Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział V - Światłość i ciemność

Wczoraj w południe Ukryty odjechał. Spieszył się. Rzekł tylko, że czym prędzej musi odnaleźć mojego pobratymca, Emrila – tak mu powiedziano. Niewiele mówił, gdym pytał go o to, co czuł, co się z nim działo w czas, gdy pozostał dla mnie nieprzytomny, w czas uwalniania go ze szpon Przejrzystej. Twierdził, że sam wiele nie rozumie.

Minęły dwa dni od tego, jak ponownie dałem się pochwycić w silne i zręczne ręce owej mocy, która już nieraz oczekiwała mojej zgody w takich wypadkach. Dwa dni jak za pomocą moich ust i dłoni wykonywałem niepojęty dla mnie rytuał. Ukryty leżał na ziemi tuż przy postumencie znajdującym się w moim domu, ja zaś stawałem się niczym narzędzie, niczym rozpalony do czerwoności miecz, którym wypalano ranę. Lecz tym razem owoc tej trudnej pracy był inny niż poprzednio: Ukryty żył. Żył i miał się dobrze. Było coś jeszcze. W trakcie rytuału pojawił się ktoś inny, poza wprawnym mocarzem, który wykonywał całe zadanie, przybyła nowa postać, różna od tamtej, poddana mu, lecz równie niepojęta. Stała po mojej lewej ręce; miała na sobie długą szatę, zaś głowę okrytą błękitną chustą. Nie wypowiedziała ani jednego słowa. Nie było dane mi ujrzeć jej twarzy, lecz miałem w sobie przekonanie, że była to kobieta. To ona skinęła głową, gdy obrzęd dobiegł końca. Mocarz zaś, choć czułem bijące odeń władztwo i wszechmoc, na skinienie tej kobiety uczynił to, o co prosiła – Najemnik przeżył.

Nie rozumiałem nic z tego, co się działo. Nie wiedziałem kim były te osoby, nie pojmowałem w czym biorę udział. Myślałem o Jedynym, o owej najpotężniejszej istocie, stwórcy całego świata, w którego niegdyś wszyscy wierzyli. Czy to był właśnie on? Bałem się. Po raz pierwszy od trzech lat, od pierwszego dnia, kiedy to zamieszkałem w Dolinie Przejrzystej zacząłem odczuwać lęk. Co to wszystko znaczyło? Jeśli to rzeczywiście był Jedyny, czego ode mnie chciał? Dlaczego sprawił, że wszędzie grasuje zło? Bałem się, że może on także jest zły. Bałem się, że zostałem schwytany przez sprawcę wszystkiego, co okrutne w Noctuar.

Siedziałem na ziemi wpatrując się tempo w ociosane kamienie. Moim ciałem wstrząsały dreszcze. Zniknęło dziwne uczucie radości i pokoju, które zawsze opanowywało mnie po obrzędzie. Nie było po nim śladu. Zacząłem zastanawiać się nad słowami Emrila. Czy naprawdę powietrze Doliny zmąciło mój umysł? Nie – machnąłem rękami, jakby odpędzając muchę. Ukryty nie był marą, pozostali także. Coś jednak wzbudzało mój niepokój. Zdziwiłem się, bo on narastał. W tej chwili. Jakby jego źródło wlewało się we mnie z zewnątrz. Nagły chłód, który dotarł do mojego serca sprawił, że skuliłem się w sobie. Na twarzy wystąpiły mi krople potu.

Po chwili jęknąłem i oparłem się o ścianę.

- Kim jesteś? – spytałem na głos. – Czego ode mnie chcesz?

Wtem od strony wejścia dobiegł mnie cichy szept. Spojrzałem w tamtym kierunku i ujrzałem stojącą u otwartych drzwi dziwną postać. Miała blisko dwa metry wzrostu. Szerokimi barkami i mocnym torsem zakrywała całe przejście. Na głowie, którą stanowiła nieprzenikniona czerń – w miejsce oczu jarzyły się mętnym blaskiem dwa wąskie rozpalone płomienie; nosa i ust nie było widać – założony miała wysoki, lśniąco złoty hełm w kształcie korony, z siedmioma prostymi rogami strzelającymi dumnie w górę. Również i jej ramiona okrywały dwa potężne naramienniki. U piersi wypukły kirys, u rąk długie rękawice, u nóg wysokie buty, a wszystko, jak i korona, zatopione w szczerym złocie. Całą postać zaś okrywał czarny płaszcz spięty z lewej strony szyi wielką złotą broszą.

Powstałem zdjęty trwogą. Istota ta nienawidziła. Czułem jej nienawiść, czułem jak przenika mnie do szpiku kości. Gdyby tylko mogła, zabiłaby mnie. I choć stała jedynie i patrzyła na mnie, to niemal namacalnie doświadczałem szalejącej wokół burzy. Demonem targał szał, targała niepohamowana pasja pozbawienia mnie życia. Byłem jego wrogiem, sprzeciwiłem się jego mocy, działałem wbrew jemu. Nie mogło mi być odpuszczone.

- Jestem nieczystością serc – odezwał się potwór, głosem zduszonym z nienawiści. – Sprowadzam choroby, tworzę rozłamy, trwam w waśniach, sycę się hulanką, niepohamowanie opijam się w pijaństwach, rozwiązłościach, chorobliwych ambicjach. Morduję to, co żyje. Tkam ciche i nic nieznaczące obmowy, nadaje oczom nieprzychylną nutę spojrzeń, uspokajam serca winne. Nic nie postawi się mojej mocy. Przestań robić to, co czynisz! Sprowadzisz na siebie wielkie męki. Zamęczę cię, świnio! Już mam ciebie w rękach. Nie umkniesz mi, odszczepieńcze, nie pozostaniesz bezkarny.

Przerażony przywarłem plecami do ściany. Każde słowo demona sprowadzało na moje ciało nowy wstrząs. Oddychałem szybko, głęboko; na czole wyperliły mi się krople potu. Niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu, zacząłem jedynie szeptać w kółko: „Nie. Pomocy. Ratunku”.

- Jeszcze chwila, jeszcze tylko krótka chwila – syknął potwór stojąc wciąż w tym samym miejscu. Cały budynek natomiast zaczął się niebezpiecznie chybotać. – Dostanę cię w swoje ręce. Nikt nie będzie stawiał mi oporu!

- Proszę – szepnąłem, a gdy coś mi w głowie zaświtało, dodałem: Nie jemu chcę służyć. Nie jemu, lecz tobie.

Ryk wściekłości jaki wylał się ze strony bestii musiał być słyszany w całym świecie. Zakryłem dłońmi uszy i upadłszy skuliłem się na ziemi, jak dziecko.

- Nie jemu, lecz tobie. Nie jemu, lecz tobie. Ty jesteś dobry. – szeptałem, a szept ten zdawał się ostatnią dla mnie formą ratunku.

Ryk tymczasem, podniósł się i opadł na niższe tony, potem znowu się podniósł i ponownie opadł. Trwał, lecz teraz przybrał formę jakby wewnętrznej, przerażającej rozmowy, niczym miliony monstrów, które w gniewie, wszystkie naraz biadają co mają robić. Wszechobecność tych głosów, odpływała i na nowo uderzała w świat ze zdwojoną siłą. Po jakimś czasie zacząłem odróżniać wśród nich lamenty, wrzaski przerażenia i uniesienia, śmiechy, obłąkańcze śpiewy. Wydawało mi się, że swoją liczebnością i siłą chciały wedrzeć się do mego wnętrza, lecz im dłużej to trwało, tym coraz jaśniej pojmowałem, że nie były w stanie. Opływały mnie ze wszystkich stron, niczym fale rozwścieczonego morza, lecz do środka wejść nie mogły.

Wewnętrzna forteca pozostała nienaruszona. Dziwnie mi było, gdy po kilku minutach wstałem niepewnie na nogi, mając w sercu spokój, a wokół mnie szalała nawałnica.

- Jesteś słaby – rzekłem tonem niedowierzania do demona. – Wszystko, co możesz, to ukazywać siebie w mocniejszej formie niż jesteś. I kłamać. Dużo kłamać. Musisz kłamać bo inaczej nikt by tobie nie uwierzył. Odejdź.

- Świat należy do mnie. – Wszystkie głosy naraz mi odpowiedziały. – A świat zrodził ciebie, Zabójco. Należysz do mnie.

- Nie do was, lecz do tego, który mnie tu przywiódł i prowadził przez ostatnie trzy lata – odparłem twardo. Zdziwiony poczułem w sercu jakieś pełne niepokoju poruszenie. Nagłe poznanie kazało mi przestać rozmawiać z tą istotą.

Demon się roześmiał.

- To ja ciebie prowadziłem. To ja nakarmiłem ciebie w środku doliny. To ja dałem ci Ukrytego. To ja go uwolniłem z pęt Doliny.

Wnet zrozumiałem, że cokolwiek bym nie powiedział, zostanie mi zaprzeczone. Chwilowa pewność siebie, swojego rozumu ustąpiła miejsce niepewności. Miałem przed sobą istotę o wiele inteligentniejszą niż jestem w stanie to sobie wyobrazić. Na ułamek sekundy zmroziło mi krew w żyłach, kiedy pojąłem, że to właśnie ona sprowadziła taki obraz świata, jaki znałem. Kim byłem, aby się jej opierać?

- Precz – powiedziałem tylko.

Szyderczy śmiech, jaki mi odpowiedział mógł złamać opór najsilniejszej woli.

- Ty robaku! Zobaczysz, co za chwilę z tobą zrobię!

W głowie zaświtała mi myśl, aby rzucić kąśliwą uwagę czemu już dawno tego nie zrobiła, lecz i ją wyparłem, i powtórzyłem jak w febrze:

- Precz!

Śmiech trwał choć już nie tak pewny siebie. Usłyszałem głos, abym powiedział coś o budynku, który z pewnością mnie chronił, lecz powtórnie zaciąłem się w sobie i rzuciłem:

- Precz!

Tym razem śmiech przeszedł w krzyk sprzeciwu. Demon jednak się nie poddał i pomyślał mi, abym obwieścił swoje zwycięstwo nad nim. Westchnąłem z wysiłkiem i jeszcze raz rozkazałem:

- Precz!

Dopiero wówczas bestia ukazała całe plugastwo swoich intencji i zaczęła mi grozić oraz wyzywać mnie w najparszywszy sposób. Widząc jednak, że nie reaguję wypełniła wnętrze chatki ostrym zapachem rozkładu i spalenizny. Gdy i na to pozostałem niewzruszony zdecydowała się wkroczyć do środka. Ku memu zdziwieniu zrobiła to z wielkim trudem, niemalże lękiem. Cofnąłem się o krok, lecz od razu pojąłem, że nie jest to konieczne – nieprzyjaciel nie mógł tu wejść nie doświadczając wielkiego bólu. Ledwie wszedł z wyciągniętą ręką, jakby chcąc mnie pochwycić, a już po chwili cofnął się za próg. Świdrował mnie swoim wzrokiem, lecz nic więcej nie był w stanie uczynić. To dodało mi odwagi i jeszcze raz krzyknąłem:

- Precz!

Wtedy bestia odpuściła i z donośnym, pełnym rozczarowania krzykiem odeszła.

Jeszcze przez długi czas stałem, z wyczerpania oparty o ścianę i wpatrywałem się w puste teraz, wciąż jednak otwarte drzwi. Głęboko oddychałem. Pokręciłem głową. Miałem ochotę zapłakać, w głowie zaczęły pojawiać mi się liczne pytania, setki pytań, tysiące wątpliwości. Po raz pierwszy od trzech lat nie wiedziałem co się dzieje. Zdało mi się, że moje serce przenika nieskończona otchłań wątpliwości. Niczego już nie pojmowałem.

- Co to znaczy? - Rzuciłem pytanie.

Wtedy usłyszałem z lewej strony cichy dźwięk. Zaniepokojony odwróciłem się w tamtym kierunku i wbiłem wzrok w tylną ścianę chatki. Dopiero po chwili to ujrzałem: nieduże pęknięcie widniało tuż u podstawy kamiennego postumentu. Przekonany, że wcześniej takiej skazy tam nie było, podszedłem i uważniej przyjrzałem się owej nieregularnej ciemnej linii. Dość szybko spostrzegłem, że przybrała ona formę prostokątnego obrysu, jakby w tym miejscu wstawiona została nieduża płytka; doszedłem do wniosku, że pewnie cały postument zbudowany był z takich cegiełek. Wyciągnąłem rękę i nacisnąłem nań – skruszały fragment ścianki lekko się poruszył. Chwyciłem więc za jego krawędzie i zacząłem na przemian ciągnąć go ku sobie i odpychać. Z każdym takim ruchem klocek coraz słabiej przylegał do całości. W końcu odpadł odkrywając ukrytą za sobą dziurę. Pochyliłem się teraz już całkiem zaabsorbowany tym znaleziskiem i zajrzałem do wnęki. Znajdowało się tam jakieś zawiniątko. Tego było już dla mnie za wiele – z mocno bijącym sercem włożyłem rękę do środka i je wyciągnąłem.

Było nieduże, lecz jak na swoje rozmiary ciężkie. Jego stan był bardzo dobry – na skórach owijających coś, co było w środku nie zauważyłem żadnych śladów wilgoci czy skruszenia. Woda z Doliny w czas, gdy była zalana nie dostała się do skrytki. Wyczuwałem nawet pod palcami lekki poślizg od tłuszczu. Ktoś, kto to tam ukrył chciał, by przetrwało bardzo długo w nienaruszonym stanie.

Podekscytowany zacząłem powoli odwijać skarb. Trwało to dość długo, bo byłem skrupulatny, a skórzanych warstw było kilkanaście. Wreszcie ukazały mi się dwa nieduże przedmioty. Pierwszym była jakaś książka, oprawiona w grubą oprawę, zaś drugim dziwny metalowy posążek. Po dokładniejszych oględzinach posążka stwierdziłem, że przedstawiał on zawieszonego na dwóch poprzecznych belkach martwego mężczyznę. Nad jego głową, na belce pionowej widniały zatarte litery, zaś na wysokości twarzy, w miejscu styku belek, za człowiekiem wpisany był okrąg z różnymi symbolami i literami; udało mi się jedynie wyczytać słowo „PAX” na górnej części okręgu i cztery pojedyncze znaki ujęte w małe kółka: C, S, P i B. Uznając, że figurka służyła do jakichś magicznych rytuałów, odłożyłem ją na bok. Potem wziąłem do ręki książkę.

O dziwo, nie rozpadła się. Otworzyłem ją na pierwszej stronie. Jej tytuł przywiódł mi na myśl księgi pisane przez okultystów, szabrowników i oszustów – burzycieli tłumów – którzy ogłaszają, że odkryli cudowne antidotum, wspaniałe serum na wieczne szczęście, zwodząc tym nieszczęśliwe tłumy i żerując na ich naiwności.

Zawiedziony pozwoliłem książce upaść na ziemię i wyszedłem na zewnątrz zobaczyć czy nie przywędrowało na polanę jakieś słabe zwierzę. Od kilku dni nie miałem w ustach nic poza lichymi kiełkami zdrowych roślin. Niestety wyglądało na to, że i tę noc miałem spędzić z pustym brzuchem. Poirytowany wróciłem do domu. Mój wzrok od razu padł na manuskrypt i posążek, które leżały tam, gdzie je zostawiłem. Zdenerwowany (głównie z powodu głodu) postanowiłem, że nie będę trzymał przedmiotów zabrudzonych okultyzmem. Podszedłem i chwyciłem książkę chcąc spalić ją w płomieniach paleniska, lecz mój wzrok padł na jej otwarte stronice, a dokładniej na słowach: „Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli”.

Słyszałem już podobne teksty, lecz mimo to, coś mnie przy tym zdaniu zatrzymało. Zacząłem czytać dalej, a w miarę jak czytałem zacząłem odczuwać różne emocje: zainteresowanie, zaskoczenie, zadziwienie. Gdy skończyłem czułem w sercu jakąś pustkę. Była to cisza w moim wnętrzu, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Jednocześnie w pamięci ciągle powtarzałem słowa: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem”. Nic więcej do mnie nie docierało. Byłem jakby ogłuszony obuchem. I w tym zagubieniu zdałem sobie nagle sprawę, że nie jestem sam. Zalękniony rozejrzałem się – w pierwszym odruchu sądziłem, że bestia powróciła – lecz niczego nie dostrzegłem. Mimo tu, czułem czyjąś obecność. Coś tutaj było, coś czekało; milczące, nienachalne i wszechobecne.

Zerwałem się na nogi i wykrztusiłem ledwie słyszalnie:

- Kto tu?

Odpowiedziała mi cisza. Miast tego spostrzegłem z lewej strony jakiś ruch. Gdy skierowałem tam wzrok, zobaczyłem blade, półprzezroczyste rysy jakiegoś mężczyzny. Był młody, mógł mieć nie więcej jak trzydzieści lat, krótkowłosy i gładko ogolony. Miał na sobie dziwne, bogato zdobione szaty, na których powtarzał się jeden symbol dwóch zakreślonych na krzyż linii. Mężczyzna nie widział mnie – szedł w kierunku postumentu, który teraz wydawał się gładszy i jakby odnowiony. Zresztą całe pomieszczenie tak wyglądało. W dłoniach trzymał nieduży podpłomyk. Kiedy podszedł do postumentu, na którym stał teraz kielich i ów dziwny posążek, zaczął coś mówić w nieznanym mi języku. Na chwilę zamilkł, klękną na jedno kolano, a gdy wstał, ponownie wziął w ręce kawałek chleba i uniósł do góry. Zdumiony zobaczyłem jak chleb zrobił się większy, o wiele większy niż na początku i zajaśniał potężnym białym światłem. Blask ten był tak silny, że zatonęło w nim całe pomieszczenie. Chciałem odwrócić głowę i zamknąć oczy, by osłonić się od niego, lecz dostrzegłem w owym chlebie, w centrum tego światła twarz mężczyzny, który wpatrywał się we mnie spojrzeniem tak głębokim!... Ono przeszywało moje wnętrze, przebijało na wskroś moje serce. Chciałem uciec od niego, lecz gdzie bym nie kierował wzroku, i tak widziałem te oczy, a one widziały mnie. Krzyknąłem i upadłem na kolana, czując w sobie coś, czego nigdy nie czułem, coś co chciałem, by się skończyło, tak było bolesne a jednocześnie pragnąłem, by trwało wiecznie, tak było słodkie. Moje serce waliło jak oszalałe i kiedy myślałem, że pęknie, wizja nagle zniknęła.

Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że płaczę. Zgięty wpół uniosłem głowę. Mężczyzna dalej tam był. Trzymał teraz w obu dłoniach kielich i ponownie mówił coś w owym dziwnym języku. Na ułamek sekundy, zanim uniósł naczynie zrozumiałem, że czeka mnie dalszy ciąg wizji. Jęknąłem bezsilnie, gdy spadł na mnie przerażający obraz.

Znalazłem się na nagiej górze, skąd rozciągał się widok na jakieś miasto i równiny. Tuż nade mną wisiał na dwu poprzecznych belkach ten sam człowiek, którego twarz widziałem przed chwilą w chlebie. Nie wiem skąd to wiedziałem – po prostu wiedziałem – bo całe jego ciało było jedną wielką raną, tak, że nie sposób było określić nawet rysów jego oblicza. Ten widok był straszny – był to jeden kawałek krwawiącego mięsa, na który nawet ja nie potrafiłem patrzeć. Lecz najgorsza była ta cisza – wszędzie cisza, pustka – tylko ja i on. Ja i jego wzrok.

On wciąż żył! Czułem jak wszystko ustaje, jak nic innego nie ma znaczenia. Ten bezruch, ta nieistotność wszystkiego wobec mnie i Jego samego, okaleczonego, przybitego była najgorszą rzeczą jaką kiedykolwiek czułem. I choć w Jego oczach nie dostrzegłem cienia wyrzutu, czułem jak fala wyrzutów i oskarżeń spada na mnie, z mojej własnej strony. Zakryłem dłonią oczy i załkałem uświadamiając sobie swoją winę. Załkałem, bo w tej chwili, w tym spotkaniu, które rozerwało moje serce, pojąłem wszystko, czego szukałem od momentu przybycia do Doliny Przejrzystej; czego szukałem całe życie. Zapłakałem bo już wiedziałem, że jestem prochem. Nie byłem godzien, by żyć. Chciałem umrzeć. Chciałem, by wymierzono mi sprawiedliwość.

Miast tego coś dotknęło mego serca i napełniło je otuchą tak wielką, że zdumiałem się jak ktokolwiek, kto czynił tyle strasznych rzeczy mógł otrzymać tak wspaniałą łaskę. Zerknąłem na przygwożdżonego do krzyża męża. Nie pojmowałem jak mi wybaczono, lecz byłem pewny, że wybaczono. Rozkazano mi zostać. Wlano mi w serce ufność i kiedy poznałem wielkość miłosierdzia, które nade mną zawisło, kiedy w sposób nadprzyrodzony poznałem pełnie prawdy, dźwignąłem się z ziemi i patrząc w stronę ciemnego postumentu – wizja zniknęła – wyrzekłem głośno:

- Pan mój i Bóg mój!

 

*

 

Pierwszą rzeczą, z której zdałem sobie sprawę był nieprzyjemny ból głowy. Bolesne promienie rozchodziły się po mojej czaszce niczym cienkie wstęgi ognia. Wykrzywiłem usta powstrzymując jęk. Bolało i to bardzo. Drugą były szepty rozmawiających ze sobą ludzi. Powoli otworzyłem oczy. Ujrzałem drewniany sufit, na którym igrał żywo złotawy blask paleniska. To mi jeszcze nic nie mówiło. Spokojnie się rozejrzałem nie doprowadzając do żadnych gwałtownych ruchów.

Nieduży, prosty kominek znajdował się naprzeciwko mnie. Po prawej stronie łóżka, na którym leżałem, był drewniany stolik – na nim stała miska, obok której leżał poskładany kawałek jakiegoś materiału. Za stolikiem, na podłodze pod ścianą spoczywała duża, obita metalem, skrzynia. Po mojej lewej stronie była już tylko pusta ściana z przejściem do następnego pomieszczenia. Wejście nie miało drzwi. Zamiast nich wisiała tam jasnoszara płachta. W pokoju nie było okien.

Rozpoznałem do miejsce i już wiedziałem, że mogę odetchnąć ze spokojem. Byłem w domu Maliosa Ellhira. Chcąc wstać, obróciłem się na lewy bok, lecz wtedy moje lewe ramię rozpalił ogromny ból. Krzyknąłem głośno zaskoczony. Dopiero wtedy zauważyłem, że tę rękę miałem w całości unieruchomioną.

Zaalarmowani hałasem, do pokoju weszli Malios, a tuż za nim nie kto inny, a Raeli. Malios był pięćdziesięciodwuletnim mężczyzną o bardzo spokojnym obliczu, lecz niezwykle przenikliwym spojrzeniu. Miał jasne oczy, proste, spływające niedaleko za ramiona rozpuszczone włosy (od dawna przefarbowane na brązowo), które skrywały przebite licznymi, niedużymi kolczykami uszy. Był wysoki i mocny w barach, choć luźna szara koszula z długimi rękawami nie uwydatniała tej cechy.

To Malios trzymał u siebie orły, które co dzień wypuszczał na łowy...i nie tylko. Tego nikt w Sercu nie kontrolował – mieszkańcy mają o wiele bardziej szalone zwyczaje, hodowla ptaków przy nich to nieabsorbujący wyjątek. Malios był też przyjacielem mojej rodziny – znałem do od dziecka, kiedy był częstym gościem w domu mego ojca i matki, zanim jeden z nich nie osiadł w Sercu, zaś drugi nie wyruszył na północ. Potem widywaliśmy się coraz rzadziej.

Widok jego postaci wchodzącej do pokoju uspokoił mnie – od samego początku, odkąd przyjąłem zadanie Obserwatora wiedziałem, że pierwszą osobą, z którą muszę się spotkać będzie właśnie on. Nikt inny nie znał tak dobrze Serca Noctuar. Wydostanie Saline z domu pana Nurmala mogło się powieść tylko przy jego pomocy.

- Emrilu, Bracie, nareszcie do nas wróciłeś – przywitał mnie swoim głębokim głosem.

Podparłem się na prawej ręce i z trudem usiadłem. Szybko zrozumiałem swój błąd – ból rozsadził mi czaszkę. Jęknąłem i z powrotem opadłem na poduszkę.

- Co się stało? – wycedziłem.

- Ból głowy to moja sprawka – wyjaśnił Raeli – Jak oszalały biegłeś przez miasto. Tylko w ten sposób mogłem ocalić ci życie. Początkowo sądziliśmy, że masz w tym jakiś cel, ale, gdy Semi zauważył twoje złamane ramię, nie mieliśmy już wątpliwości.

Nie odpowiedziałem. Malios wyszedł i po chwili wrócił z półmiskiem.

- Spałeś prawie dwa dni. Będziesz w stanie coś zjeść? – spytał.

Przymknąłem powieki.

- Może za chwilę. Pić mi się chce.

- Oczywiście.

Gdy ugasiłem pierwsze pragnienie, zacząłem im opowiadać, co mnie spotkało po rozdzieleniu się z pozostałymi Braćmi, przy domu pana Mulfiego.

- Zrozumieliśmy twoją intencję – wtrącił Raeli, kiedy wyjaśniłem im, dlaczego zeskoczyłem z muru. – Próbowaliśmy ściągnąć z ciebie pogoń, ale poruszyła się spora część miasta. Potem ciebie zgubiliśmy. Cały ty – jak chcesz zniknąć, to znikniesz. Czekaliśmy jednak aż się pojawisz...i pojawiłeś się, ale nie tak jak się spodziewaliśmy. Co w ciebie wstąpiło?

Uśmiechnąłem się krzywo.

- Strach. Widziałem potępienie tego miasta. Bestia wróciła do swego legowiska.

Zamknąłem oczy i opowiedziałem im, co dostrzegłem w lesie oraz w opuszczonej dzielnicy. Gdy skończyłem, zapanowała głęboka cisza.

- „Bestia wróciła do swego legowiska” – powtórzył w zamyśleniu Malios. – To możliwe... Ta dzielnica, to miejsce, do którego dotarłeś nie było jedynym, gdzie wyrzucano zabite dzieci. Było ich kilka, wiedzieliśmy o tym od dawna. Matki nie chciały potomstwa, a mężczyźni chcieli w niepohamowany sposób spełniać swe pożądliwości. Kiedy odkryto, że te...małe...martwe...ożyły, przestraszono się. Nie na żarty lękano się, że będą chciały spłaty krwi przelanej. Ludzie nie chcą żyć ze świadomością własnych win, wolą o nich zapomnieć, udać, że ich nie było. Postanowiono więc spalić te... I uczyniono to. Lecz tylko w jednym miejscu, bo na kolejne nie starczyło już odwagi. Emrilu, gdybyś słyszał to, co myśmy słyszeli tamtej nocy. Gdybyś usłyszał te krzyki, wrzaski, piski... To nie mogło mieć miejsca. Nie wiem, co to za demoniczna siła powołała te wyciągnięte z łon matek, poszarpane zwłoki, nie wiem. Okropny jazgot, przenikający szpik w kościach skowyt niósł się po całym Sercu Noctuar przez całą noc. Nie było odważnego, który nie zakrywał uszu dłońmi. Nikt nie chciał słuchać, ale każdy musiał słuchać. To po tej nocy zdecydowaliśmy, wszyscy Rodeańczycy i nasi ukryci przyjaciele, opuścić Serce. Nasza misja dobiegła końca. „Bestia wróciła do swego legowiska?”. Tak, Bracie. A słowa starego Rutera, który wyjechał stąd przed rokiem: „To pisklęta wołające swoją matkę. Uchodźmy nim ona przybędzie!”, okazały się prorocze. Matka istotnie przybyła na krzyki swych dzieci.

Słowa Maliosa przyniosły z sobą jeszcze bardziej ponury nastrój. Serce Noctuar oddane w ręce jakiegoś potwora? Nie ucieszyłem się tym z kilku powodów: w tej chwili ja i moi pobratymcy znajdowaliśmy się wewnątrz miasta, poza tym wolałem, żeby mieszkańcy sami siebie pozabijali, niż żeby zrobiło to jakieś nowe monstrum. Dosyć już stworów, których plugastwa nawet najgorsi ludzie nie są w stanie znieść. A była jeszcze Saline. Miałem ją stąd zabrać...i już wiedziałem, że tego nie zrobię. Ze złamaną ręką nie uda mi się tego dokonać. Ta myśl zaciążyła mi na sercu, jak kamień. Ja, Emril, Rodeańczyk, wielki wojownik, nieokiełznany i niepokonany nie wypełnię misji. Zawiodę. Pod wpływem tych myśli, poczułem jak uchodzi ze mnie siła.

- Zjadłbym coś – powiedziałem.

W milczeniu spożyłem to, co mi przyniesiono. Zdziwiony zdałem sobie sprawę, że nie było to dobre jedzenie.

- Twoja żona wyjechała? – spytałem, gdy Malios podawał mi kufel grzanego piwa.

Uśmiechnął się.

- Odesłałem Belię z córką i jej rodziną dwa miesiące temu.

- A synowie?

- Telit i Felas zostaną wraz ze mną do końca. Ich rodzin też już nie ma.

Pokiwałem głową.

- A zatem czas, byście i wy stąd wyjechali. Dlaczego tak długo zwlekacie?

- Obawiam się, że z przezorności, której nie zrozumiesz, Emrilu – wtrącił Raeli – Zwlekaliśmy bo mieliśmy nadzieję, że uda się nam jeszcze kogoś uratować.

- Zajmujecie się bzdurami – skwitowałem. – Ci ludzie to trupy. Mordercy. Nie ma dla nich ratunku.

- A my, Bracie? – odezwał się Malios. – My, Rodeańczycy, staliśmy się ofiarami. Przynajmniej według nas samych. Spadały na nasze twarze silne ciosy, lecz to właśnie my trwaliśmy jak kłody i przyjmowaliśmy je na siebie. Tak, jakbyśmy zapomnieli o zdolnościach, które nam dano, przede wszystkim o zwinności. Gdybyśmy starali się unikać uderzeń ból byłby niewielki. Nie każdy cios, by nas dosięgnął. Po wiekach szkoda byłaby mniejszą, a szansa zrozumienia – bardziej realną.

- Mówisz obrazami... Twoja słowa cuchną winą zrzucaną na nas...

- Wina leży po obu stronach.

- Mniejsza z tym. To tylko następstwa czegoś innego. Jak wytłumaczycie fakt, że to nasi przodkowie obalili znienawidzony przez świat Gebernohelt i właśnie po tym zdarzeniu zaczęto nas nienawidzić?

- Dawniej świat był inny – odpowiedział stary Raeli. – Istniały inne lęki, inne przekonania, filozofie... Czasy się zmieniały. Ludzie popadali w nieznane choroby, zaczęły pojawiać się dziwne istoty i zjawiska. Zbyt wiele tego nieznanego. Do tego wieści dochodzące z okolic Gebernohelt: tajemnicze zaginięcia, niepokój mieszkańców, ucieczki, z których nikt nie wracał żywy, nagły i pogłębiający się z każdym miesiącem spadek ludności, samobójstwa, mroczne postaci przyczajone w obrębie oraz poza murami miasta... Wreszcie procesja wychudzonych dzieci, którym pozwolono odejść z tego piekła. To była taktyka bestii. Powoli, niczym zaraza wytłukli nasi przodkowie niemal każdego Gebernoheltczyka. My, w naszych czasach tego nie znamy. Rodeańczycy, ty czy ja – każdy z nas, kieruje się teraz całkiem kontrastowymi od tamtejszych zasadami. Robimy z siebie stróżów prawa, obrońców, samotnie walcząc z postępującym cieniem. I znowu jesteśmy kością u stopy dla świata, który ku niemu zmierza. – Cicho się zaśmiał. – Kto wie? Być może w ten właśnie sposób mamy zdjąć z naszych przodków ich winy?

- I dlatego im pomagacie?

- Nie. Przez lata odpłacaliśmy im tym samym, czym oni nas obdarowywali. Lecz czy to coś zmieniło? Niczego się nie nauczyli, zaś liczba ofiar wzrastała. Winowajcy poumierali wieki temu, dlatego my, w Sercu i wielu innych Rodeańczyków w Noctuar staramy się uczyć ludzi żyć w pokoju. Świat żyje w mroku, jest wyniszczony, wszyscy są zmęczeni. Tylko pokój da nam nadzieję.

- Nadzieję – rzuciłem ironicznie. – Na co? Nędzne życie, a potem śmierć. Gdzie tu nadzieja?

- W Jedynym – odpowiedział Malios.

Pokiwałem głową z niedowierzaniem.

- Ostatnio często słyszę o Jedynym. Nagle wielu sobie o nim przypomniało. I to kiedy? Gdy świat tonie, gdy świat stał się karykaturą siebie samego, ten świat, którym Jedyny miał się opiekować. Jedyny nie istnieje, albo nas zostawił. – Głośno się zaśmiałem na myśl, która w tej chwili przyszła mi do głowy. – I pomyśleć, że wykonuję zadanie zlecone mi przez tego Jedynego.

- Zadanie? To z tym tutaj przybyłeś? – spytał Malios.

Machnąłem ręką.

- Jakie to teraz może mieć znaczenie? Nie wykonam go. Miałem wyprowadzić Saline, córkę Nurmala, z Serca i przyprowadzić do Iglicy. Lecz teraz, gdy moja ręka... Nawet o to ten Jedyny się nie zatroszczył.

- Młodą Saline? – niedowierzająco spytał Malios. – Tę Saline?

- Nie wiem, czy tę. Po prostu Saline, córkę Nurmala.

- I nakazał ci to Jedyny? – drążył Raeli.

- Nie Jedyny, jego wysłannik. Obserwator. Powiedział, że Jedyny zlecił mu, by odnalazł kogoś, kto wykona to zadanie.

- I wybrał ciebie?

- Nic bardziej mylnego. Ja tam trafiłem przypadkowo. Dał mi je bo musiał. Dlaczego tak mnie wypytujecie? – rzuciłem z irytacją.

Raeli i Malios spojrzeli po sobie.

- Bo to wszystko jest bardzo dziwne – zaczął Malios. – Krążą pogłoski... Podobno Saline jest nienaruszona.

Przyszpiliłem go wzrokiem.

- Córka Nurmala nienaruszona?

- To demoniczne myślenie. – Malios zakasłał. – Nurmal hodował ją – to chyba dobre określenie – by potem sprzedać za olbrzymią cenę. Saline ma dokładnie szesnaście lat. Jej ojciec trzymał ją w zamknięciu, dawał jej piastunki, dbał o nią, by była bez skazy... Liczni są gotowi oddać bardzo, bardzo dużo, by ta krucha dziewczyna stała się ich własnością. Nawet Nurmal musiał walczyć ze sobą, by nie poddać się swoim żądzom. Robił przy tym obrzydliwe rzeczy. Zdaje się jednak, że zwyciężył samego siebie, bo jest spokojniejszy... Za pomocą swojego produktu, za pomocą Saline może zdobyć olbrzymie korzyści. Władcy są gotowi na wielkie kroki, by posiąść dziewicę.

- Chcieliśmy sami uprowadzić Saline z posiadłości Nurmala, by ją uratować. – Przerwał mu Raeli.

- Wy?

- Ano my – ciągnął stary Zabójca. – Jedna z piastunek Saline była z nami. Pozyskaliśmy ją. Szalona historia. Żaden Rodeańczyk nigdy nie widział jej na oczy – piastunki były odcięte od świata... Ale ktoś musiał przynosić im jeść, nowe ubrania... To tamtędy mieliśmy do niej dostęp. Ta piastunka musiała być jakaś wyjątkowa, bo uczyła Saline wszystkiego, czego myśmy uczyli o Jedynym, o wybaczeniu, pokoju i miłości. – Raeli cicho się zaśmiał. – To było ryzyko. Mogliśmy wszyscy od tego zginąć. Większość Braci była przeciwna, ale niektórzy z nas...w tym ja i Malios...cóż, nie zawsze słuchaliśmy rozsądku. Ale udało się.

- Co się udało?

Raeli lekko się uśmiechnął i spojrzał mi w oczy.

- Saline jest nasza – rzekł – Uwierzyła w Jedynego. Zrozumiała zło tego świata i biedę tych wszystkich ludzi, którzy idą na zatracenie.

Pokręciłem głową.

- Daliście wiarę jakiejś kobiecie, której nie znacie. Skąd wiecie, że mówiła prawdę?

- Ta kobieta została przez Nurmala stracona. Pan domu Noryelów dowiedział się jakie nauki przekazywała jego córce. Wpadł w szał. Tamtego dnia zginęło wielu ludzi. To było dla nas potwierdzeniem, że jej świadectwo było prawdziwe – mamy tam na dworze córkę. I nie możemy jej uwolnić. Nie ma takiej możliwości. Nurmal boi się, że ktoś ją wykradnie i pilnuje jej nazbyt uważnie. Tym bardziej, że osiągnęła już odpowiedni wiek. Nie możemy jej stamtąd zabrać. Nawet nie wiemy, gdzie ją przetrzymuje.

- Daliśmy Saline nadzieję. A teraz ją zawiedziemy – ponuro dodał Malios.

W oczach moich Braci widziałem udrękę, która jak całun musiała okrywać ich dusze. Oni naprawdę czuli wielką odpowiedzialność za los córki Nurmala, a świadomość, że nie byli w stanie jej uratować ciążyła na nich niczym ciężkie brzemię.

Wkrótce także i ja rozmyślałem o losie Saline. I niepokoiłem się. Co dzień wsłuchiwałem się w wieści, które przynosił z sobą Malios, lecz żadne nie budziły we mnie takiego zainteresowania, co informacje o tej dziewczynie. Dość szybko stałem się nerwowy. Tłumaczyłem sobie, że to z powodu życia w zamknięciu, gdzieś w podziemiach domu przyjaciela czy z powodu złamanej ręki, przez którą nie mogłem wypełnić zadania, lecz w głębi duszy rozumiałem, że te tłumaczenia nie są warte funta kłaków. Chciałem uwolnić Saline. Musiałem to zrobić. Coś wyrywało mnie i ponaglało bym czym prędzej wykonał to, co winienem wykonać. Nic nie pomagały zapewnienia Maliosa i Raeliego oraz innych, którzy przyszli się ze mną zobaczyć. Słowa o niemożliwym, o pewnej śmierci, o braku pewnych informacji, nawet o mojej pogruchotanej kości tylko pobudzały we mnie gniew. Serce moje nic nie robiło sobie z rad i argumentów rozumu, a wściekało się na widok pozbawionych nadziei oczu moich współbraci. Stałem się opryskliwy, burkliwy i nie do zniesienia. Doszło do tego, że nawet Malios nie miał już najmniejszej ochoty ze mną rozmawiać. Prawdę rzekłszy sam miałem siebie powyżej uszu.

Wreszcie uznałem, że miarka się przebrała. Absurd tej całej sytuacji wydał mi się nazbyt absurdalny więc poddałem werbalnej i twardej krytyce sposób postępowania nieistniejącej istoty, jaką był Jedyny i obwieściłem, że skoro sam chce dobra dla Saline, to niech się lepiej postara, ja bowiem następnego ranka wyruszam do posiadłości Nurmala, po dziewczynę. Malios uznał, że oszalałem. Ponuro się z nim zgodziłem i poszedłem spać.

 

*

 

Stałem na środku jakiegoś skalistego pustkowia. W twarz uderzał mnie silny wiatr niosący z sobą duszący zapach pyłu. Był to suchy wiatr, jeden z tych, które miast wytchnienia obciążały płuca dodatkowym wysiłkiem. Z każdym oddechem miałem wrażenie, że moje wnętrze ogarnia gęsty, osiadający na kośćcu i mięśniach dym. Wrażenie to było tak silne, że przez pierwszych kilka chwil oddychałem bardzo niespokojnie, łapiąc łapczywie szeroko otwartymi ustami hausty powietrza, jak człowiek walczący przed utonięciem. Przed oczami zaczęły ukazywać mi się czarne plamy. Upadłem na kolana nie zwracając większej uwagi na pulsujące mi z bólu lewe ramię. W płucach mi świszczało. Klatka piersiowa unosiła się i opadała, lecz nic jej nie wypełniało. To był daremny wysiłek. Zdałem sobie sprawę, że umieram. „Do licha – pomyślałem zły i przestraszony – Co to za miejsce i skąd ja się tutaj wziąłem”?

Niczego jednak nie byłem w stanie sobie przypomnieć.

Wtedy usłyszałem głos. Dobiegał z bardzo daleka, niesiony przez wiatr. Był ledwie słyszalny, lecz powtórzył się jeszcze kilka razy. Ktoś wołał pomocy. Ktoś znajdujący się w wielkiej opresji. Chciałem dźwignąć się na nogi, lecz nie mogłem. Uniosłem głowę i dojrzałem w oddali mętne zarysy gór.

- Nie...mogę...oddychać – wycharczałem wpatrując się we wzniesienia, będąc pewnym, że wołający jest gdzieś tam. – Nie...mogę – powtórzyłem, jakby nawiązując dialog z tamtą osobą. Ponownie spróbowałem powstać, lecz bezskutecznie. Z irytacji chciałem uderzyć pięścią o skałę, lecz nawet to wyszło mi kulawo.

I nagle, kiedy sądziłem, że już dłużej nie dam rady, poczułem w członkach napływ świeżych sił. Zdziwiony uniosłem głowę.

Niemoc ustępowała. Odzyskiwałem władzę w ciele. Drżąc cały podciągnąłem nogę do twarzy i wkładając w to całą energię, powstałem. Mogłem ustać. I oddychać. Wziąłem głęboki haust powietrza. Nic się nie zmieniło. Powietrze było takie samo jak przedtem. Tak jakbym to ja przystosował się do niego.

Wtem usłyszałem w głowie słowa brzmiące jak upomnienie: „Ta, która ciebie uratowała potrzebuje twojej pomocy”. Nie zastanawiałem się skąd ta myśl, ani dlaczego uznałem, że wołającym była dziewczyna – z jakiegoś powodu wiedziałem, że to była Saline. Serce zabiło mi żywiej. Musiałem ją uwolnić.

Ruszyłem w kierunku gór. Nie wiem jak długo biegłem. Wydawało mi się, że czas tutaj nie miał znaczenia. Biegłem szybciej od najszybszego konia, nie zważając na zmęczenie i olbrzymi ból w lewej ręce. Wiatr coraz silniej smagał mnie swoimi podmuchami, jakby chcąc przeszkodzić mi w dotarciu do skalistych wzniesień. Wielkie, ogniste słońce wisiało tuż nad horyzontem, rzucając na pustkowie bursztynowy blask. Wkrótce i ono zniknęło za ścianą klifów. Także i ja w niedługi czas potem dotarłem do górskiego muru. Czułem ogromne zmęczenie, lecz wiedziałem, że na szczycie pasma znajdę Saline.

Zacząłem wdrapywać się po stromej pochyłości. Gdy byłem w połowie drogi na szczyt coś wysoko w górze złośliwie się zaśmiało. Rechot trwał krótko, lecz tuż po nim zaczęła zwalać się w moim kierunku sterta kamieni. Z trudem uchylałem się od uderzeń. Mając złamaną rękę nie mogłem wykorzystać swojej zwykłej sprawności. Wkrótce dostałem pierwszy raz. Potem drugi, trzeci i czwarty. Pojawiła się krew. Ostatkiem sił schroniłem się za dużym wyłomem skalnym. Lawina przepływała obok z hukiem.

-Idź – Usłyszałem w mojej głowie rozkazujący głos.

- Nie...mogę. – Pokręciłem głową wyczerpany. – Nie mam sił.

- Idź! – Głos bezlitośnie powtórzył. – Ona, by ciebie chronić, przyjmuje silniejsze ciosy.

Zamknąłem na chwilę oczy, po czym skoczyłem naprzeciw lecącym głazom. Robiłem niezgrabne uniki, uchylałem się, uskakiwałem, lecz miałem wrażenie, że niewiele to pomagało. Moje ciało pokryły liczne rany i sińce. Wdrapywałem się jednak dalej. Gdzieś w głębi siebie czułem, że lawina nic złego mi uczynić nie może. Owszem – kamienie licznie trafiały do celu, lecz nie mogły mnie zabić. Coś im na to nie pozwalało.

Niemniej, gdy wreszcie dotarłem na szczyt, z trudem mogłem utrzymać się na nogach. Głowa mi pulsowała, na oczy spływała krew, lewą rękę rozsadzał ból i w ogóle miałem wrażenie, że cały się rozpadnę. Dziwne, lecz nie bałem się – w myślach stała mi tylko jedna myśl: ocalić dziewczynę.

I oto stałem przed nią, na szczycie wysokiej góry, którą rozpalał blask zachodzącego słońca. Saline tam była – młoda, piękna, w lśniącej białej szacie. Klęczała z nisko pochyloną głową, z której spływały długie kaskady prostych, jasnych włosów. Na jej widok wstrzymałem oddech. W pewnym momencie wydała mi się krucha i bezradna, lecz po krótkiej chwili dostrzegłem w niej coś innego – głęboki spokój i wypływającą z tego spokoju, ukrytą gdzieś w jej wnętrzu siłę. Ta dziewczyna przykuwała wzrok, a jej postać niemal wymuszała głęboki szacunek. Nie mogłem oprzeć się poczuciu odpowiedzialności za dobro Saline.

Otrząsnąłem się z tych myśli i ku niej ruszyłem. Wtedy pojawił się ten, który ją uciemiężał. Najpierw zwalił mnie z nóg potężny wstrząs. Potem między mną, a Saline, która zdawała się nie zważać na to, co dzieje się dokoła niej, z głębi skał wyrósł olbrzymi, czarny jeździec. Poczułem mocny swąd palonego ciała. Czarny rumak, z którego oczu bił ognisty blask głośno zarżał. Postać, która go dosiadała – przyodziana w trupioszarą zbroję z narzuconym na głowę długim całunem okrywającym całe jej ciało – uniosła w górę lewą rękę, w której dzierżyła ognisty bicz. Nim zdążyłem zareagować smagnęła nim kilkakrotnie dziewczynę. Córka Nurmala upadła wydając bolesne okrzyki. W miejscu, gdzie uderzyły wici, widniały okropne, zwęglone szramy.

Krzyknąłem z wściekłości i grozy. Niewiele myśląc wyciągnąłem miecz i ruszyłem ku demonowi. Wtedy zostałem przez niego dostrzeżony. Sądziłem, że odeprze atak, on jednak jedynie obrócił wierzchowca w moim kierunku i ryknął pełnym nienawiści i żądzy mordu głosem.

- Jak śmiesz stawać przeciw swemu panu, pomiocie! Jesteś mój, Zabójco! Ukarzę cię, niewierny psie! – uniósł przy tym prawdą dłoń i wskazał na mój miecz. – To należy do mnie, splugawiony płodzie. Krew moich sług, których nim zabiłeś, żąda zemsty!

Stanąłem jak wryty. Palce, w których dzierżyłem broń wbrew mojej woli silniej zacisnęły się na rękojeści. Po chwili miecz sam zwrócił się ostrzem ku mojemu sercu. Serce waliło mi jak oszalałe. Spojrzałem na Saline. Dziewczyna zdążyła się już ponownie dźwignąć na kolana.

- Ja nikogo nie zabiłem – krzyknąłem do niej, pragnąc się usprawiedliwić.

Ognista wstęga ponownie ją dosięgnęła. Nim zdążyłem zareagować sam zostałem powalony tnącym cięgiem. Poczułem na twarzy i szyi okropny, palący ból, jakby mi ktoś przyłożył w te miejsca rozżarzone stalowe pręty.

- Milcz! Cierp przez wieczność! – huknął demon. Potem zaskoczony dostrzegłem tylko, jak moja własna ręka wbiła mi w serce moją własną broń. Myślałem, że momentalnie umrę, lecz zamiast tego poczułem w całym ciele rozdzierający ból. Ból, który przenikał mnie aż do szpiku, wypełniał każdy skrawek mojego ciała, od głowy po końce palców u stóp. Nie byłem w stanie zdusić w sobie krzyku. Krzyczałem głośno, pragnąc tylko, by to wszystko się już skończyło.

Nie wiem jak długo trwało, nim wreszcie ból zelżał. Zstępującą powoli na moje członki ulgę przyjąłem jak najwspanialsze błogosławieństwo. Nie byłem jednak w stanie się poruszyć. Bałem się. Ja, Rodeańczyk, Emril, który nie znał strachu, bałem się, że unosząc głowę ujrzę przed sobą tego, który zesłał to okropne cierpienie. Być może leżałbym tak aż do śmierci, gdyby ktoś nie złapał mnie w pasie i nie dźwignął na nogi. Z lękiem otworzyłem oczy. Lewe ramię w dalszym ciągu dawało o sobie znać. Z westchnieniem zobaczyłem, że po demonie nie było śladu. Saline też nigdzie nie było. Z trudem przełknąłem ślinę. Zawiodłem ją.

- Gdzie jest Saline? – spytałem zwracając się ku temu, który pomógł mi wstać.

Na jego widok serce zamarło mi w piersi. Tuż przy mnie stał olbrzymi mąż o srogim, lecz jednocześnie dobrym obliczu, którego porośnięta kilkucentymetrowym zarostem twarz górowała nade mną niczym wykuty w skale posąg. Mąż ten miał ponad trzy metry wzrostu. Był potężnie zbudowany, miał szerokie bary, wypukłą pierś i wielkie dłonie. W prawej ręce trzymał wielki młot kowalski. Cały jego strój był prosty, zabrudzony sadzą. Z przodu miał zawieszony u szyi i obwiązany wokół pasa skórzany fartuch. Na stopach widniały skórzane buty. Lecz, co najdziwniejsze – z tyłu, z pleców wyrastały mu dwa, okazałe niczym żagle, białe skrzydła.

Patrzyłem oniemiały na niego, lecz on nie zwrócił na mnie uwagi. Miast tego uklęknął na oba kolana i głowę pochylił aż do ziemi. Odwróciłem się zdziwiony – przed kim ten pan i władca mógł się kłaniać?

W odległości trzydziestu kroków od nas stał mężczyzna. Był wzrostu przeciętnego człowieka – co przyjąłem z ulgą – i miał długie włosy. Wpatrywał się gdzieś w dal, dlatego nie widziałem jego twarzy. Po chwili usłyszałem jego głos.

- Ja jestem panem życia, a śmierć jest mi poddana – rzekł spokojnie – Ogień, który palił twoje wnętrze wiele wymazał win, ale wiele więcej jeszcze pozostało. Saline prosiła za tobą i została wysłuchana. Ze względu na moją wierną służebnicę pozostaniesz, by ją ochronić, Obrońco. Ale wiele przy tym wycierpisz. Niemożliwe, żeby było inaczej. Sprawiedliwość głośno woła do mnie w twojej sprawie. Czy podejmiesz się tego zadania?

- Panie – odpowiedziałem, zrozumiawszy, że mówi do mnie. – Odkąd zobaczyłem Saline, niczego nie pragnę tak bardzo, jak tego, by była bezpieczna. Lecz moja ręka jest zdruzgotana, zaś moi Bracia odwodzą mnie od pomysłu uwolnienia jej z Serca Noctuar. W ich duszach nie ma nadziei.

- Słusznie mówisz, że nie ma w nich nadziei – odpowiedział mężczyzna – Po ludzku jest to niewykonalne. Ale ze mną wszystko jest możliwe. Potrzebuję kogoś, kto stanie się narzędziem w moich rękach. Kogo mam posłać? Nikt nie słucha mego wezwania.

- Pójdę! – Zrobiłem krok do przodu. – Oddaję się w twe, panie, ręce.

Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na mnie. Miał niedługą brodę i spokojne oblicze, które przypominało mi Saline. Jego ciemne oczy napotkały mój wzrok. To były dobre oczy, niezwykle bystre i mądre.

- Wiele wycierpisz, Obrońco, ale wytrwasz – rzekł nieznajomy.

W tym momencie moje lewe ramię boleśnie zapulsowało. Uchwyciłem je, przyciskając do ciała.

- Moja ręka... – zacząłem, lecz nie dane mi było skończyć. W tym momencie bowiem skała u stóp mężczyzny rozwarła swe paszcze. Z wyrwy buchnął ogień i trysnęła lawa.

- Nic nie masz, co by nie zostało ci dane – powiedział nieznajomy i zniknął.

Znowu zaczął dąć silny wiatr, który podsycał płomienie.

- Co...? – wykrztusiłem tylko, lecz wielki mąż ze skrzydłami obalił mnie na wznak. W uszach huczało mi od szalejącego ognia i nawałnicy. Nie mogłem się ruszyć. Z przerażeniem zobaczyłem, jak kowal wyciąga z wyrwy wielki dekiel wypełniony czystą lawą oraz stalowe szczypce. Po chwili schwycił w kleszcze moją lewą rękę i ją wyprostował. Poczułem rozdzierający ból. Krzyknąłem. Następnie, ku mej rozpaczy, lawa z dekielka została wylana na moje złamane ramię. Mężczyzna zaczął tłuc w nie swoim olbrzymim młotem. Raz po raz, miarowo, rytmicznie wykonywał swoje zadanie. Z gardła wyrwała mi się prośba o śmierć. Głowę rozsadzało pulsowanie krwi. Wszędzie toczył się szalejący huk wiatru, ognia i co rusz spadającego na moją pogruchotaną kończynę, ciężkiego narzędzia. A w powietrzu unosiły się, wciąż powtarzane, niczym niesłabnące echo, słowa: „Nic nie masz, co by nie zostało ci dane!”.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania