Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział I - Pośród stepu, ku Dolinie

Wstrzymałem konia. Zatrzymałem się na granicy lasu, którego chore i karłowate drzewa były moimi towarzyszami przez ostatnie trzy noce. Prostą drogą zmierzałem spod Gebernohelt ku Sercu Noctuar. Teraz przede mną rozpościerała się polna równina, która ciągnie się na wiele kilometrów w trzy strony świata. Jej niskie brunatne trawy wydzielały ostry zapach, zaś pyłki we wczesnej porze wiosennej mogły doprowadzić do uszkodzenia dróg oddechowych. Była wczesna jesień, lecz mimo to miałem nałożoną na nosie i ustach jasną chustkę. Ludzie zwariowali, przyroda wcale nie musiała pozostać w tyle.

O dziwo, miasto, ku któremu zmierzałem stało właśnie na tej równinie. Dla zwiększenia bezpieczeństwa, ponad pół wieku temu wykarczowano całą ziemię w promieniu dwóch kilometrów od niego. Ten śmieszny pomysł w teorii miał za zadanie uchronić mieszkańców Serca od nieprzyjemnych skutków pylenia traw na wiosnę, lecz niewiele pomógł. Chustki na tę porę są nadal w modzie, zaś pomysłodawcy ostatecznie tylko wycięto język.

Mnie najmniej odpowiadał fakt, że od tego momentu będę dla każdego widoczny. Zsiadłem z konia i poprowadziłem go w głąb lasu. Słońce na niebie, niezwykle nasycone swym kolorem miało zajść dopiero za dwie, trzy godziny. Jego promienie w ciepłych porach roku rzucały światło o niemalże wszystkich odcieniach płonącego ogniska, zaś na jesień i zimę przeważała szarość przesiana zwykle przez grube chmury. Aura nie była zmienna. Jeżeli cokolwiek z nieba padało – trwało to kilka dni; jeśli sklepienie było czyste – pozostawało takie nawet kilka miesięcy. Tak samo działo się z silnymi wiatrami, które potrafiły na piaszczystych równinach zmienić krajobraz nie do poznania.

Spojrzałem w górę. Ani jednego obłoku.

- Czas wystawić wiadra na zewnątrz, by uzbierać jak najwięcej deszczówki – mruknąłem z sarkazmem, po czym zabrałem się za rozsiodłowywanie konia. Kiedy się z tym uporałem, zdałem sobie sprawę, że nie nadałem mu imienia. Zwykle tego nie robiłem, bo szybko traciłem wierzchowce, ten jednak towarzyszył mi już przez półtora roku. Uważnie się mu przyjrzałem. Lśniąca kasztanowa sierść o ciemniejszym zabarwieniu na grzbiecie. Niemalże czarna grzywa była długa i gęsta, choć trochę zaniedbana. U początkach kończyn, pod skórą widniały delikatne zafałdowania ścięgien i mięśni. Był to wysoki ogier o krępej posturze i dużej wytrzymałości. Niejednokrotnie również przyszło mi się przekonać o jego zdolnościach szybkościowych, kiedy pomiędzy walką a ucieczką trzeba było wybrać to drugie. Oko znawcy mnie nie zawiodło, gdy wyprowadzałem go ze stajni jakiegoś znacznego pana.

Chwilę postałem w bezruchu, myśląc nad imieniem, lecz gdy do głowy zaczęły przychodzić mi pomysły typu „niedościgły” czy „kasztanek” - zrezygnowałem. Nigdy nie byłem dobry w nadawaniu nazw.

- I tak niedługo zdechniesz od postrzałowej rany, śmiertelnego cięcia lub zeżrą cię ryghale, psia matka je zrodziła – powiedziałem, i zacząłem go szczotkować. Moje słowa nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia.

Po skończeniu roboty i założeniu siodła z powrotem na jego grzbiet usiadłem, i zabrałem się za spożywanie trzeciego dzisiaj posiłku. Składał się on z suszonego mięsa, sucharów i wody. Od północnego wschodu zaczął dąć mocniejszy wiatr, niczym woda starający się obmyć drzewa z osiadłego nań kurzu. Niósł z sobą nieprzyjemne zapachy obumarłej roślinności i ciężkiego smogu. Ponoć dawniej mówiono, że powietrze potrafiło orzeźwiać umysł, ja jednak nigdy tego nie doświadczyłem. Bliższe mi było stwierdzenie, że otumania jak dym pogorzeliska. Przez wieki musiało powoli stawać się tym, czym jest teraz – trującymi oparami. Każda osoba, którą znam lub znałem cierpiała na choroby dróg oddechowych. I ja nie jestem od nich wolny, lecz u mnie nie przejawiały się niczym więcej, jak nagłymi i krótkotrwałymi napadami niezbyt uciążliwego kaszlu. Jak na trzydziestodwu/czterdziestoletniego mężczyznę mogłem uważać się za zdrowego. Są ludzie w moim wieku, którzy po niewielkim wysiłku zostaliby powaleni na ziemię silnymi konwulsjami spowodowanymi okropnym kaszlem. Ten z kolei raniłby ich krtań, przez co do krwi mogłoby wedrzeć się zakażenie. W takim wypadku mało kogo daje się już uratować. Nie da się ukryć – czas ludzi na tym świecie mija. Z tą myślą zapadłem w sen.

Obudził mnie rozdzierający wrzask pochodzący z leśnych głębin. Po chwili zafturował mu tryumfalny ryk ryghala. Był to dla mnie znak, że czas ruszać w drogę. Słońce schowało się już za horyzontem, rzucając na ziemię krwistoczerwony odblask swych ostatnich promieni. Podszedłem do konia, który niespokojnie grzebał kopytami po wysuszonej wyściółce. Uspokajająco poklepałem go po grzbiecie i dosiadłem. Upiłem dwa łyki wody z manierki i wpatrzyłem się między drzewa. Mrok powoli osnuwał las. Z jego wnętrza dochodziły odgłosy pospiesznie i niemiarowo stawianych kroków. Dźwięk bosych stóp zdawał się okalać mnie z każdej strony. Wiedziałem jednak, że to tylko pozory. Słuch, podobnie jak wzrok i węch, my Rodeańczycy mamy znacznie lepiej rozwinięty od innych ludzi. Wszystko, co dotąd słyszałem działo się w bezpiecznej dla nas odległości. Jeszcze.

Poprawiłem skrywającą mi nos i usta chustkę. To samo uczyniłem z krótkimi mieczami przypiętymi u boków oraz łukiem na plecach. Sprawdziłem kołczan – tylko pięć strzał. Nie warto było marudzić. Spokojnie poprowadziłem konia na skraj lasu. Jego stojące dębem uszy zapewniały mnie o tym, że był równie czujny co ja. Wyjechałem na trawiastą równinę. Starając się zachować jak największą ciszę, skierowałem wierzchowca na ginący w ciemnościach wschód. Pogoniłem go do szybkiego kłusu. Przede mną są trzy noce drogi, zanim przekroczę mury Serca Noctuar.

 

*

 

Na niebie lśnił otulony płaszczem gwiazd niewielki sierp księżyca. Mimo to noc nie była przejrzysta. Cień podążający za słońcem a nadchodzący po dniu, to inny ekosystem. Żyją tam inne stworzenia. Te, które potrafią nadążyć za jego biegiem najczęściej żyją ponad ziemią, mącąc wyrazistość odblasku ciał niebieskich. Nie zakrywają go całkowicie, bo same nie są materialne. Istoty te nie są groźne dla człowieka, choć kiedy się je zobaczy, a jest to bardzo trudne, potrafią wzbudzać przerażenie nieregularnymi kształtami przede wszystkim pustych lic. W łatwy sposób można je natomiast poczuć i usłyszeć, szczególnie gdy przysiądą na gruncie. Niczego nie dostrzegasz, aż tu nagle do twych uszu dochodzi, jakby z głębin ziemi spokojny, miarowy i przeciągły dech. Niedoświadczony podróżnik (jeśli nie ucieknie) będzie się starał wyminąć tę rzecz, lecz jak przejść obok czegoś, czego się nie widzi? Duchy Nocy są panami tej pory, i one dobrze o tym wiedzą. Nie muszą nikomu schodzić z drogi.

Niemal całe moje życie spędzone było na obcowaniu pośród nich, a to uwrażliwiło me zmysły. Póki Duchy Nocy pozostawały w ruchu, to znaczy latały ponad ziemią, póty mogłem je wyczuć. Zdolność ta wydaje się jednak zbędna, co do faktu, że po zachodzie słońca były one wszędzie. Jedynie w okolicach dużych i oświetlonych ludzkich siedlisk jest ich mniej, aczkolwiek w ciemniejszych zaułkach można doświadczyć osobistego z nimi spotkania. Powszechną jest rada, by nie zapalać wtedy pochodni. Niespodziewane ujrzenie lic szkarady częstokroć kończyło się ustaniem pracy serca. Jeśli zachowuje się odpowiednie podejście, niebezpieczeństwo to pozostaje nikłe. Dla mnie na przykład, Duchy Nocy stały się dobrymi towarzyszami podróży. Trzykrotnie dane mi było je ujrzeć – wystarczyła wiedza, że nie są groźne. Również każda inna osoba, która o tym pamiętała mogła przez „to” przejść bez uszczerbku na zdrowiu. Zdrowy rozsądek. Coś, czego brakuje temu światu.

Nie znaczy to, że noc jest bezpieczna. Strzec się należy stworzeń i istot, które nie podążają, tak jak Duchy Nocy wraz z cieniem, tylko ukrywają się na czas dnia w mrocznych zakamarkach gór, lasów i ruin. Upiory, ryghale, zmory...i ludzka wyobraźnia. Ta szczególnie jest zwodnicza. Dla niestabilnego umysłu podróż nocą może być wstrząsem.

Nasunąłem na głowę kaptur. Nawet tak słaba poświata miesiąca dostatecznie mocno odbija się od popielnych włosów Rodeańczyka, sprawiając że na tej pustej przestrzeni mogłem być widoczny z bardzo daleka. A tego nie chciałem. Popędziłem wierzchowca do galopu. Ciężkie powietrze utrudniało oddychanie, co oznaczało, że nie będzie w stanie utrzymywać szybkiego tempa tak długo, jakbym tego chciał. Szelest wysokich traw, które sięgały mi aż do łydek był jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę nocy. Wiatr nie dawał wyraźniejszych znaków życia. Na niebie, aż po horyzont widniał gwiezdny całun. Gdybym się weń wpatrzył, na pewno zdołałbym dojrzeć na jego tle delikatne drgania, podobne do tych, które występują ponad ogniskiem. Duchy Nocy.

W miarę posuwania się dalej na wschód, krajobraz niewiele się zmieniał. Pusta równina, z której wyrastały od czasu do czasu nieduże skupiska starych drzew. W jednym z nich zatrzymałem się na popas. Noc była chłodna, nie zdecydowałem się jednak na wzniecenie ognia. Korony drzew skutecznie odgradzały to miejsce od księżycowej łuny. Towarzystwo pod postacią Duchów Nocy było tu wyjątkowo liczne. Musiałem mieć nie lada szczęście, że na żadnego z nich nie wpadłem. Powolne głębokie świsty wdechów i wydechów rozlegały się wszędzie. Co rusz czułem, jak jedne przysiadywały na ziemi, a inne odlatywały. Dokładniej okryłem się płaszczem. Koń nie odstępował mnie na krok.

Oparłszy się o pień dębu, zacząłem rozmyślać o dalszej wędrówce. Poza małym dworkiem, w którym mieszkali nieznani mi ludzie, nie spodziewałem się niczego poza trawą, drzewami i na wpół wyschniętym korytem rzeki. Sięgnąłem pamięcią ku Sercu Noctuar. Najtrudniejsza sprawa czekała mnie już na samym początku. Pozostać niezauważonym w mieście, nie stanowi problemu, inaczej to wygląda z dostaniem się do środka. Mury są dobrze strzeżone tak w dzień, jak i w nocy. Nie obejdzie się bez pomocy z zewnątrz.

Nagle poderwałem się na nogi i wyjąłem miecz. Przez chwilę wydawało mi się, że pomiędzy drzewami stał podobny do ludzkiego cień. Pojawił się nagle i równie niespodziewanie zniknął, lecz nie to było w nim najdziwniejsze: jego jarzące bladym blaskiem duże oczy bez źrenic, w milczeniu się we mnie wpatrywały. Nie było to spojrzenie dociekliwe ni przeszywające, lecz ciężkie i jakby wszechogarniające. Skrytego pod kapturem oblicza nie zdołałem dojrzeć.

Nieczęsto zdarza mi się być wystraszonym, teraz jednak uczułem lęk. W jaki sposób udało się tej postaci podejść mnie niepostrzeżenie? Owszem – część uwagi skierowałem na czekającej mnie drodze, czujności jednak nie zaniedbałem. Przez moment dopuszczałem do siebie myśl, że był to Duch Nocy, lecz one tak nie wyglądają. Wytężając wszystkie zmysły, starałem się złowić w milczeniu bodaj najmniejszy znak czyjejś obecności. Tuż za mną odezwał się gruby pomruk. Koń z kwikiem szarpnął się do przodu, niemal zwalając mnie z nóg. Z trudem utrzymując go na wodzy, spojrzałem za siebie gotowy zadać cios. Między grubymi pniami drzew było pusto. Tylko szara poświata księżyca gdzieniegdzie przecinała ciemności. Wiatr się wzmógł. Niewielki zagajnik wypełnił dźwięk szumiących liści.

Niespodzianie na lewo ode mnie dostrzegłem jakiś ruch. Mroczna postać kroczyła między drzewami, nie zwracając na moją osobę najmniejszej uwagi. Odwrócona do mnie plecami, zdawała się szybkim krokiem opuszczać to miejsce. Po kilku krokach skręciła w prawo. Jej czarny płaszcz powiewał na wietrze. Ukryta pod kapturem głowa bez przerwy obracała się we wszystkich kierunkach, jakby czegoś szukała. W pewnej chwili odwróciła się w moją stronę. Ogromne, blade ślepia prześlizgnęły się po mnie, jak zimna morska fala, i powędrowały dalej w bok. Twarzy nie było widać.

Schowałem miecz, i prowadząc konia za uzdę ruszyłem ku tej istocie. Przez moment się zawahałem, po czym krzyknąłem nań rozkazująco. Nie zareagowała. W tym samym momencie, znikąd odezwało się wiele głosów... Nie, nie sposób było odróżnić czy było ich kilka, czy setki, czy tylko jeden. Zlewały się z sobą, jeden przez drugiego, zagłuszając wszelkie inne dźwięki. W mej głowie rozbrzmiewały pełne desperacji i gniewu bezładne słowa: „Gdzie to jest?, Masz to?, Nie wiesz, dlaczego?, Tutaj już szukałem., Jest! Niech tylko wyciągnę po to rękę., Musi gdzieś być!, Tędy., Co robić?, Ach! widzę!, Wolałbym oślepnąć!, Udało się!, Jak długo to jeszcze potrwa?, Dwa kroki do przodu i trzy w prawo., Kiedyś miałem skrzydła...,Umrzeć dzisiaj czy z miesiąc?, Trzymam to w ręku więc mogę już iść., A jak w końcu to znajdę, to co właściwie mam z tym zrobić?”.

W pewnym momencie zapanowała cisza. Nic więcej. Jak nagle się odezwały, tak równie niespodziewanie zamilkły.

Po chwili zdałem sobie sprawę, że wpatruję się głupio w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem kroczył nieznajomy. Spuściłem miecz, który wcześniej bezwiednie uniosłem na wysokość twarzy. Z niezadowolonym mrukiem schowałem go do pochwy. Dawniej nierzadko bywałem czymś zdumiony – noc niosła różne niespodzianki, lecz ostatnim razem zdarzyło mi się to ponad dwa lata temu. Odzwyczaiłem się już od tego typu reakcji. Powinienem zwiększyć czujność. Rozejrzałem się wkoło, gotowy dojrzeć między drzewami jakiś ruch. Moje uprzedzenia okazały się płoche – nikogo, ani niczego nie zauważyłem. Lecz czy na pewno? Za pierwszym razem wydawało mi się, że mroczna postać stoi tuż przede mną, lecz kiedy się poruszyłem zniknęła.

Podszedłem do miejsca, gdzie widziałem ją po raz ostatni. Dokładnie zbadałem poszycie, lecz już na samym początku mogłem stwierdzić, że nikogo tu nie było. Z przezorności obszedłem ziemię dookoła. Nic. Żadnych śladów. Żadnego wgłębienia, żadnej złamanej gałązki; nawet najdrobniejsze kwiatki pozostały nienaruszone. Upiór? Na pewno by mnie zaatakował. Zwykły duch? One nie skrywają twarzy...

Po prawej stronie odezwał się przeciągły dech. Delikatne, acz widoczne w mętnym świetle księżyca zafalowanie powietrza zaświadczyło, że jeden z Panów Nocy właśnie opuścił to niewielkie skupisko drzew dla przestrzeni nieba. Mnie także się coraz mnie tu podobało. Mimo wszystko pozostałem jakiś czas w tym prowizorycznym schronieniu, dając wierzchowcu jeszcze trochę wypocząć przed dalszą wędrówką. Mając u boku gotowy do pchnięcia miecz, siedziałem oparty o pień młodego klonu i wpatrywałem się nieruchomym wzrokiem w dal, na wschód, gdzie co rusz pojawiały się przeróżne kształty niewyraźnych postaci. Niewidoczne w ciemnościach, jeśli tylko padł na nie czysty odblask księżyca, który przebił się znad chmur, wypełniały się bladym, lecz jakby zagłuszonym światłem. Teraz niebo było niemalże bezchmurne. Któż wie, ile zbłąkanych dusz błądzi po świecie. Co noc słyszę ich jęki, co noc je spotykam... Lecz one mnie nie widzą, nie słyszą. Już dawno porzuciłem nadzieję porozumienia się z nimi. Przemierzają im tylko wiadomymi ścieżkami krainy, które nie obfitują w szczęście. Łatwo można to wyczytać z ich pustego oblicza.

Aż do końca popasu nie odzyskałem zupełnego spokoju, który odebrała mi tajemnicza postać. Wprawiło mnie to w gniew. Na strach i zaskoczenie pozwalałem sobie jako młodzieniec, i nie było dlań miejsca w moim życiu. Intruzy.

Machinalnie wskoczyłem na wierzchowca. Narzuciłem na głowę kaptur, i ruszyłem. Zanim wyłoniłem się spośród drzew bacznie przeczesałem wzrokiem równinę, lecz nic nie dostrzegając pewniej poprowadziłem rumaka, od razu kierując go na wschód. Stosunkowo szybko przeszedłem do kłusu, a następnie z kłusu w galop. Myśli skierowałem ku ginącej w ciemnościach trasie. Nie było to łatwe, bo za pomocą słuchu musiałem jednocześnie zważać, co się dzieje w najbliższej okolicy. Nieraz doprowadzałem siebie do porządku, bo bezwiednie zaczynałem zaniedbywać jedną z tych rzeczy. Tak „rozdarty” posuwałem się dalej na przód.

Noc wciąż była spokojna i widna. Wysokie trawy sięgające aż po strzemiona, zmusiły mnie do znacznego zwolnienia tempa. Ich długie łodygi obwijając się wokół kończyn, co rusz pętały kopyta wierzchowca niczym małe, acz nieprzyjazne żyjątka krępując jego ruchy. Wydawało się, że gdyby mogły, to wpiłyby się w nasze ciała by spijać ciepłą krew. Na moment się zatrzymałem. W bezruchu, pośród ciemności delikatnie muskana wiatrem trawa sprawiała wrażenie rozległego morza, spokojnie falującego wokół, okalającego mnie aż po horyzont. Jej wysokie rozmiary oznaczały, że zbliżałem się do miejsca, w którym niegdyś płynęła rzeka. Jak pamiętam, nazywano ją Przejrzystą. Miała źródło w górach, na dalekim południu, a jej wody były tak czyste, że w niemal każdym miejscu, przy pełnym słońcu można było dojrzeć jej dno. Lecz daleko na przód zanim obeschła, zmieniła się w leniwą i cuchnącą żyłę. Nie zdatna do picia, niosąca z sobą nieznane zarazy, wypędziła z okolic swych brzegów wszystkich osadników. Silne i długotrwałe ulewy u źródeł Przejrzystej doprowadziły do tego, że rzece zaczęło brakować miejsca w samym korycie. Znalazła je poza nim. Coraz częściej występując z brzegów, tworzyła liczne rozlewiska, które z czasem przemieniły się w pełne komarów i innych żądnych krwi owadów, bagna. Potem w wysokogórskich krainach zapanowała susza. Deszcze, jeśli były, to niewielkie i krótkotrwałe. Spragniona wody ziemia wchłaniała łakomie każdą kroplę, zanim te zdążyły przemienić się w większe strumienie, by zasilić coraz bardziej gęstniejącą Przejrzystą. Uniemożliwiały to również naturalne tamy, powstałe z zasychających warstw mułu i piasku oraz powalonych drzew, które rzeka porwała ze sobą jeszcze z wcześniejszego deszczowego okresu. Działo się to ponad półtora wieku temu. Teraz, z niegdyś bystrej rzeki pozostało puste koryto, gdzieniegdzie nawilżone bagniskami i małymi stawami.

Pośród chaszczy, przed moimi oczami zaczęła wyłaniać się ciemniejsza kreska, która w miarę jak się doń zbliżałem zwiększała swoją długość i szerokość. Pozostawiając pozostałe zmysły w pełnym napięcia wertowaniu najbliższej okolicy, wzrok skierowałem ku tej linii. Starałem się nim wgryźć w cienie, jakie nań zalegały, by wychwycić najmniejszy bodaj nienaturalny ruch pośród nich. Zwykle będąca moim sprzymierzeńcem ciemność nocy, teraz utrudniała sprawę. Poruszeń doczekałem się ponad wszystkie moje oczekiwania, lecz czy któreś z nich świadczyło, że coś się tam ukrywało – trudno powiedzieć.

Tereny podmokłe w dzisiejszej Dolinie Przejrzystej, to paskudne miejsca. Z mojej i moich pobratymców strony najgorszy jest tam smród, ze strony każdego innego człowieka – to, co go wydziela. Liczne ludzkie i zwierzęce szczątki znajdujące się w czasie powolnego rozkładu oraz zatrute, lecz żyjące wszelkiego rodzaju stworzenia, które omamione pragnieniem piły wody z tych miejsc, a ponad wszystko uczucie bliskiej śmierci, którą widać za każdym odwróceniem wzroku, sprawiają że uznano tę dolinę za przeklętą. Od dawna jedynie Rodeańczycy i Ukryci decydują się ją przekroczyć, by po raz kolejny zbadać ziemie za jej zachodnią stroną. Lecz czy naprawdę jest się czego bać? Widok martwych ciał i ich pozostałości nie jest powodem do strachu. A zwierzęta? Nawet ryghal, który nosił w sobie chorobę tej doliny nie byłby w stanie zacisnąć dostatecznie mocno szczęki na ludzkim gardle, by je rozerwać. Powinno się je raczej z litości zabijać... Problem tkwi w innym szczególe: w spokoju, jaki tam panuje. Spokoju, który sprawia, że udręczone dusze ciągną do tejże doliny, jak muchy do ścierwa. Pod postacią świateł i błędnych ogników, cieni czy szumu wiatru... Cóż, czują się tu jak u siebie w domu, urządzają tak, jak mogą i przy okazji zabawiają się nierozważnymi podróżnikami jeśli tacy wkroczą na ich teren. Ostateczną zapłatą jest śmierć. Ktoś mi kiedyś powiedział, że robią to z samej zawiści. Nie potrafią znieść widoku tego, co bezpowrotnie utraciły – życia.

Moim zadaniem z kolei jest je teraz odnaleźć. Tam gdzie tkwiło życie, tam ono panowało i śmierć nie miała nań wstępu. Tamtędy też kroczyły wszelkie żyjące stworzenia, a każde z nich pozostawiało za sobą ślad. Dla mnie te ślady były ścieżkami, dającymi największą gwarancję w miarę bezpiecznego przekroczenia doliny.

Grunt pod kopytami wierzchowca od jakiegoś czasu zaczął opadać lekko ku dołowi. Wkoło, pośród traw, co rusz odzywały się suche dźwięki pośpiesznie uchodzących mi z drogi stworzeń. Wyjąłem miecz. Gdybym miał zginąć, to przynajmniej ze świadomością, że zrobiłem wszystko, by do tego nie dopuścić. Nie, żebym był specjalnie cenny, ale moja duma nie pozwoliłaby mi na głupią śmierć.

W towarzystwie migoczących w świetle miesiąca ślepii wkrótce dotarłem na skraj Doliny. W odległości dwóch kroków ode mnie, ziemia nagle zapadała się pod niebezpiecznym dla konia kątem. Przed sobą miałem ciemniejącą na tle nocnego nieba, czarną ścianę lasu, który szeptał. Korony drzew kołysały się pod dotykiem wiatru, którego ja i pobliska roślinność: trawy i wszelkie chaszcze zalewające równinę poczuć nie mogły. Cokolwiek powodowało ich naturalnie wyglądające ruchy, nie miało z naturą nic wspólnego. Wiszący po mojej prawej stronie księżyc śmiało wskazywał swym blaskiem, na tego zdawać by się mogło głęboko śpiącego olbrzyma, który przez następne godziny miał mi służyć za najbliższą okolicę.

Zsiadłem z konia, do połowy zatapiając się w bujną florę. Lekki wietrzyk, niewspółmierny do silnego podmuchu, jaki nagle uderzył w leśne gęstwiny przyniósł ze sobą mdlący zapach rozkładu. Na razie był on przerzedzony – wystąpił jako zapowiedź tego, jakim bukietem raczy witać każdego podróżnika wnętrze Doliny Przejrzystej. A miała je bardzo bogate.

Głęboko westchnąłem, i poklepałem zaniepokojonego rumaka po boku.

- Nie lubisz tego miejsca, co?

Wierzchowiec chrapnął ponuro, jakby przytakując memu pytaniu. Prowadząc go za uzdę ruszyłem wzdłuż parometrowej skarpy, mając przed sobą tarczę miesiąca. Nie chciałem schodzić w dół, na skraj lasu póki nie odnajdę śladów prowadzących w jego stronę. Skoro stara taktyka do tej pory nie zawodziła, głupstwem byłoby ją porzucać. Mimowolnie pomyślałem o Saline, i o tym, jak ją wyprowadzić z Serca Noctuar. Miasto jest rozległe i posiada wiele zaułków, nawet takich, z których istnienia nikt nie zdaje sobie sprawy. Zamieszkuje je około trzydziestu tysięcy ludzi, wśród których mam i paru pobratymców ukrywających swoją tożsamość – na ich pomoc liczyłem, i mogłem liczyć. Do tej pory jednak nie wymyśliłem, w jaki sposób przedostać dziewczynę za posiadłość Nurmala. W najśmielszych marzeniach nie łudziłem się tym, że będzie potrafiła bez większych przeszkód przejść przez niezbyt wysoki mur. A czekały nas znacznie poważniejsze utrudnienia.

Blisko godzinę trwały moje poszukiwania nim znalazłem ścieżkę. Tak wyraźnie rysowała się na tle gęstej, wysokiej darni, że nawet o tej porze trudno było ją przeoczyć. Twardszy grunt pod stopami zapewnił mnie, że istniała już od dłuższego czasu. Schyliłem się, i dokładniej zbadałem dłonią jej powierzchnię. W tym miejscu miała szerokość trzech ludzkich kroków, co było mylące, gdyż TE ścieżki ulegały nagłemu przewężeniu tuż za granicą lasu. Liczne ślady były przeważnie stare, kilkudniowe choć udało mi się znaleźć i parę zupełnie świeżych.

Upewniwszy się, że do świtu pozostała jeszcze godzina, zszedłem wraz z koniem z traktu by w oddaleniu doczekać do pierwszej słonecznej łuny. W Dolinie Przejrzystej panowała wieczna noc, która jedynie za dnia przybierała szaty półmroku. Niepozorny, a mimo to wielki sprzymierzeniec na tym odcinku drogi.

Spocząłem tuż przy krawędzi skarpy. W bezruchu, czekając na stosowny czas ponownie skierowałem myśli ku najbliższej części podróży.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania