Łowca Dusz - Opowiadanie pierwsze - "Wioska, w której nie rodziły się dzieci" część 2

Kajko wykonał całkiem znośną robotę. Nie było to wprawdzie dzieło mistrza, ale zbroja wydawała się znacznie solidniejsza, w kilku miejscach dodał zamiast utwardzanej skóry dał nitowane lamelki, co przeniosło się na komfort ruchów. Ubrania pod pancerzem były jednak mokre niczym topiona marzanna. Namir zaszczękał zębami, czując zimny powiew lasu od strony pól – jak się okazało, kikuty młyna tworzyło stare rusztowanie i niedokończone skrzydła. Wieśniacy z jakichś powodów nigdy nie zdołali doprowadzić budynku do stanu używalności.

- Proszę. - Matras wręczył łowcy bukłak wody, pół bochna wczorajszego chleba i gomółkę sera. - Więcej nie mamy, a i droga niedaleka, wiemy, gdzie obóz mają od wczoraj, myśliwy Lako za nimi się wybrał. Kilka godzin na wschód lekko, panie Zmorniczy. Będzie do zmierzchania. - Ździebko spojrzał przepraszająco.

- Nie szkodzi. Dopóki zapłata się będzie godziwa, dopóty dam radę. Coś powinienem wiedzieć o kniei?

- Czy ja wiem? - Mężczyzna podrapał się po łysinie. - Knieja jak knieja. Grzyby, drzewa, czasem potwór, kilka dzików. Raz niedźwiedzia widzieliśmy, ale to zimą, kurwi syn próbował się do uli dobrać. Wraca co jakiś czas, nawet imię mu daliśmy. Kubuś.

- Fascynujące – skwitował bez większego zainteresowania Namir. - Pozdrowię Kubusia jak go spotkam.

- Taki puchaty. Wielki. Miejcie baczenie. - Matras najwyraźniej nie wychwycił ironicznego tonu.

- Dobrze, panie Ździebko. Jak spotkam, to będę miał baczenie. Miecze naostrzone, zbroja naprawiona, prowiant jest, cena za usługę ustalona. Nawet Kubuś nie da rady. Można jechać.

- Powodzenia, łowco z Nordmaru. Powiedzcie mi tylko jedno – chłop przybrał tajemniczą, pełną przejęcia minę – jak wy się ze stworami pierzecie to podobno się sami w stwora zamieniacie. Prawda to?

Zmorniczy parsknął śmiechem.

- Nie wierzcie plotkom, matrasie. Bujdy. Bywajcie!

Pogonił konia, kierując się ku wylotowi wioski. Brama spleciona była z płaczących wierzb.

 

Tuż przed pierwszą linią drzew, swoistą granicą pomiędzy światem puszczy a światem żywych, ktoś go zawołał.

- Zmorniczy! Hej, zmorniczy! - Namir obrócił się w stonę głosu. Krzyczał mężczyzna, z krótką bródką, opalony od pracy, prawdopodobnie nad strumieniem, sądząc po zapachu jaki roznosił - wilgotnej ziemi i mułu rzecznego. Policzek zdobił siniak, na skroni założone szwy. W rękach trzymał niewielkie zawiniątko, które wręczył najemnikowi bezzwłocznie.

- Co to? - Przyjrzał się prezentowi. Ciasno upakowane szklane kule przypominały granaty.

- To bomby łowco, sam je robiłem. Alchemik z Katmandu mnie kiedyś przyuczył, a że dryg mam, tom zrobił, jakem usłyszał, żeście moją lubą jedziecie ratować. Krys jestem.

Uścisnęli sobie dłonie, łowca nawet przez rękawice czuł blizny po oparzeniach, pokrywające dłonie chłopaka.

- Namir z Nordmaru. Dziękuję, przydatny podarek – rzekł z nutą podziwu i zaskoczenia. - Z pewnością wykorzystam.

- Uratujcie ją, łowco. Wyruszyłbym z wami, ale pewnie bym tylko zawadzał. Nie znam się na bitce.

- Postaram się.

- Obiecajcie, łowco! - Krys przytrzymał go za ramiona, spojrzał prosto we wściekle niebieskie oczy. - Obiecajcie – rzekł rozpaczliwie.

Zmorniczy spojrzał surowo na chłopaka, przyobiecanego Sziroi, alchemika z pasji i bez wykształcenia, po czym odstąpił, wydostając się z uścisku.

- Nie składam obietnic.

Przytroczył pakunek do konia, wskoczył na siodło i odjechał, mając wrażenie, że właśnie komuś odmówił nadziei.

 

Łowcy dusz, rzekł kiedyś stary mistrz podczas polowania, spotykają potwory znacznie częściej niż inni. Z prostego powodu – bo podróżują sami, a potwory głupie nie są. Wiedzą, kiedy atakować. Wiedzą, że samotnicy to łatwiejszy posiłek niż grupa, a wszyscy podróżują przecież w grupie. Z wyjątkiem łowców. Lecz potwór nie potrafi jednej, ważnej rzeczy – odróżnić Zmorniczego od zwykłego wojaka.

Tej umiejętności nie nabył również jaroszek, zwany też wizgożem. Zasyczał, skryty w listowiu, ogon zakończony chitynowym, krągłym berłem poruszył się niespokojnie, kiedy dojrzał swoją ofiarę. Pazury na ostrogach ryły niecierpliwie ziemię, kiedy mościł sobie miejsce, rozłożył nieco barwne skrzydła, by lepiej przycupnąć, schować się w liściach i trzcinie. Tak zawsze polował, tak zawsze zdobywał ofiary zające, węże, czasem jakiegoś zabłąkanego kota lub kundelka. Wizgnął cichutko przez rozłożysty, czterostronny dziób najeżony blaszkowatymi zębiskami.

I czekał, gotów do morderczego skoku.

 

Namir prowadził konia za lejce, gotów do walki. Znaki aktywności jaroszków, kłąbków i stawników dostrzegł już dobrą staję temu, więc zaczął się przygotowywać do walki z potworami nieco wcześniej, jeszcze przed wtargnięciem na teren ich legowisk, głównie łęgów i trzcinowych zagajników. Powietrze tutaj pachniało butwiną, śmierdziało rozkładającymi się szczątkami, cuchnęło fekalnymi walkami terytorialnymi i porastającym zieleniną stawem.

- Knieja jak knieja – zacytował sarkastycznie matrasa Ździebka. - Knieja, kurwa, jak knieja. Pewnie. Nasrane potworów więcej niż zajęczych bobków.

Był zły. Buty przemokły, niemalże czuł jak wraz z błotem odklejają się od podeszwy warstwy obucia, ledwie mógł oddychać, pocił się i skóra zaczynała go swędzieć tam, gdzie stykała się bezpośrednio ze zbroją. Na dodatek proces metamorfizacji, nawet w fazie epizonu, był dzisiaj wyjątkowo upierdliwy – bolały go zęby, mrowiły i pulsowały uszy, policzki, czuł nacisk na skronie i oczy, palce rwały, swędziały wstrętnie. Westchnął poirytowany, choć wiedział, że innego wyjścia nie miał – w zwykłej postaci potwory pewnie by go rozniosły. Z jednym może i by dał radę, ale z kilkoma? Bez szans. A na stratę wierzchowca też nie mógł sobie pozwolić, by ryzykować galop przez niepewne tereny.

W powietrzu zawirował nowy zapach, pierzasty z dodatkiem gadzich łusek. Namir poczuł go tylko przez sekundę, jednym oddechem nim zniknął pomiędzy innymi fetorami, lecz to starczyło. Przywiązał konia do drzewa mocnym supłem i ruszył ostrożnie dalej.

Gdzieś z prawej rozległ się szelest, trzasnęło coś.

Rozległ się ogłuszający wizg.

 

Wizgoż nie potrafił dostrzec różnicy pomiędzy człowiekiem a łowcą. Nie potrafił zauważyć, że uszy zakończone są ostro, ich końcówka pokryła się czarną szczeciną. Twarz przypominała bardziej pysk rysia – dziwnie szeroka, o nienaturalnych proporcjach, z ust wystawały kocie kły, oczy nagle stały puste, bez źrenic, wypełniła je jedynie tęczówka, wściekle niebieska, bezdenna otchłań. Człowiekowi może by nawet przywiodła na myśl bezkres nieba.

Ale wizgoż nie był człowiekiem, nie widział więc takich szczegółów. On zauważał ruch, poruszenie, zagrożenie lub ofiarę – a ten stwór ruszał się inaczej niż inni człekokształtni jakich w swym drapieżnym życiu skonsumował. Jakoś płynniej, lżej, inaczej niż zwyczajni ludzie, bez tej niezdarności, sztywności ruchów świadczącej o tym, że stawy i kości czasem ze sobą współgrać nie potrafią.

Jaroszek chciał skoczyć, rzucił się do przodu i zamarł nagle w pół ruchu, tknięty instynktowną niepewnością. Zdradził się. Więc wizgnął przeciągle i skoczył z trzaskiem łamanych w locie gałązek.

 

W starciu z potworami, Namir przypomniał sobie kolejną lekcję ze starym mistrzem, nie było fint, parad, nie było pracy nóg, techniki i finezji. Potwory miały tę przewagę, że aby z nimi wygrać, trzeba najpierw sprowadzić siebie do tego samego prymitywnego poziomu. Więc z potworami są kły i pazury, jest dzikość, jest agresja, potwór musi czuć, że stanął do walki z innym potworem. A miecz jest jedynie dodatkowym kłem i pazurem.

Łowca uskoczył, z gardła wyrwał mu się dziki warkot, kiedy zawinął się w miejscu niczym kot i stanął naprzeciw zagrożenia. Za plecami usłyszał paniczne rżenie konia, przez wyczulone zmysły znacznie głośniejsze. Przyjrzał się stworowi, który go zaatakował, a oczy rejestrowały nadludzką ilość detali – zadrapania na łuskach, mieniące się odcieniami niebieskiego pierze, ślepia patrzące z nienawiścią i głodem.

Krążyli przez chwilę po trakcie, obserwując siebie nawzajem. Namir pamiętał lekcje dotyczące gatunku ptakożmijców, znał każdy słaby punkt przeciwnika jeszcze zaczęli walczyć. Lecz to nie znaczyło, że wynik był przesądzony.

Jaroszek nie wytrzymał napięcia, skoczył z ochrypłym wizgiem, machnął ostrzami umieszczonymi na czubkach skrzydeł, strzelił ogonem. Łowca uchylił się, sieknął pazurami na oślep, poczuł jak ustępuje błona, skóra, usłyszał dźwięk przypominający darcie prześcieradła. Potwór zaryczał, odmachnął, odwinął się. Ze skrzydła zwisały strzępy. Zmorniczy uśmiechnął się paskudnie, wkładając w ten uśmiech całą morderczą wolę, odsłaniając kły, sycząc drapieżnie.

"Bój się, mały", pomyślał, "bój się i zdychaj w strachu. Tak po ludzku."

Wizgoż cofał się, szczękając dziobem, strosząc się, odstraszając. Na próżno, Namir podchodził krok po kroku, powoli, bezlitośnie, konsekwentnie, czując pod nogami każdy listek, każdą gałązkę, bruzdę w ziemi, zaschniętą grudkę błota. W ślepiach ornigada widział swoje odbicie – jeszcze ludzką twarz wykrzywioną na podobieństwo rysia, schowaną za brzeszczotem, wypełnione tęczówką oczy bez źrenic, pazury ostre jak ostrza skorpionów.

Potwór miał prosty wybór – walczyć dalej lub próbować uciec. Wybrał to drugie.

Zaatakował znienacka, zaskakując łowcę, odbił się szponami od zbroi, zostawiając zarysowania na skórzanym napierśniku, uderzył berłem w ramię. Zmorniczy stracił równowagę, przepruł dłonią powietrze, chcąc odpędzić napastnika, lecz ten już wykorzystał moment przewagi, rzucił się między drzewa, zanurkował w gąszcz. Namir skoczył za nim, odbił się od konaru, lekko, ledwie muskając korę, pobiegł za ofiarą, szybko, szybciej niż mógłby człowiek. Dopadł stwora za ogon w połowie iglastego zagajnika, przyciągnął do siebie, rąbnął mieczem, bordowa jucha trysnęła na twarz, usta, zbroję, poczuł dziwnie metaliczny smak. Jaroszek zawył, wizgnął rozpaczliwie, błagalnie, machnął na oślep szponami, walcząc o życie, o przeżycie za wszelką cenę. Łowca nie zdążył się uchylić, krawędź skrzydła uderzyła w twarz aż zadzwoniło, zachwiała nim, upadł na pobliski świerk, igliwie wpadło za kołnierz, uderzył w nozdrza mocny zapach żywicy.

"Zabiję", przemknęło mu przez myśl, żądza mordu i adrenalina zaszumiały w uszach, serce zabiło mocniej, nerwy napięły się niczym struny. Zerwał się, rzucił za zapachem świeżej krwi, potwór nie był daleko, zostawiał za sobą szkarłatny szlak. Niczym strzałki podczas zabawy w podchody.

Dostrzegł go na skraju niewielkiego żabowiska, słaniał się i próbował zamoczyć kikut ogona w sadzawce – Namir nie wiedział, czy sadzawka miała jakieś właściwości lecznicze, czy też po prostu chciał sobie ulżyć. Łowca nie myślał o tym, rozpędził się, z gardła dobył się dziki charkot, który słyszał czasem w nocnych koszmarach.

Jaroszek nie miał szans, nie zdążył nawet zareagować. Spojrzał na Zmorniczego, nagle pełen zrozumienia i spokoju, pogodzony z losem. Przegrał walkę z naturą, z drapieżnika stał się ofiarą. Nawet nie próbował się bronić, zbyt osłabiony, umierający. Namir dopadł rysim susem do długiej szyi wizgoża, ciął raz, mocno, z góry na dół. Jucha poszła łukiem w powietrze.

Rozległ się przeciągły, pełen rozpaczy gwizd, po czym zapadła cisza. Tylko odcięta głowa pacnęła o leśne runo.

"A mogli mi dać zlecenie na potwora", stwierdził ponuro w myślach, chowając miecz do pochwy na plecach, "mogli i byłby już spokój. Ech, cholera."

Koń parsknął niespokojnie, widząc swojego właściciela, pokrytego igliwiem, krwią i uklejonego żywicą. Zarżał, machnął kopytami, kłapnął zębami tuż koło wyciągniętej dłoni łowcy. Bał się, czuł potwora, chociaż Namir już wracał do normalnej fizys i kształtów. Tak to jest, kiedy ma się konia kupowanego na wsiowych targach, a nie szkolonego.

Wyciągnął z torby kamień, na którym wypalono kilka ledwie widocznych run. Otworzył usta, chcąc wypowiedzieć aktywator i zamarł.

- Kurwa, zapomniałem – westchnął, marszcząc czoło. Głowił się przez chwilę, ryzykując kilka słów. - Ar'ca. Rh'on. Sjestra. No działaj, cholerstwo. Hm. O! Rahig.

Błysnęło, Namir wycelował kamyk w konia. Powietrze zafalowało, koń nagle zgłupiał, parsknął kilka razy i uspokoił się kompletnie. Runy zniknęły z grafemu, czyniąc ociosany kawałek skały kompletnie bezużytecznym. Jednorazówka.

Odwiązał wierzchowca od drzewa, wskoczył na siodło, upewnił się, że ma wszystko ze sobą i pojechał dalej. Zaczynało zmierzchać, czerwona łuna zachodzącego słońca przebiła się przez gęste gałęzie akacji, brzozy i wysokie na kilka metrów paprocie. Niedługo będzie na miejscu – niedługo być może nawet przystąpi do ratowania Sziroi z rąk dezrterów. Chociaż z tym wolał zaczekać do świtu, rozeznać się, zaplanować i przygotować akcję, zmaksymalizować swoje szanse.

Zatrzymał się przy niewielkim pomoście, obmył siebie, zbroję, miecz w niewielkim stawie, napoił konia. Ulżyło mu, kiedy w tafli wody zobaczył normalną, ludzką twarz, pokrytą zarostem, a nie futrem, z normalnymi zębami zamiast kłów, szorstką i paskudną, nie wykrzywioną kocią naturą. Czy raczej rysią.

Dalej jednak nie mógł pozbyć się dziwnego poczucia, że z każdą przemianą tracił bezpowrotnie część człowieczeństwa na rzecz zwierzęcia, które zaklęto dawno temu w jego duszy.

Ruszył dalej, odpędzając się od wątpliwości. Nie było sensu o tym myśleć, nic z tymi nie zrobi.

Takie już życie łowcy dusz.

 

Obóz porywaczy dojrzał, gdy tylko wyjechał z kniei, kierując się wzdłuż rzeki Wizny. Na niebie wisiała Luna, rzucając na świat srebrzysty pobrzask, wystarczająco mocno, by łowca mógł przyjrzeć się z dala obozowi. Przynajmniej tuzin chłopa, kilka namiotów, jeden okazalszy, pewnie dowódcy. Aksamity, bandery ani sztandary nie były mocno podniszczone i, o dziwo, w ogóle były – albo dezerterzy nimi nie byli, albo byli bardzo przywiązani do swojej ojczyzny. Ewentualnie, i co najgorsze, mogli to być żołnierze na misji – lecz jaka misja zakłada porwanie córki matrasa jakiejś wsi na krańcu zadupia? Obóz był zorganizowany wzorowo, wedle najnowszych trendów militarnych, namioty żołnierzy otaczały ten najwyższego rangą, by wszyscy znajdowali się w zasięgu jego głosu, gdyby zaszła nagła potrzeba wykrzykiwania rozkazów. Na dodatek pozwalało to otoczyć kordonem dowódcę, by zapewnić mu ochronę, wziąć napastników w krzyżowy ogień kuszy, gdyby ci nagle wdarli się do obozu. Namir wiedział tylko tyle, domyślał się jednak, że możliwości i korzyści jest znacznie więcej.

Zdecydował, że podejdzie o świcie. Wolał być ostrożny – dezerterów, jak rzekł mu kiedyś jeden z nich, traktuje się na chłodno i z rozsądkiem. Oni sami mieli tendencję do bycia nadzwyczaj nierozsądnymi i nerwowymi, co często doprowadzało do przypadkowego bełta w oku lub klatce piersiowej.

Noc minęła niespokojnie, w cieniu drzew, bez ogniska i ciepłej strawy, pod wełnianym kocem. Łowca zasnął z mieczem na kolanach, gotowy do walki i spięty, nękany koszmarami o rysiach i uciekających pisklakach.

Rano upewnił się trzy razy, że na twarzy nie ma żadnego śladu metamorfizacji. Poprawił noże, schowane w pokrowcu z przegródkami na lewym barku, sprawdził czy rękojeść miecza jest na odpowiedniej wysokości po drugiej stronie pleców. Poprawił pas tak, by pochwa ze sztyletem znajdowała się idealnie na krzyżu i tam też została, zaryzykował dwa granaty i przywiązał je do sakwy przy biodrze.

Musiał zrobić pokaz. Musiał pokazać im, że zdąży wyrwać im serca, połamać kości, porozpruwać żyły i rozszarpać arterie, nim zdążą go zabić. Musiał, chociaż podejść zamierzał całkiem inaczej.

Najpierw spróbował dyplomacji.

Podszedł do obozu z podniesionymi w górę rękoma – prawa dłoń była nieco niżej, by w razie czego mógł szybko dobyć miecza – krzycząc standardowe pozdrowienie kashmińskie:

- Nastanie purpurowy świat! Nastanie purpurowy świt!

Zapanowało poruszenie, usłyszał jak piasek skrzypi mocno pod okutymi buciorami, jak zgrzyta metalowa zbroja, jak naciągane są ramiona kuszy.

- No i chuj – skwitował, widząc jak z obozu wybiega trzech żołdaków z arbalestami. Wymierzyli wprost w niego, palce położyli obok spustów – to akurat był dobry znak.

- Kim jest i czego chce? - ryknął jeden z nich.

- Namir z Nordmaru, Wieszczy! Chcę rozmawiać z dowódcą!

- Czego chce od dowódcy?

- Sprawa prywatna.

- At ese! Vabalt! - ryknął ktoś ostrym, przyzwyczajonym do wydawania rozkazów głosem. Zza kuszników wyszedł mężczyzna, wysoki, raczej szczupły, mimo wczesnej godziny już ubrany w części lekkiej zbroi kirasjerskiej. Twarz jednak należała bardziej do naukowca lub filozofa niż wojownika. Podszedł ostrożnie do Namira, ocenił go chłodnym, analizującym spojrzeniem, w końcu lekko skinął głową, jakby się z czymś zgadzał.

- Drassen koh Pryme. Dowódca oddziału Beinvood.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 14

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • NataliaO 08.04.2016
    przeczytałam, jestem zadowolona z kolejnego rozdziału ; 5 :)
  • elenawest 08.04.2016
    Ah ah aj :-D jak miło jest wrócić po tak długim czasie do tego opowiadania ;-) 5, bo nie mam najmniejszych zastrzeżeń :-D
  • Angela 08.04.2016
    Rozpływam się w czytaniu, ale czy tylko mnie szkoda Jaroszka? : ) 5
  • KarolaKorman 09.04.2016
    ,, w kilku miejscach dodał zamiast utwardzanej skóry dał nitowane lamelki,'' - bez ,,dał''
    ,,Gdzieś z prawej rozległ się szelest, trzasnęło coś.
    Rozległ się ogłuszający wizg.'' - tu masz powtórzenie ,,rozległ''
    No i pięknie :) W kolejnej będą gadać :) Poczekam cierpliwie i poczytam, choć już wiem o czym :) 5 :)
  • alfonsyna 09.04.2016
    "Ruszył dalej, odpędzając się od wątpliwości" - nie miało tu być "opędzając się od wątpliwości"? :)
    Generalnie nie mam żadnych zastrzeżeń, wręcz przeciwnie. Słowiańszczyznę w takim wydaniu uwielbiam i czuję, że ten tekst jeszcze nieraz poratuje mnie inspiracją, więc czytam i będę czytać z uwagą i przyjemnością. 5 :)
  • Akwus 28.04.2016
    Strasznie dużo przymiotników. Strasznie dużo opisów i porównań :D Lubisz je znacznie bardziej ode mnie. Nie oceniam, tak po prostu narzekam ;p W mojej ocenie odbierasz trochę czytelnikowi frajdę z wyobrażania sobie rzeczy nieopisanych.

    Ten rozdział zawiera chyba największą nielogiczność całości (możliwe, że nie tylko największą, ale i jedyną) - spotkanie Namira i Krysa. Zobacz - Zmorniczy spotyka gościa, którego na oczy nie widział wcześniej. Ten mówi mu, że tu proszę jest pakunek z wybuchowymi puszkami samoróbkami, bo kiedyś go jakiś alchemik przyuczał! Już naciągane jest, że doświadczony łowca bierze je by nie okazać wieśniakom afrontu, ale żeby potem jeszcze ryzykował i brał je ze sobą na konfrontację z oddziałami specjalnymi :D

    Świetny stosunek walki do pozostałej akcji, póki co jedna na rozdział i to jedna dobra!

    Po raz drugi, bardzo dobre zakończenie rozdziału, zawieszasz w miejscach gdzie się chce czytać dalej. Wykorzystujesz zręcznie do tego cechy tego opka, czyli imiona opowijczyków! Nijak nie byłoby to ciekawe, gdyby dowódca przedstawił się Roch Kowalski, a tak każdy chce się na już dowiedzieć co powie/zrobi za chwilę Drassen :)

    Rozdział lepszy od wprowadzającego.
  • Shiroi Ōkami 30.04.2016
    "Raz niedźwiedzia widzieliśmy, ale to zimą, kurwi syn próbował się do uli dobrać." ~ Wydaje mi się, że jest tutaj nielogiczność, bo niedźwiedzie zapadają przecież w sen zimowy, ale możliwe jest, że po prostu o czymś nie wiem XD Liczę, że wyjaśnisz :P
    Jaroszek ;-; [*]
  • NatalciaxD 25.09.2016
    Bardzo, bardzo dużo czasu poświęciłeś na utraczki z potworem. Myślę, że krótsza forma byłaby lepsza, ale i tak nie ma się do czego przyczepić. Może jednak do faktu, że pisałeś, iż walczyć z potworami trzeba walczyć jak potwór, a ruchy które opisałes cały czas są mechaniką ludzką. Mogłeś pisać jak Zmorniczy zrywa się do skoku i z pazurami wbija się w szyję, zamiast z mieczem w ręku. Bo to cały czas jest mechanika ludzka, że coś jest trzymane w ręku, a potwory tego nie mają. Ale rozumiem, to przewaga. 5
  • Jared 01.10.2016
    "w kilku miejscach dodał zamiast utwardzanej skóry dał nitowane lamelki" chochlik się wkradł ;) Jadę dalej, zostały 3 :P

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania