskoczony, chciał coś wyskomleć i zająknął się. Hebber oddziału Beinvood nie dał mu więcej czasu – wbił miecz wprost w mostek, pociągnął w bok, ku sercu, rozległ się wilgotny mlask, zachrzęściły miażdżone kości, Ździebko zagulgotał krwią niczym indyk i legł na ziemię bez życia.

Włos mu z głowy nie spadł, całe szczęście.

Kobieta w czerni zmaterializowała się nagle z cienia.

- Ona ucieka – rzekła tylko i rozpłynęła się w dymie.

- Kurwa!

Drassen już wcześniej był dziwnie niespokojny, lecz teraz przerodziło się to w bezsilny, pełen wściekłości strach. Eliminowanie wieśniaków przebiegało znacznie wolniej i znacznie bardziej problematycznie, niż się spodziewał – jeden z nich dostrzegł ich wcześniej i ostrzegł całą wioskę. Kilku pierwszych zabili bez problemu, lecz potem poszły w ruch cepy, widły, nadziaki i bomby, których Pryme kompletnie nie przewidział, podobnie jak nie spodziewał się takiej zajadłości i woli przetrwania. Połowa oddziału zginęła, nim wieśniakom skończyły się ładunki, druga połowa ganiała pomiędzy chatami, ogródkami, zagrodami i sadem, wpadając w co różniejsze pułapki, których pomysłowość przekraczała wyobrażenia wojskowych inżynierów. Wilgotne strzechy paliły się wolno i strasznie dymiły, znacznie pogarszając widoczność, jakby nie było wystarczająco źle przez deszcz. Wichura rzuciła ogień na drzewa, a te mimo ulewy zajęły się szybko, i okolica przypominała zalane pożogą piekło, nawet ziemię przecinały rzeki płomieni, naturalna brama z płaczących wierzb i brzóz przypominała teraz wejście do raju piromanów. W międzyczasie jedna z bomb eksplodowała w kompostowniku, rozrzucając gówno i odpadki po całym polu bitwy, smród stawał się powoli nie do zniesienia. Sytuację nieco ratowała burza, błyskawice rozświetlały teren wystarczająco dobrze, by można było chociaż przewidzieć, gdzie się idzie lub dostrzec przyczajonego za rogiem chłopa.

- Kurwa! – ryknął znów Pryme, czując jak sytuacja wymyka się spod kontroli, wyślizguje się z zaciśniętych, uzbrojonych pięści. Gdyby mogli używać kuszy i pocisków miotanych już dawno sprawa byłaby skończona, ale pogoda i znajomość terenu były po stronie wsioków. Wsioków, taka ich mać, parobków, a nie po stronie hebbera Beinvood, Drassena koh Pryme'a, walczącego o przeżycie rodu! Gdzie tu, kurwa, była sprawiedliwość?

Rzucił się w kierunku, gdzie zostawił Sziroi ze strażnikiem. Kobieta w czerni nie była w stanie nic zrobić – nie była nawet materialna, służyła jedynie za zwiad, czujkę i to tylko dlatego, że towarzyszyła Iaredowi.

- Panie, co robimy? Wieśniacy gdzieś się pochowali! Jest za ciemno, dusimy się w tym dymie! - krzyknął z trudem jeden z żołnierzy, wyjmując ostrze z jakiejś starowinki, która skrywała się w szopie.

- Znacie rozkazy! Co do jednego! Walcie jak popadnie!

- Rozkaz!

Pryme zdyszał się nim dobiegł do linii drzew, pełna kirasjerska zbroja była zwyczajnie za ciężka, a wszechobecny, ciężki dym nie pozwalał złapać oddechu. Odwiązał korpus i nagolenniki, po chwili namysłu również nabiodrniki, zrzucił je z siebie, wylądowały z metalicznym grzechotem gdzieś koło gnojownika. Trudno, musiał zaryzykować. Musiał złapać tę sucz, musiało się udać. To może i nie była jedyna szansa – ale z pewnością najlepsza, na jaką obecnie mógł sobie pozwolić, by ocalić siebie i swój ród.

Zatrzymał się, zastanowił. Konie. Będzie biegła w kierunku koni.

Ruszył pędem w tę stronę, licząc, że będzie szybszy. A jak już ją dopadnie – utnie jej nogi, by nie mogła więcej uciekać.

Sine niebo rozdarła błyskawica.

 

Kolejny grzmot wstrząsnął światem, drzewa zajęczały żałośnie do wtóru, trzask łamanych gałęzi i konarów dobiegał z każdej strony.

Bolało. Ból rozdzierał umysł na kawałki, od utraty krwi słabła z każdą chwilą. Musi dobiec do koni, wie gdzie pojedzie, wie, gdzie ją uleczą, tylko musi dopaść, musi się udać, musi, musi, musi!

Oparła się o drzewo, odetchnęła, czuła w powietrzu zapach żywicy zmieszany z gryzącym, gorzkim dymem i metalicznym posmakiem parującej krwi. Wioska płonęła, to pewne, Szklanica właśnie znikała z map, wymazywana ogniem i mieczem. Mordowali ich, przez klątwę, przez ich głupotę, przez te głupie uprzedzenia. I dobrze im tak. Dobrze im tak, kurwa, wszystkim. Nic ją nie obchodzi Krys, matras, nikt. Sama sobie poradzi, sama, bez nikogo, samiutka jak palec!

Gniew i nienawiść wpompowały w nią nowe siły, więc chwyciła odrobinę oddechu, zasłoniła usta szmatą i pobiegła dalej – mimo bólu, mimo wszystko, otumaniona adrenaliną.

 

Krys uciekał, uciekał ile sił w nogach, przed siebie, nieważne gdzie, nieważne co potem, byle uciec, ocalić skórę, chociaż tyle. Walka była przegrana, wszystko stracone, wszystko przepadło w płomieniach i mordzie. Miecz, zdobycz po ostatnim zabitym żołnierzu, ciążył w dłoni coraz bardziej, lecz ani myślał go puścić, czuł, że jeszcze może się przydać.

"Wszystko moja wina", pomyślał z goryczą, walcząc przede wszystkim z wyrzutami sumienia, "mogłem ich ocalić, ostrzec szybciej, mogłem jechać z łowcą. Wszystko moja wina. Gdybym potrafił się bić, nawet nie porwaliby Sziroi. Gdybyśmy się wtedy postawili".

Z poczucia winy wyrwało go gwałtowne zderzenie z czymś mniejszym, miękkim i śmierdzącym krwią. Padł na ziemię, zarył w ściółkę.

- Au, kurwa! - Usłyszał znajomy, pełen pretensji głos.

- Sziroi? - Wstał prędko, plując igliwiem i spojrzał na osóbkę, niebo przeszyła błyskawica, rzuciła nieco upiornego światła. Po plecach zbiegł mu dreszcz – wyglądała strasznie, twarz ubłocona i pokryta zadrapaniami, sukienka w kilku większych strzępach, plecy wyglądały jakby je ktoś potraktował deską z gwoździami, skóra zdarta do mięsa, dłonie bordowe od krwi i brudu. Mógł się tylko domyślać, że on wcale nie wyglądał lepiej z rozdartą koszulą, rozciętym policzkiem i zmiażdżonymi przez pancerny but palcami, które wciąż drżały spazmatycznie wbrew jego woli. Pomógł Sziroi wstać, na nic innego nie miał czasu – a nawet jeśli, to nie miał ochoty jej przytulać, całować, nigdy tak naprawdę siebie nie kochali. Całe małżeństwo było jeno machlojką, zaaranżowaną przez starszyznę wioski, by jakoś utrzymać pozoru toczącego się życia, oni sami nie mieli dużego wyboru i chociaż się lubili, to daleko im było do miłości.

- Ktoś jeszcze? - zapytała słabo, a głos jej drżał, nie wiedział czy z zimna, czy ze strachu.

- Nie. Nikt inny. Ino ja.

- Tam są konie. – Wskazała kierunek w stronę strumienia. - Biegnijmy. Spierdalajmy stąd, błagam, byle naprędcej.

- Nie ma już czego ratować – zgodził się Krys, nieco szybciej niż by chciał, w głębi duszy dalej walcząc z wyrzutami sumienia. - Uciekajmy w cholerę z tego przeklętego miejsca.

Spojrzeli po sobie, jeszcze na moment, chwilę pozostając w stanie zawieszenia, zbierając siły. Cieszyli się, że drugie ocalało, choć z zupełnie innych powodów niż powinni – cieszyli się, że ktokolwiek ocalał, że ocalał jakikolwiek skrawek łączący ich z przepadających w płomieniach dotychczasowym życiem. Tyle. Aż tyle. Tylko tyle.

Huknęło, błyskawica uderzyła w niedokończony młyn na wzgórzu, ogień rozprzestrzenił się po nim niczym stado pomarańczowych pająków. Potraktowali to jak znak i rzucili się do ucieczki.

 

Konia znalazł przy ujściu bagien, gdzie mętne zielenisko mieszało się z czystą wodą rzeki Wizny. Do wioski było jakieś pół godziny galopem, Namir nie tracił czasu, wskoczył w siodło, sprawdził mocowania uzbrojenia – noży, miecza, kuszy i sztyletu – po czym szarpnął lejcami.

- Wio! - ryknął i od razu przeszedł w cwał, pomknął przez noc niczym upiór, tuż pod pochylonymi gałęziami, tuż pod szeptem nocy. Księżyc oświetlał przez jakiś czas drogę, jakby chciał przypomnieć o zawartej z Majeczką przysiędze, lecz nawet on w końcu zniknął pomiędzy gęstymi, burymi chmurami. Znów zaczęło lać, dwa razy mocniej, dwa razy zacieklej. Łowca odgarnął czarne jak smoła włosy z oczu, wbił wzrok przed siebie, w ciemności, skupił się na celu. Błyskawica oślepiła go na moment, grzmot poniósł się gniewnie po ziemi, jakby chciał, by Namir przyspieszył. Wbił pięty mocniej w miękkie, ignorując chrapanie wierzchowca.

Zdąży. Musiał zdążyć.

To przecież sprawa życia i śmierci.

 

Drassen ucieszył się, że zostawił sobie rękawice. Nie wstrzymując biegu, zamachnął się, pozwolił, by opancerzona dłoń rąbnęła wieśniaka w policzek. Rozległ się suchy trzask, kość pękła, chłop padł na ziemię w mgiełce juchy, wypuścił krótki, wojskowy miecz, jego ciało zwiotczało jakby uszło zeń całe powietrze. Nieprzytomny. Koń wierzgnął przestraszony, zarżał i stanął dęba, dziewczyna krzyknęła. Pryme uskoczył przed kopytami, chwycił ją za nogę i ściągnął brutalnie z siodła z tryumfalnym okrzykiem. Było blisko, bardzo blisko. Prawie uciekli, nadzieja prawie wymknęła mu się z rąk, lecz już po raz ostatni, tego Pryme dopilnuje z pewnością.

Uderzył Sziroi w czoło, lekko, lecz wystarczająco mocno, by ją również pozbawić przytomności.

Błyskawica rozdarła niebo.

- Ja pierdolę – westchnął, opierając się o kolana i oddychając ciężko. - Ja pierdolę – powtórzył, czując jak ściśnięty ze strachu żołądek rozkurcza się nieprzyjemnie, jak walące dziko serce wraca do normalnego rytmu, dudniąc o klatkę piersiową, utykając w gardle, pompując nasączoną adrenaliną krew w zawrotnym tempie.

To koniec. Już koniec. Miał Sziroi, była bezpieczna – czy raczej może to on właśnie zabezpieczył swoją przyszłość. Teraz musi jeszcze poczekać na Iareda. Potem zapłaci łowcy i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie niczym w pierdolonej bajce. Uspokoił wierzchowce, wyciągnął bandaże i płyny odkażające, opatrzył szybko największe rany przyszłej pani Pryme i zarzucił ciało dziewczyny na zad niczym worek ziemniaków i pojechał w kierunku wioski – w kierunku ognia i popiołów. W powietrzu właśnie wibrował krzyk ostatniego mordowanego, poniósł się przez deszcz i wiatr, poleciał po liściach echem.

Drassen nie mógł powstrzymać pełnego satysfakcji uśmiechu. Odchylił głowę do tyłu, pozwalając, by krople deszczu spływały po twarzy w kompletnie nowy, orzeźwiający sposób. Powietrze pachniało krwią poległych i ranami ocalałych, wolą walki i zużytą stalą – słowem, pachniało zwycięstwem.

To koniec. Wygrał.

Bał się, że nie zdążył.

Łowca zszedł z konia tuż przed mostkiem prowadzącym nad strumieniem do wioski. Jeszcze niedawno pomarańczowo-czerwona, niewyraźna łuna teraz stała się jęzorami ognia, walczącymi z deszczem o przetrwanie, trawiącymi powoli najbliższe linie drzew, dopalającymi kikuty chat, nawet młyn w oddali stał w ogniu, płonący, milczący w cierpieniu olbrzym. Gwiazdy na niebie i księżyc schowały się za ciężkim całunem dymu i popiołów unoszących się w powietrzu. Lecz nie to przeraziło Zmorniczego – to ta cisza, przerażająca, martwa cisza, przywodząca na myśl echo niebijących serc i zastygłych oddechów. Bał się, że nie zdążył, że właśnie przegrał na szali życie.

Ruszył w stronę pożaru, czując jak przysięga zaciska bezlitośnie swe palce na sercu, jak przypomina mu, że jeszcze przez kilka chwil, być może, pożyje.

- Stać! - krzyknął ktoś z boku. Namir potrzebował tylko sekundy, by zidentyfikować żołnierza Beinvood po hełmie odbijającym płomienie. Zbroję miał skórzaną. Jego błąd. Trzeci nóż od lewej. Łowca zawinął się, cisnął ostrzem, stal błysnęła w ciemności i utkwiła w gardle zbrojnego. Podszedł do konającego, chwycił trzonek i pociągnął, otwierając miękkie. Poszedł dalej, nie mitrężąc więcej czasu. Jednego mniej.

Nie minęła minuta, kiedy dostrzegł pierwsze trupy – głównie wieśniaków, kobiety i mężczyźni, jednako. Brakowało jedynie dzieci – klątwa uśmiechnęła się upiornie, kiedy uświadomił sobie, że ironicznie zapobiegła jeszcze większej tragedii jaką mogłoby być dzieciobójstwo. Gdyby nie klątwa, gdyby nie Pryme, gdyby nie on, łowca dusz, gdyby nie wieśniacy, którzy zabili córkę Majeczki... Wszyscy byli winni. Wszyscy co do kurwa jednego, włącznie z nim samym.

Pozwolił, by gniew rozszedł się gorącą falą po ciele, zasilił zmęczone mięśnie, przyspieszył krążenie, zaszumiał adrenaliną w uszach, pozwolił, by żądza mordu zagościła metalicznym smakiem w ustach, rozgościła się w niecierpliwym drżeniu palców.

Przyjrzał się zwłokom. Większość zgonów od ran kłutych i ciętych. Żadnych dekapitacji, żadnych tortur, jedynie szybka, choć bolesna śmierć. Drassen dotrzymał słowa, nikomu włos z głowy nie spadł. Namir nie mógł powstrzymać pełnego ironii uśmiechu.

"Zabiję", pomyślał, ze strachem odkrywając, że zamiast swojego słyszy w głowie głos Majeczki, "zarżnę jak wieprza".

Wyszedł spomiędzy chat i stanął na skraju centrum wsi. Rozpoznał trupa matrasa Ździebka, leżał z przeszytą piersią, bardzo zdziwiony swoją śmiercią, rozpoznał Krasnę z dziurą w brzuchu, siwe strąki opadały na umęczoną twarz osoby, która udusiła się własną krwią, trzymając rozpaczliwie w dłoniach własne flaki. Zobaczył Kajka, rozpłatanego w poprzek, tulącego w ostatnich chwilach odcięte nogi.

Wszystko w imię ratowania jednej szlacheckiej rodzinny.

Pośrodku tego wszystkiego stał Drassen koh Pryme, wiążąc na sobie zbroję. Łowca ruszył w jego kierunku, kiedy nagle coś wyskoczyło zza wychodka i rzuciło się z rykiem na Namira – kolejny żołnierz oddziałów specjalnych, uzbrojony jedynie w krótki miecz i na dodatek ranny. Zmorniczy bez trudu uchylił się, szarpnął przeciwnika za ramię, wykręcił i złamał łokieć, wyginając go w drugą stronę. Ryk bólu prześwidrował ciszę, lecz jedynie na ułamek sekundy – nordmarczyk skrócił cierpienia wojownika i odrąbał mu łeb jego własnym mieczem.

Hebber przyglądał się temu w spokoju, dopinając korpus pancerza.

 

Stanęli naprzeciw siebie, mokrzy od deszczu, otoczeni przez trupy i trzaskające płomienie, błyskawice rozjaśniały ich pełne morderczej determinacji twarze. "Morderca morderców", łowca znów usłyszał w głowie głos wiedźmy.

Drassen odczekał, aż ucichnie grzmot.

- A prosiłeś, by włos z głowy nikomu nie spadł - rzekł bezczelnie, rozkładając szeroko ręce, jakby chciał ukazać Zmorniczego pole bitwy i swoje dokonania. - Ja słowa dotrzymałem. Nikomu głowa nie spadła. Włos też.

- Jaki był plan? - zapytał łowca, szczerząc w gniewie kły. - Zabić wieśniaków, zabić Majkę, zabić mnie?

- A potem jeszcze egzorcystę, konkurencję szlachecką, króla, a na końcu podbić świat i zjednoczyć pod jednym sztandarem króla Drassena. Tak, łowco, taki był plan geniusza zła – prychnął Hebber, a na jego twarzy, przypominającej bardziej fizys filozofa niż wojownika, zatańczył kpiący uśmiech. - Za kogo ty mnie masz? Plan był taki, by zdjąć klątwę z matki mojego dziecka, a by tego dokonać, wy musieliście zabić źródło, a ja zająć się wieśniakami. I spójrz, jesteś tu! Plan się powiódł. Kolejną częścią planu było zapłacić ci i patrzeć jak oddalasz się za horyzont. I nigdy więcej cię nie spotkać – dokończył ozięble.

Łowca drgnął niespokojnie, trzysta guldenów przemknęło mu przez myśl, lecz dłoń przysięgi ścisnęła serce nieco mocniej, przypominając mu w jak gównianej znalazł się sytuacji. Coś za coś, oko za oko, informacja za informację, przysięga za życie. Żadne pieniądze nie mogły się równać z tym, co powiedziała mu Maja. I nic nie usprawiedliwało wioskobójstwa. Wyrzuty sumienia objawiły się widokiem twarzy matrasa, naprawiona zbroja i naostrzony miecz znów zaciążyły na plecach, razem z granatami Krysa przy pasie. Zerknął na martwą Krasnę, na rozpłatanego Kajka. Nie znał tych ludzi, lecz nie życzył im śmierci.

"Zamordowali mi córę", syknęła wiedźma.

Nie miał wyboru.

- Złamałeś dane mi słowo – warknął, zaciskając pięści. - Nie jesteś lepszy niż ci pierdoleni dzieciobójcy. Wszyscy zasługujecie na to, by sczeznąć.

- I myślisz, że ty, wędrowny morderca, miecz do wynajęcia, będziesz mnie oceniał? - Szlachcic pokręcił głową z niedowierzaniem, splunął pogardliwie, podszedł krok bliżej. - Podaj cenę! Powiedz, ile kosztuje twoje sumienie? Pięćset? Tysiąc? I nie rób takiej miny, łowco, dobrze wiem, że czniasz na los tych ludzi. Czego chcesz? Mam ci pomóc znaleźć mężczyznę, którego szukasz? Pomogę! Chcesz zerżnąć Sziroi? A proszę bardzo, tylko jej nie zbrzuchać! Podaj cenę, łowco dusz!

Namir nie wierzył w żadną z tych obiecanek, przekroczył już linię, zza której większość wracała martwa. Obraził szlachcica i zbratał się z wiedźmą.

- Twoje życie – odpowiedział, uspokajając nerwy i szykując się do walki. - To jest cena za moje sumienie. Drassen zamrugał z niedowierzaniem, skrzywił się z obrzydzeniem, a jeśli się bał, to ukrywał to przed łowcą doskonale.

- Od początku wiedziałem, że będą z tobą kłopoty. Ty, łowco, i tobie podobni nie jesteście niczym więcej jak sprawcą. A sprawiacie ten świat o wdowy i sieroty, o trupy, gdziekolwiek nie jesteście przyprawiacie ludzi o mdłości i strach. Jesteście niczym jak mieczem do sprzedania, ostrym narzędziem. Lecz ty, ty, Namirze z Nordmaru, jesteś mieczem najgorszego rodzaju – bo mieczem myślącym, kwestionującym i zadającym pytania, a przez to nielojalnym zleceniodawcy. Mieczem świadomym mordu.

- Skończ pierdolić, Pryme. - Zasyczała stal, Zmorniczy dobył broni. - Czcze gadanie ci nie pomoże, to nie jest twój dworek w Kashminie, nikt ci nie przyklaśnie, żadna dama nie zemdleje od tych kwiecistych słów. Wyciągaj miecz, Drassen. Załatwmy to. Zobaczmy, czy twój ród przetrwa dzisiejszą noc.

- Tobie, łowco, brakuje ogłady. - Hebber sięgnął po brzeszczot, zaprezentował kunsztowną klingę z adamantowej stali. - Ale nie martw się, nauczę cię ogłady. Lecz nie zabiję, o nie. Za dużo potencjału już się dzisiaj zmarnowało.

Stanęli naprzeciw siebie, zdesperowany szlachcic i obciążony przysięgą łowca dusz, na miękkiej, błotnistej ziemi, wdychając popiół i smród kompostownika, otoczeni przez opadające z koron drzew niedopałki, deszcz i burzę.

Stanęli do walki jak równy z równym.

Wygrać walkę, mawiał stary mistrz, to najpierw ją sobie wyobrazić.

Najpierw teren. Rozmiękła ziemia pokryta trupami, uważać pod nogi, planować kroki, nie dać się zepchnąć w stronę ognia, stąpać ostrożnie, nie uskakiwać zbyt szybko i mocno, za wszelką cenę unikać poślizgu i upadku.

Przeciwnik. Jeden, opancerzony, zbroja kirasjerska odmiany ciężkiej, korpus odporny na uderzenia, problematyczny dla pchnięć, brak nabiodrników – można to wykorzystać, ciąć w nogi, lecz pewnie będzie ich bronił, głupi nie jest. Potrzebny będzie puginał, by wbić go między połączenia i blachy, celować mieczem w miękkie, łączenia, stawy, głowę tylko częściowo zasłoniętą przez naramienniki. Poluzowane łączenie na nadgarstkach – rękawice pochodziły z innego kompletu niż reszta. Zapamiętać. Sposób walki: postawa głupca, miecz nisko, ściśle kontrolowany, a więc będzie walczył defensywnie, przynajmniej na początku. Znane mocne punkty: inteligencja, zdolności taktyczne, pewnie trenował pojedynki. Znane słabe punkty: budowa ciała, zmęczenie, stres, przeciwko łowcy dusz pewnie pojedynków nie trenował.

Ekwipunek. Miecz, noże, dwa granaty, sztylet. Warunki pozwalają na efektywne korzystanie z każdego elementu uzbrojenia.

Dodatkowe informacje. Deszcz, dym i ciemność pogarszały znacznie widoczność, krążące w powietrzu iskrzące niedopałki mogły rozpraszać, ignorować je, chaty i gospoda płonęły, unikać, zwłoki można wykorzystać do zyskania przewagi.

Mierzyli siebie wzrokiem, każdy z nich czekał na ruch tego drugiego. Tutaj Zmorniczy miał przewagę. Skoro Drassen korzystał z najbardziej defensywnej postawy, nie będzie atakował – ale może go sprowokować. Chwycił pierwszy nóż z brzegu, cisnął nim, celując w głowę, ostrze rozpruło powietrze ze świstem stali. Brzęk, grzechot odbijającego się od zbroi pocisku, krótki, urywany oddech ulgi wyrywający się z ust szlachcica, tryumfalny uśmieszek. Namir uśmiechnął się szerzej, z mściwą satysfakcją prezentując kły.

"Straciłeś równowagę", pomyślał, obserwując jak klinga Pryme'a przesuwa się nieco w lewo, dotyka sztychem błota, kiedy ten stracił równowagę, zaskoczony rzutem odruchowo postąpił do tyłu. A więc zaatakować z prawej, spróbować wskoczyć za plecy.

Doskoczył dwoma susami, uderzył wprost w miecz, chcąc odbić go jeszcze dalej, jednocześnie odepchnąć szlachcica nieco mocniej, odsłonić go całkowicie na ciosy. Ten jednak zareagował inaczej niż łowca przewidywał – wykorzystał siłę uderzenia, okręcił się, uderzył z drugiej strony. Zmorniczy musiał parować. Zderzyli się klingami, a na krawędzi styku zadrżała nienawiść, gniew i żądza mordu.

- Naprawdę myślisz, że nabiorę się na... - zaczął Drassen, lecz Namir nie dał mu skończyć, rąbnął z całej siły głową. Chrupnęło, rozległ się chrzęst kruszonej kości, krzyk bólu. Pryme odskoczył, krew buchnęła z nosa na usta, spłynęła po brodzie, skapnęła na zbroję, lecąc ciurkiem. Ryknął wściekle, opanował ból i rzucił się do ataku z siłą rozwścieczonego byka.

Znów się zwarli, Zmorniczy musiał ustąpić pola, odskoczył, machnął na odlew, chcąc zapewnić sobie odrobinę miejsca, lecz hebber Beinvood znów był tuż przy nim, ciął i rąbał, ciągle trafiając na łowczy miecz lub powietrze. Metal uderzał o metal, szczękała stal, zderzały się klingi, sypały się iskry, kiedy wymieniali uprzejmości. Oddech, cięcie, blok, oddech, dym palący płuca, wdech, wydech, szczęk stali, sztych, ogień trzaskający w ciemnościach, a żaden nie widział już nic więcej niż swojego przeciwnika. Skupili się na ruchach ramion, dłoni, na ostrzu miecza lśniącym czerwienią w płomieniach, na pracy nóg, unikach i zwodach - na partii szermierki. Obaj wiedzieli, że przegra ten, który pierwszy popełni błąd, obaj opadali z sił, zaczęli sapać i dyszeć, gardło paliło, drapało, dłonie bolały, ramiona protestowały rwącym bólem skurczy.

Oderwali się od siebie, spoceni i zmęczeni. I zamarli.

Wiedzieli, że ten pojedynek nie potrwa długo, że za chwilę padnie decydujący cios, czuli to w trzewiach. Spojrzeli sobie w oczy, wysłali ostatnie życzenie śmierci.

Stary mistrz mawiał, przypomniało się nagle Namirowi, czasem, by wygrać walkę, trzeba najpierw ją przegrać. Czasem trzeba popełnić błąd.

Doskoczyli do siebie, zgodnie, w jednym momencie, Pryme wyrzucił miecz przed siebie mocno, sztychem do przodu, pchnął. Łowca nie parował, nie unikał ostrza, zacisnął zęby i przesunął się tylko lekko, pozwolił, by ostrze przerwało skórę, przeszyło mięsień, przeszło na drugą stronę. Błyskawica bólu rozgorzała nagle w umyśle, przeszyła wszystkie nerwy, zapiekła na czubkach nerwów, gorąca krew trysnęła z obojczyka. Ostatkiem sił chwycił klingę Drassena, zacisnął na niej pięść, na twarzy szlachcica dostrzegł niedowierzanie, które szybko przerodziło się w strach i przerażenie.

- Mam cię – rzekł cicho Namir i ciął mieczem, od spodu, z wymachu, wprost w odsłonięte nadgarstki.

 

Drassen spojrzał na kikuty dłoni. Nie krzyczał z bólu, po prostu wpatrywał się oszołomiony w dwa sikające krwią kikuty, pozwolił, by myśli przelatywały spokojnie przez głowę – obrazy z własnego pogrzebu, ostateczny upadek rodziny Pryme, historycy wymazujący jego nazwisko z kronik, mauzoleum Pryme'ów stające się przez niego symbolem porażki i hańby. Przez sekundę widział twarz ojca, jak zawsze wykrzywioną w pogardliwym grymasie, zapłakaną i umierającą matkę, Sziroi – przecież krew z jego krwi, nawet jeśli rozcieńczonej z jakąś wieśniaczką – patrzącą na niego z nienawiścią i mordem w oczach. I wreszcie Namira z Nordmaru, który wyciągnął rodowy miecz z obojczyka i rzucił mu pod kolana.

"Przegrałem", uświadomił sobie, czując na języku gorzki smak. I dopiero ta myśl sprawiła, że krzyknął rozdzierająco, a w tym krzyku zawarł całe swoje życie, każdą chwilę, każde wspomnienie, przeżycie, wszystkie sukcesy i porażki, włącznie z tą, tą ostatnią.

A potem podniósł głowę i ujrzał jedynie mknącą stal. Wszystkie myśli przepadły w nieistnieniu.

 

Zaskakujące jak wszystko się zmienia, kiedy człowiek myśli, że to koniec. Krążące w powietrzu popioły wydawały się teraz Namirowi kurzem opadającym na polu bitwy, chłodny deszcz nagle stał się przyjemny, orzeźwiający, niemalże oczyszczający, nawet sterczące żerdzie płonącego na wzgórzu młyna przestały być upiorne i przerażające, stały się po prostu częścią bitewnego krajobrazu. Z serca opadły kamienie przysięgi, a łowca jeszcze w życiu nie czuł się tak wolnym człowiekiem. Najwyraźniej odebranie życia wyjątkowemu skurwysynowi w jakiś sposób wyzwalało. I było piekielnie satysfakcjonujące.

Drassena dobił z biodra, tnąc w twarz. Pewnie teraz leżał gdzieś tam i topił się we krwi.

"I niech go rozdziobią kruki i wrony", pomyślał Zmorniczy mściwie, z ulgą odkrywając, że na powrót słyszy w głowie swój własny głos.

Nawet tego głupiego zwierzaka, konia, powitał jak starego przyjaciela.

- Spokojnie, Vihur, to jeno ja – wyszeptał z trudem, przeszukując juki. Pryme ciął głęboko, ale na ostrze jakimś cudem uniknęło kości, poszło w miękkie. Wyciągnął papkę z leczniczych ziół, chlasnął obficie na plującą krwią dziurę, przyłożył opatrunek i zaczął obwiązywać mocno bandażami. Jakiś czas wytrzyma, ale będzie potrzebna pomoc medyka albo znachora, a ostatni, jakiego spotkał pewnie został zabity w czasie wioskobójstwa.

- Ja to mam parszywe szczęście, nie, Vihur?

Koń zastrzygł uszami w odpowiedzi.

Namir usiadł na mokrej ziemi obok wierzchowca, czując się zmęczony. Mocno zmęczony. Z zaskoczeniem ujrzał jak mostek przekracza mężczyzna w porwanej koszuli z opuchniętą, zakrwawioną twarzą, jedno oko praktycznie się nie otwierało. Pomagał iść drobnej osóbce w niebieskiej sukience, w grubych, roboczych buciorach. Ona również wyglądała, jakby dopiero co uciekła z obozu zagłady albo sali tortur.

Rozpoznał Krysa i Sziroi, lecz nie podniósł się, by im pomóc. Niech jeszcze trochę powalczą o przeżycie, on nie miał już sił. Odchylił tylko głowę, podrapał się leniwie po szczecinowatej, ciemnej brodzie, rana piekła i pulsowała, kiedy papka ziołowa zaczęła działać i leczyć. Nie chciało mu się pomagać.

Był Zmorniczym, Wieszczym, łowcą dusz, animaterem. Nikt mu nie zapłacił za to, by pomóc im przejść przez ten mostek.

"Właśnie", uświadomił sobie łowca, podrywając się gwałtownie, "nikt mi dalej, kurwa, nie zapłacił".

* Epilog *

 

Za leczenie całej trójki Namir zapłacił własną kuszą, bombami Krysa i zapasowymi butami, zgrzytając przy tym zębami i klnąc na czym świat stał. Później przyznał jednak, że było warto – szwy na ranę zielarka założyła niczym fachowa medyczka, na dodatek nawarzyła im leków i dała ziół na zażywanie wszelakie. Sziroi przypominała w tej chwili bardziej mumię niż człowieka, lecz mogła się poruszać i jeździć konno, chociaż brzmiała przy tym jak szewc - wyzywała za każdym razem, kiedy musiała wskakiwać na siodło i nie przestawała nawet w czasie jazdy. Policzek Krysa przeszedł przez wszystkie odcienie fioletu, żółci i zieleni. Zielarka nałożyła odpowiednie maści i zajęła się uszkodzoną kością, po czym również obandażowała mu trzy czwarte głowy, zostawiając miejsce na usta, nos i oko.

Od wydarzeń w Szklanicy minął dzień. Właśnie wyjeżdżali z Jaźnicy, gdzie prócz jedzenia otrzymali prowiant i odrobinę ubrań – tym razem za osełki do mieczy i magiczne grafemy do uspokajania koni lub konserwowania jedzenia. Łowca czuł się jak biedak i łypał spode łba na Sziroi, wiedząc, że nigdy nie odzyska pieniędzy ani przedmiotów. To z nią Namir głównie rozmawiał – Krysa zbyt bolała twarz, by chętnie otwierał usta.

- Zabieracie się ze mną na własne ryzyko – powtórzył po raz setny. - Jeśli ktokolwiek nas zaatakuje, radzicie sobie jak potraficie. Jak nie poradzicie, to zostawiam was z tyłu.

- Dotarło do mnie za pierwszym razem, nie lza powtarzać – warknęła w odpowiedzi. Drassen w jednym miał rację; miała temperament.

- Dowiozę was do Vezhy i tam się rozstaniemy. Sami sobie radzicie. Prowiantu starczy nam na pięć-sześć dni, tedy się spieszyć musimy.

- Czemu akurat Vezha? Nie po drodze. To na północ! Mi w drogi do...

- Gówno mnie obchodzi, gdzie ci w drogi – uciął Zmorniczy ostro, zniecierpliwiony. - Muszę jechać na północ. Chcecie, to spieprzajcie, droga wolna, rozdzielimy juki i żegnam. Wojskowe konie raczej szybko niosą, więc zdążycie mi zniknąć z oczu przed południem.

Sziroi wymamrotała coś w odpowiedzi, wstrzymała lekko wierzchowca i dołączyła do Krysa.

- Czujesz to? - zapytała. - Tę lekkość? Klątwa zdjęta.

- Mhmhm! - pokiwał głową Krys i jęknął z bólu.

- Ta. Cudownie. Zaniechaj – westchnęła. - To będzie cudowna podróż.

 

Drassen otworzył oczy i z zaskoczeniem odkrył, że znajduje się na drewnianej taczce przywiązanej do konia niby pług. Wierzchowca prowadził Iared.

- Nieźle cię poharatał – powiedział egzorcysta, odwracając się. Twarz miał podrapaną, koło ust kwitł piękny siniec. - Nie próbuj mówić, zaszyłem ci usta. Zająłem się też nadgarstkami. Przeżyjesz.

Pryme wybałuszył oczy, chciał się poderwać, lecz więzy naparły na jego ciało, unieruchamiając go. Poruszał ustami i poczuł jak cierpnie mu skóra – naprawdę miał je zszyte, czuł szwy aż na policzkach.

- To dla twojego dobra. Łowca dorobił ci piękny uśmiech. - Fenomanta uśmiechnął się, rozbawiony. - Od ucha do ucha!

Hebber zawył z bezsilności, zaczął bić głową i nogami w deski, szarpać się i rzucać na tyle, na ile pozwalały mu wiążące go sznury. Iared odczekał cierpliwie, aż się uspokoi.

- Spokojnie. Dowiozę cię do Kashminu. Sprawią ci pewnie nowe dłonie, połatają jakoś ten uśmiech. A potem – zrobił pauzę, krzywiąc się mściwie – zapolujemy na łowcę dusz.

 

 

KONIEC BAJKI PIERWSZEJ.

Do zobaczenia w bajce drugiej :)

 

Ścieżka dźwiękowa:

Foxworth Hall - The Wolf

https://www.youtube.com/watch?v=vq1Ablp7cmE

 

Inne utwory:

Fever Ray - If I Had a Heart

Pro-rock - Psycho

All Good Things - Fight

Lee DeWyze - Blackbird song

Carina Round - For Everything a Reason (zwłaszcza w scenie z Babą Jagą)

Agnes Obel - Riverside

Kari Kimmel - Black

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 12

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • elenawest 26.04.2016
    Ahhh :-D piękna jest ta opowieść :-D wielgachne 5 za tę część i za całą opowieść ;-)
  • TeodorMaj 26.04.2016
    Kurczę, miałem nadzieję, że będę pierwszy, ale elena mnie uprzedziła ;)
    Opowiadanie genialne, każda część zasługuje na 5. Tak więc 5 :)

    Mam niedosyt i czekam na drugą część :)
  • TeodorMaj 26.04.2016
    A jutro... nie biegaj! Czekam na #10 :D
  • Osiołek Mięsny 26.04.2016
    To będzie 5
  • Akwus 28.04.2016
    Dobrze mi szło komentowanie, aż okazało się, że jednak muszę trochę dziś popracować :) Nadrabiam więc po kilku godzinach i kończę recenzję tego zacnego opowiadania.

    Najsłabsza część całości. Opowiadanie jako całość jest bardzo dobre, ale ta część jest dobra, a że jest finałowa, to niestety tylko dobra. Czemu tak uważam (to, że subiektywnie i przez pryzmat zazdrości, to jasne):
    Poprzednia część kończy się wstępem do walki, nawet do dwóch, choć o drugiej wiemy tyle, że śmierć zbliża się do Szklanicy. Tymczasem w finałowym rozdziale, zaczynasz od bardzo długiego wstępu, nim dojdziesz do tej walki, na którą czytelnik czeka od zakończenia poprzedniego. Wybijasz mnie z rytmu. Nie dajesz tego na co liczyłem. Owszem, dajesz bardzo ładne sceny: retrospekcje rozmowy Drassena z Iaredem, uwolnienie się Sziroi, opis fachu fenomanty i dopiero po tym natłoku słów dajesz mi to na co czekałem. Opis jest super, ładny, barwny, widzę nawet, w których miejscach będzie wykorzystany w przyszłych rozdziałach - choćby w przyszłym fachu Sziroi. Po prostu zmusiłeś mnie do skakania wzrokiem do miejsca, gdzie się wreszcie zacznie :)

    Samą walka Namira z wiedźmą mnie nie kupiłeś. Przekombinowany opis. Ponownie piękny i kolorowy, ale zbyt wiele słów sprawiło, że dynamika walki jest znikoma. Sam dobrze o tym wiesz, więc zakładam, że zabieg celowy. Nie krytykuję, po prostu zaznaczam, że nie trafiłeś w mój gust :)

    Nie łapię wprowadzenia wątku pół-duszy. Objawia się "nagle" dopiero w rozmowie z wiedźmą i od razu urasta do rangi życiowego zadania Namira. Jest jednak późno, biorę na karb mojego zmęczenia.

    Bardzo fajnie opisana za to rzeź wioski, pościg Dressena za uciekającą Sziro, walka z Krysem. Wszystko bez najmniejszego zarzutu. Szybkie, dynamiczne, bez zbędnych uniesień.

    Ładnie opisana walka finałowa. Doskonałe zamknięcie stylistyczne, bliźniacze do pierwszej walki Namira.

    Dobre wyciszenie historii, leczenie, poświęcenie dobytku łowcy na leczenie wieśniaków. Nie za długie, nie za krótkie, w sam raz na obniżenie napięcia.

    I mistrzowskie dowalenie Drassena z Iaredem na sam koniec!!!

    Raz jeszcze zaznaczam, całość bardzo mi się podoba. Zarzuty jedynie w tym rozdziale dało mi się sensownie sformułować i to tak jak Ci pisałem na fb - moje zdanie wynika z różnicy stylów, a nie Twoich błędów w sztuce. Jak to mówią, jeden lubi ogórki, drugi ze Szklanicy córki...
  • Shiroi Ōkami 30.04.2016
    Pisałam długiego koma, miałam już połowę, i... zamknęłam kartę ;-; Geniusz level ja.

    "- Twoje życie – odpowiedział, uspokajając nerwy i szykując się do walki. - To jest cena za moje sumienie. Drassen zamrugał z niedowierzaniem, skrzywił się z obrzydzeniem, a jeśli się bał, to ukrywał to przed łowcą doskonale." ~ odczuwam brak entera.

    Znalazłam gdzieś jeszcze jeden drobny błąd, ale wieki miną nim go znajdę. Napiszę Ci o nim na priv, jeśli będziesz chciał. Na razie mam ochotę przypierdzielić sobie cegłą w łeb.

    A teraz to, co pisałam, ale usunęłam:

    Przyjemnie jest przeczytać całość na raz po raz kolejny, nie czekając niecierpliwie na kolejny dzień, w którym opublikowane zostaną dalsze losy Namira. Szkoda, że znowu będziesz wystawiał moją cierpliwość na próbę przez czekanie na kolejne części (mam nadzieję, że jeszcze dłuższe niż w opowiadaniu pierwszym) drugiej bajeczki, na którą czekam niecierpliwie.
    Podoba mi się kreacja świata, którą ogarnia nawet mój umysł, niewiele wspólnego mający z fantastyką. Podoba mi się, że wszystko czytelnikom wyjaśniasz, a wyjaśnienia są klarowne, więc ciężko się w nich pogubić. Mimo wszystko nie sądzę, bym odnalazła się w takim świecie jako ja. Nie rozumiem gwałtów, dzieciobójstwa, wioskobójstwa i wszystkich innych bójstw, jakie tyko istnieją. Przez to czuję wewnętrzny sprzeciw, ale nie mówię, że to źle - wręcz przeciwnie, z jakiegoś niepojętnego dla mnie powodu podoba mi się, trudno mi wyjaśnić dlaczego. Może dlatego, że uwielbiam dramatyczne historie, a tutaj może być takich wiele. Mam nadzieję, że nie zawsze wszystko będzie się dobrze kończyło.
    Fabuła jest wciągająca, pokazujesz nam, że wszystko, o czym wspomniałeś, będzie miało swoje znaczenie w przyszłości, nadal będzie wpływało na bieg historii, postępowania bohaterów. A to w Twoich opowiadaniach wręcz uwielbiam, ile to już razy już się tym zachwycałam. Aż sama mam ochotę napisać coś, co będzie ciągiem przyczynowo-skutkowym. I równie skomplikowanym jak Łowca
    Dusz czy Efekt Kanarka, chyba moje ulubione opowiadania spod Twojego pióra. No i jeszcze spodobały mi się shorty, ale o nich się tutaj rozwodzić nie będę, bo chyba swój zachwyt nimi powiedziałam ;D
    Tak się teraz zastanawiam... Gdzie się podział tytuł Krucze Kroniki? :C Jestem z tego powodu bardzo nie kontent.
    Podoba mi się kreacja postaci wzorowanych na opowijczykach - każdy się czymś równi, każdy czymś wyróżnia. Nie będę się wypowiadała co do kreacji innych, ale z charakterkiem mojej Sziro trafiłeś niemalże idealnie, co jest godne podziwu i powodem do zazdrości w oddaniu cech typowych dla danych osób z życia codziennego.
    Jednak najbardziej spodobała mi się kreacja Majeczki i zostanie ona w mojej pamięci najdłużej ze wszystkich. Mimo że pojawiła się na krótko, miała wielkie znaczenie dla fabuły, główną protagonistką, bez której większość z tych rzeczy nigdy by się nie wydarzyła. Z początku myślałam, że będzie to postać negatywna, którą łatwo będzie znienawidzić, ale szybko zmieniłam zdanie i zaczęłam uważać ją za najbardziej intrygującą postać w całym opowiadaniu. Aż przypomina mi się moja ulubiona postać z anime, Fuwa Aika, która wpływała na bieg historii nawet po śmierci. Mam nadzieję, że podobnie będzie z Majeczką. Współczuję jej straty córki. Zastanawiam się, czy aby na pewno rzuciła klątwę, by zemścić się na mordercach jej dziecka - może po prostu przewidziała przyszłość i klątwę rzuciła, by zapobiec dzieciobójstwa w wiosce, by zapobiec jeszcze większej tragedii? Ale pewnie jest to zwykła nadinterpretacja. Jednak los był złośliwy, sprawiając, że klątwa, która przyczyniła się do takich wydarzeń, pozwoliła też uniknąć większej tragedii. Bardzo podoba mi się ten zbieg okoliczności.
    Jednak również odniosłam wrażenie, że przez to kreacja Namira wypadła nieco blado w stosunku do reszty, jednak usprawiedliwiam to tym, że jego wątek będzie bardzo dłuuugi i ciekawy - a przynajmniej mam taką nadzieję. Dlatego też nie skreślam go z listy ulubionych postaci, a czekam aż da się nam on bliżej poznać. Na razie polubiłam jego poczucie humoru, poza tym nie mam na razie zdania.
    Zakończenie iście mistrzowskie - zaskakujące i zaciekawiające, aż chcę dorwać w końcu kolejną część i dowiedzieć się, cóż takiego czeka dalej naszych bohaterów. I chcę też poznać kolejnych opowijczyków widzianych Twoimi oczami ;)
    Czekam na ciąg dalszy! Powodzenia!
  • NataliaO 30.04.2016
    dużo się nie rozpisze, Ty wiesz, że się dobrze to czyta 5:)
  • ausek 01.05.2016
    Dorzucę i swoje dwa grosze. ;)
    Po przeczytaniu pierwszej części miałam mieszane uczucia. Twój wstęp mnie nieco wystraszył, bo pomyślałam sobie, że pogubię się w tych ''suchych'' informacjach. Jednak w miarę czytania dalszych rozdziałów wszystko układało się w logiczną całość. I tu mam małą uwagę. Ułatwieniem dla takiego laika jak ja, byłoby przeczytanie całości za jednym razem. W moim odczuciu dzielenie tekstu na fragmenty, a w dodatku wstawianie go w większych odstępach czasowych powodowało, że zerkałam do pierwszej, a co się z tym wiąże – doceniłam Twój zabieg z ''notką encyklopedyczną'', jaka zgrabnie nazwał to Akwus. :)
    Opowiadanie mnie urzekło i okrasiłam każdą część piątką. :)
  • alfonsyna 02.05.2016
    Już dawno miałam też dodać coś od siebie, ale się nie składało, no to może teraz. :)
    Ogólnie rzecz biorąc, patrząc przez pryzmat całości, odnoszę z całą pewnością słuszne wrażenie, że nic w tej historii nie dzieje się przypadkiem, dlatego warto zwracać uwagę nawet na pozornie nieistotne drobiazgi. Lubię takie zabiegi, lubię móc się zaangażować, lubię czuć, że wszystko ma jakiś większy sens, którego stopniowe odkrywanie daje wielką przyjemność z czytania. Oby tak dalej. ;)
    Jeśli o bohaterów chodzi - dla mnie zdecydowanie pierwsze skrzypce zagrał tu Drassen - bardzo charakterystyczny, charakterny i charyzmatyczny - przez co zapada w pamięć i cieszę się, że jednak nie przepadnie i jest realna szansa, by jeszcze się pojawił. Być może wynika to z mojego ogólnego zamiłowania do tzw. "czarnych charakterów", a może po prostu z zamiłowania do "złożonych charakterów", ale Drassen i Iared jednak w moim odczuciu zdominowali Namira, aczkolwiek nie oznacza to, że i on nie zapada w pamięć. Majeczka również wzbudziła moje zainteresowanie, chociaż mam wrażenie, że jej potencjał nie został całkowicie wykorzystany - ale czasem może nawet lepiej jest pozostawić ten "lekki niedosyt". Generalnie wszyscy bohaterowie są "jacyś" - a to jest chyba najważniejsze. Nie są przeźroczyści, nie są nijacy, nie są nudni, każdy ma własną osobowość - są po prostu żywi, z krwi, kości i flegmy.
    Stylu nie muszę komentować, bo wiadomo, że mi się podoba. Podobają mi się te nieoczywistości w fabule - że bohater sukcesywnie odkrywa kolejne karty, dowiaduje się czegoś nowego, przez co musi zmienić front i sposób działania. Podoba mi się wciąż otwarty wątek Pół-Duszy, a także wiele innych niedomówień, które pozostawiłeś. No i ta wielobarwność bohaterów, która nie czyni nikogo w stu procentach dobrym czy złym - każdy chce w końcu ugrać przede wszystkim coś dla siebie, a to oznacza, że nie zawsze musi postępować "słusznie".
    Niniejszym zostawiam również 5 za zakończenie i z pewnością będę śledzić dalszy ciąg. :)
  • Arysto 09.05.2016
    Dodałem ścieżkę dźwiękową. Miłego słuchania!

    Wszystkim - dziękuję, że czytaliście i cieszy mnie, że wam się podobało! Wszelki uwagi biorę do serca, a komentarze to dla mnie naprawdę znak, że docenianie wysiłek włożony w stworzenie Łowcy Dusz ;) To strasznie motywujące.
    Druga część, jak pewnie widzieliście, już wisi na opowi.
    Jedziemy dalej!
  • Dark1 03.01.2017
    To jest dobre, bardzo dobre. Arysto, mam nadzieję, że piszesz dużo i wysyłasz prace do wydawnictw, bo piszesz świetnie. Takie teksty chciałoby się dostawać w swoje łapki... Widać ogrom pracy włożonej w to opowiadanie. Ciężko jest mi ocenić, tak jak jest tu w zwyczaju, po jednej czy dwóch częściach. Staram się ogarnąć całą twórczość danego autora i w Twoim przypadku mogę rzec, że jesteś dobry. Jednak jest jeszcze nadzieja i wiara w młode pokolenie... PISZ CZŁOWIECZE, PISZ.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania