Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział III - Mnich

Jak na złość Ukryty nie spadł z konia. Przez całą drogę przechylał się to w jedną, to w drugą stronę, lecz zawsze, jakby ostatnim wysiłkiem woli udawało mu się utrzymać w siodle.

Ścieżka uległa dziwnej zmianie, jakiej jeszcze w Dolinie nie widziałem. Przede wszystkim z każdymi przebytymi metrami stawała się coraz szersza. Jej podłoże nie było już tak wilgotne i usłane grubą warstwą zwiędłych roślin, jak w pozostałej części lasu. W ich miejscu nieśmiało wykluwały się niewielkie łodyżki i liście, zakrapiające wyściółkę bladą zielenią. Moje zdziwienie szybko przerodziło się w ciekawość. Stanąłem i pochyliwszy się nisko odgarnąłem na boki cuchnącą narośl, by odkryć wzbijający się spośród niej prosty pęd. Mimo, że był maleńki przypominał wznoszącą się dumnie wieżę, otoczoną przegniłymi, pochylonymi ze starości prymitywnymi budynkami.

- Nie zatrzymuj się – usłyszałem głos mojego przewodnika.

Lekko poirytowany, że przerwano mi obserwacje usłuchałem. W mej głowie zaczęły rodzić się nowe pytania, lecz wiedziałem, że na żadne nie uzyskam teraz odpowiedzi. Szliśmy jeszcze przez jakiś czas w milczeniu, gdy nieznajomy rzucił krótko: - Jesteśmy.

Ścieżka miała tutaj dwa metry szerokości. Z dołu spoglądał na mnie znacznie większy zastęp nieco bardziej rozwiniętych, świeżych roślin. Kilka kroków dalej mój wzrok padł na niewiele większy od kciuka biały kwiat. Jak zaabsorbowane czymś dziecko, mijałem go nieustannie wlepiając weń oczy. Cisza jaka tu panowała nie przypominała niepokojącej, ciężkiej ciszy Doliny – była spokojna i lekka. Demony już nam nie towarzyszyły od jakiegoś czasu. Odniosłem wrażenie, że wkraczam do innej rzeczywistości. Spojrzałem przed siebie i pojąłem, że to wrażenie nie było dalekie od prawdy.

Wkraczałem właśnie na niewielką polanę, w centrum której stał prosty dom z jasnego kamienia. Choć słowo „prosty” nie oddawało w pełni istoty jego stanu – ściany postawione były z różnej wielkości nieforemnych ciosów, ułożonych w nieładzie, zaś spadzisty dach pokryty został brunatnym mchem oraz szerokimi liśćmi leżącymi jeden pod drugim niczym dachówki. Z boku budynku przyglądał mi się zasłonięty kawałkiem szarej skóry otwór o czterech nieregularnych bokach, którego krawędzie wyznaczały prymitywnie wykonane deski. Całość przywodziła na myśl porzucony dawno temu młyn, którego koło zmęczone wiekiem i ciężarem zapadło się, pozostawiając go nieporuszonym od owego czasu. Z ziemi, tuż przy fundamentach domu, gęsto wyrastały jakby doń przytulone niewielkie rośliny, a nawet kwiaty. Im dalej chatki, tym było ich mniej. Podobnie było z trawą porastającą całą polanę. Wszystko wydawało się skupiać wokół tej niewymyślnej ludzkiej konstrukcji, jakby to ona była źródłem dającym życie. Wiszące wysoko w górze powyginane gałęzie ciemnych drzew, nie zdołały utworzyć tak gęstego, jak w pozostałej części doliny całunu. Nad polaną panował półmrok. Gdzieniegdzie na ziemię padały świetlne kolumny słonecznych promieni.

Wciąż jeszcze ukrywałem się w cieniu ścieżki, podczas gdy mój przewodnik zdążył wejść do chatki. Chrząknąłem i ruszyłem w jej kierunku.

- Zostaw swojego konia z drugiej strony – rzekł Rodeańczyk stając na progu wejścia.

Widząc, że się nie ruszam uśmiechnął się krzywo i poszedł przodem. Dreptał tam spokojnie wysoki ogier, karej maści, zadbany i piękny o szlachetnym wyglądzie. Nieco z boku płynął wartko mały strumyk, który ginął w gąszczach boru.

- Nie należy do mnie – wyjaśnił. - Podejrzewam, że jest to koń Ukrytego, którego twój wierzchowiec wiezie. Przywędrował tutaj wczoraj, za dnia.

Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.

- Nie spętałeś go – zauważyłem.

- Gdzie miałby uciec? - odparł. - Mam raczej wrażenie, że trzeba go będzie wyprowadzać stąd siłą.

Nic nie odrzekłem. Miast tego jeszcze raz przyjrzałem się polanie.

- Dolina nie pochłonęła tego miejsca – szepnąłem, zastanawiając się, co to może oznaczać.

Chwilę później wnieśliśmy Ukrytego do chatki. Było tam tylko jedno pomieszczenie, które urozmaicało proste posłanie z grubej skóry, dwie podłużne wnęki służące za półki i nieduże palenisko z kominem, na którym piekło się jakieś mięso. W bocznych ścianach, naprzeciw siebie, znajdowały się dwie równie wysokie jak reszta budynku krótkie odnogi, do połowy zakryte grubymi materiałami. Naprzeciw wejścia widniał kamienny, przypominający stół, postument poprzedzony jednym stopniem. W rogu, po prawej stronie leżała sterta zwierzęcych skór. Nie uszły mej uwadze proste miecze, oparte o ścianę u wezgłowia legowiska. W powietrzu unosiła się lekka woń wilgoci.

- Połóżmy go tutaj – rzekł Rodeańczyk. Gdy z zadowoleniem pozbyłem się ciężaru Najemnika, pozwoliłem sobie dokładniej przyjrzeć się pobratymcowi. Był szczupły i wysoki; gdyby nie chude policzki i podkrążone oczy mógłby mieć królewskie oblicze. Włosy miał długie, mocno zaniedbane; nos orli, oczy jasne, co dodawało temu obliczu mądrości, spoza której wypływała jakaś głęboka troska. I nieznacznie się garbił.

- Wciąż spodziewasz się, że zaraz zmienię swoją postać i cię zaatakuję? - spytał, podając mi drewniane naczynie wielkości dłoni. - Usiądź gdziekolwiek i pij. To zwykła herbata. - dodał, wlewając do niego jakiś zielonkawy płyn. Przy okazji sam upił spory łyk. Skorzystałem z tego zaproszenia, i usadowiłem się tuż obok jego własnych mieczy. - Nie zrobię tego. Jestem Rodeańczykiem, jak ty. W dodatku uratowałem ci życie. Do tej pory już byś pewnie był w rękach Przejrzystej – westchnął. - Wybacz jeżeli będę za dużo mówił. Ludzi w tym miejscu nie bywa zbyt wielu, a jeśli już są, to w takim stanie jak ten tutaj – rzekł wskazując głową Ukrytego. Jego ciałem wciąż wstrząsały silne dreszcze. - Mam na imię Lantius, i prawdę rzekłszy spodziewałem się ciebie, Bracie.

- Miło mi to słyszeć. Ostatnia osoba, z którą rozmawiałem całkowicie się mnie nie spodziewała – odparłem.

Uśmiechnął się smutno.

- Zbyt krótki czas minął, aby coś się zmieniło.

- Zbyt krótki czas? Odkąd tutaj zamieszkałeś? - spytałem.

Kiwnął głową.

- To już trzy lata. Wraz z ojcem przekraczaliśmy Dolinę w kierunku Gebernohelt, gdy coś przestraszyło konie, i jeden z nich zepchnął go ze ścieżki... Nie wyszedłem jednak po ciebie, by mieć towarzystwo i móc opowiedzieć swoją historię. Wiedziałem, że będziesz tędy szedł, bo ledwie dwa dni temu miałem gościa. Przedstawił się, jako Trzymający Pieczę Nad Swymi Dziećmi. Kazał przekazać tobie wiadomość odnośnie zadania, które wykonujesz: masz czym prędzej zabrać Saline z Serca Noctuar, Bracie.

Po jego słowach zapadła cisza. Lantius wpatrywał się we mnie, wyczekując mojej reakcji. Po pierwszym zaskoczeniu zrozumiałem, że oto sprawa ta przestała być kwestią między mną a Obserwatorem. Następnie opanowała mną irytacja, że ktoś mówi mi, co mam robić. Przyjąłem to jako złamanie pewnej umowy.

- Do licha z Obserwatorem – rzekłem ostro. - Nikt mi nie będzie wydawał rozkazów. Wykonam zadanie po swojemu. Czemu nagle tak mu się spieszy z przyprowadzeniem Saline do Iglicy?

- Nie mówił nic o jak najszybszym dostarczeniu dziewczyny, nie wspomniał także o Iglicy. Zależało mu jedynie, abyś wyciągnął ją z tego przeklętego miasta.

Spojrzałem na niego ponuro, rozumiejąc, że nieopacznie powiedziałem za dużo.

- Dlaczego zmienił zdanie? – zamyśliłem się.

- Nie wiem – odparł, ściągając mocno zarumienione mięso znad ognia. - Ale sądzę, że dowiesz się tego w swoim czasie. Ta istota – bo z pewnością nie był to człowiek – nie mówiła wiele. Pojawiła się znikąd i zniknęła w głębi Przejrzystej. Ona wymagała ode mnie posłuszeństwa. Bałeś się, że jestem jakąś zjawą, Bracie? Że cię uwiodę, a potem pożrę? Pomyśl jak ja się bałem. Od dwóch dni targał mną niepokój, który minął dopiero z chwilą gdy po raz pierwszy do ciebie przemówiłem. Dawno nie żyłem w takim strachu. Lecz teraz już wiem, zrozumiałem, że nie był to strach, jaki znałem, bo nie pochodził „z czegoś”, lecz ode mnie. Jakbym sam go w sobie stworzył.

Słuchałem go z uwagą, ale i niepokojem. Znaczenie tych słów było mi obce i niezrozumiałe. W dodatku wciąż targała mną nieufność. Kim jest ten człowiek, że żyje w miejscu skażonym, otoczony złem, którego nie potrafiłem nazwać, i jakby to nie wystarczało, twierdzi że się zwykle nie boi? Tymczasem on wydzielił z mięsa dwa kawałki, wyłożył jeden do nieforemnego drewnianego naczynia, dorzucił jakieś rośliny, i podając mi rzekł: - Jedz. Nie umrzesz od tego. Sam zaś nałożył sobie na szeroką deskę.

Upewniwszy się, że i on je, po chwili doń dołączyłem.

- Zwykle nie udaje mi się upolować tyle mięsa – odezwał się po chwili. - Dlatego, gdy wczoraj pod koniec dnia dane mi było złapać jego nadmiar, zrozumiałem, że się dziś spotkamy. Mała rzecz, lecz istotna jeśli żyje się w takim miejscu.

Ponownie nie pojąłem, o czym mówił, lecz postanowiłem to zignorować.

- Co ty tutaj robisz? - zadałem pytanie, które od długiego czasu cisnęło mi się na usta.

- To dosyć trudne do wyjaśnienia. Pozostałem tu z własnego wyboru, choć trafiłem w to miejsce...z przypadku – zawahał się. - Właściwie to nie był przypadek.

- Czuję w sobie głód wysłuchania tej historii. Jak? W Dolinie Przejrzystej?!

Spuścił wzrok, jakby dla lepszego skupienia myśli, a kiedy go podniósł widziałem w jego oczach dziwny płomień, maleńką iskierkę, która zdawała się ożywiać jego wnętrze.

- Tylko my, Bracie wiemy, co wciąż pcha nas na zachodnie części Noctuar, czemu na krótki czas wracamy do opustoszałych krain, nad którymi martwa stolica Gebernohelt góruje niczym symbol ludzkiego upadku. Tęsknota, którą znamy a inni nie pojmują ponownie zbudziła się w sercu mego ojca. Mimo sędziwego wieku zapragnął ujrzeć jeszcze raz nasze utracone ziemie...ziemie upadku naszego ludu.

- Ziemie Utracone – rzekłem z naciskiem.

Lantius podniósł rękę na znak zgody, choć zrobił to niechętnie.

- Ojciec je tak nazywał... Wyruszyłem wraz z nim bo był stary i obawiałem się, że w drodze zginie, poza tym nigdy nie widziałem rodeańskich równin i Gebernohelt. Od samego początku, gdy wkroczyliśmy w Dolinę Przejrzystą działy się dziwne rzeczy. Dolina była wyjątkowo niespokojna. Lecz mimo moich sprzeciwów starzec nie chciał zawrócić, a ja szedłem za nim. Gdy byliśmy już głęboko w borze, coś konie mocno przestraszyło; jeden z nich trącił silnie mego ojca tak, iż ten wypadł ze ścieżki. Odruchowo byłbym skoczył za nim, lecz i mnie obaliły na ziemię.

Kiedy wstałem zobaczyłem już tylko zarys jego postaci, jak z krzykiem, opędzając się od niewidzialnych napastników uciekał nie słysząc mojego wołania... Wierzchowce się rozpierzchły, zostałem sam. Zacząłem szukać ojca. Nie wiem, jak długo kluczyłem po traktach Doliny, ile dni minęło od tego strasznego wypadku. Przejrzysta wołała swymi jękami i podszeptami, straszyła dziwnymi postaciami, mamiła kuszącymi wizjami. Lecz we mnie trwała silnie zakorzeniona – właśnie przez ojca – nauka: „tylko ścieżka, nic poza nią”. Dzięki niemu wciąż żyję – na moment przerwał, by napić się z drewnianego kubka. - Bez przerwy szedłem nawołując. A gdy straciłem własny głos i ze zmęczenia gramoliłem się na kolanach, jak dziecko, usłyszałem inny głos. Nie pochodził z Doliny, tego byłem pewny – był we mnie. A brzmiał jakby myśl, delikatna i miła. Zapytał, czy chcę żyć. Byłem wyczerpany, głodny i zrozpaczony utratą ojca, i nie wiedziałem, czy chcę żyć. Wtedy zapytał czy chcę umrzeć. Nie odpowiedziałem. Leżałem na ziemi bez sił, i doprawdy – czułem, że nie byłoby tak źle umrzeć. Wtedy jednak doświadczyłem czegoś, od czego włosy na ciele stanęły mi dęba, a serce, jakby przypomniawszy sobie, że jeszcze oddycham zaczęło walić jak miechem. Pot wystąpił na całym moim ciele, a ciałem wstrząsały drgawki, bowiem przerażony zdałem sobie sprawę, że odbywa się nade mną coś na zasadzie sądu. Coś lub ktoś rzeczywiście czekało na moją odpowiedź, a każda chwila zwłoki przybliżała mnie do śmierci. Niemalże widziałem wzniesioną już do góry dłoń, która lada chwila miała opaść na znak ścięcia mej głowy.

Nie miałem sił krzyczeć, choć rozwierałem swe usta, ale wewnętrznie wykrzyczałem jak w obłąkaniu, że nie chcę umierać. Długo tak krzyczałem, dopóki nie poczułem, że kat odstąpił gdzieś na bok. Wtedy głos, równie spokojny, co na początku rzekł: „Dobrze. Zatem, czy chcesz żyć?”. Niemal od razu odpowiedziałem, że chcę, że właściwie niczego bardziej nie pragnę. Wówczas usłyszałem: „Wstań i idź”. Sądziłem, że to żart bo na całym ciele czułem, że nie dam rady już zrobić ani jednego kroku. Spróbowałem jednak, i tak przeszedłem jeszcze wiele drogi, choć początkowo byłem przekonany, że nie pokonam dziesięciu metrów. Głód pożerał mnie od środka i nogi drżały jak w febrze, kiedy moim oczom ukazała się maleńka polanka, pośrodku której stał zniszczony nieduży dom. „Za domem – rzekł głos – płynie strumyk, którego woda zdatna jest do picia. Ugaś pragnienie i odpocznij. W tym miejscu nic ci nie grozi”. Nie czułem obawy. Usłuchałem go, napiłem się i od razu zasnąłem... Nie wiem, jak długo tam leżałem i pewnie nigdy się tego nie dowiem. Ważne było, że wciąż żyłem. Nadal pragnąłem odnaleźć ojca, ale już nie chciałem umierać. Zostałem jednak tutaj.

- Dlaczego?

- Nie wiem... Głos, który mnie tutaj przyprowadził nie odezwał się już więcej. To znaczy nie słyszałem go, tak jak wtedy, raczej czułem go. Tak, jakbym widział w sobie twarz mówiącego i z jego oczu wyczytywał to, czego chce. To trwa do teraz, lecz z upływem czasu się pogłębiało – jakby to spojrzenie stawało się dla mnie coraz bardziej zrozumiałe, coraz łatwiejsze do odczytania.

Pierwszego dnia po przebudzeniu poczułem, że mam zostać. Było mi wszystko jedno – strata ojca w tak straszny i haniebny sposób przygniotła mnie. Stałem się nagi, nic nie miałem... Dlatego niewiele traciłem zawierzywszy temu odczuciu. Uporządkowałem to miejsce, odbudowałem dach, aż pewnego razu silniej niż zwykle ów niemy głos wyraźnie kazał mi pójść jedną ze ścieżek. Nie chciałem tego robić, bałem się. Na tej polanie czułem się bezpieczny, każdego dnia skądś przywędrowywały tutaj słabe, łatwe do zabicia, lecz zdrowe zwierzęta, niczego mi nie brakowało. W końcu, po długim czasie walki z tym głosem, uległem. Zagłębiłem się głęboko w Dolinę, aż znalazłem powód, dla którego miałem opuścić mój azyl – ciało mego ojca leżało na ścieżce... Żył jeszcze. Gdy się pochyliłem by go zabrać wyszeptał tylko: „Synu mój”, i zmarł, a w jego oczach widziałem pokój. To mi wystarczało, Bracie. Od tamtego momentu postanowiłem do końca zaufać osobie, która mnie prowadziła. Od tamtego momentu także polana zaczęła obrastać nową roślinnością.

- Widziałem białe kwiaty i trawę zieloną na trakcie. Im bliżej tego miejsca, tym gęściej pokrywały ziemię – zauważyłem. – I trakt był większy. Ciekawe jak to robisz...

- Ja nic nie robię. Chodzę tylko stale po tych samych ścieżkach, w te i wewte, a las się cofa. Lecz nie przez mnie. Gdyby tak było, to schodziłbym ze ścieżki i bez szwanku na nią wracał. Ale wciąż się boję. Im dłużej tu jestem, tym silnej czuję groźbę i brzydotę boru, a zarazem życiodajną i piękną moc tych ścieżek. Na początku tego nie było. Później – jakby za mgłą, a teraz dostrzegam wyraźnie i z każdym rokiem wyraźniej. Tutaj zrozumiałem, Bracie, że myśmy – całe Noctuar – o czymś zapomnieli. Jeszcze nie pojąłem, o czym, ale myślę, że jestem już blisko.

Wciąż uważnie wsłuchiwałem się w jego słowa, lecz mimo wysiłków nie potrafiłem odgadnąć, co chciał mi powiedzieć. Równie dobrze mógłby się do mnie zwracać za pomocą samych gestów. Zirytowany tą rozmową postanowiłem skierować ją na inny tor.

- Co z nim zrobisz? - wskazałem na Ukrytego. - Powiedziałeś, że możesz mu pomóc. Jak?

Przez moment przyglądał mi się, jakby zawiedziony tym pytaniem.

- To...to trudne do wyjaśnienia – powiedział w końcu cicho. - Nie potrafię powiedzieć. Gdy kończę, dzieją się dwie rzeczy na raz: w ich oczach pojawia się spokój, i zaraz potem umierają.

- Ich?

- Najemnik nie jest pierwszy. Wcześniej ratowałem w ten sposób pięciu innych mężczyzn.

- „Ratowałem” - bardzo to górnolotne stwierdzenie, skoro umierali – zauważyłem nie bez sarkazmu.

Na jego twarzy wystąpił głęboki smutek.

- Ilu ludzi w życiu zabiłeś? Ilu z nich miało po śmierci jasne oblicze? - odezwał się, a ja wiedziałem, że zna odpowiedzi na te pytania. - A jednak oni odchodząc stąd mieli w oczach pokój.

- Pokaż mi jak to robisz – powiedziałem po chwili ciszy.

Podniósł wzrok zdumiony.

- Nie ma mowy.

- Dlaczego? Czyżbyś miał coś do ukrycia? - pokręcił głową, domyślając się, że do czegoś zmierzam. - A może – kontynuowałem – poczekasz aż odjadę i dobijesz Najemnika, a potem się do niego zabierzesz. Oto mięso ze słabych zwierząt, o których wspominałeś.

Byłem przekonany o słuszności swoich sądów. Mięśnie drżały mi na całym ciele. Gotowy do obrony w razie ataku, położyłem dłoń na rękojeści miecza.

- Jest w tobie ogromna nienawiść i duma, Bracie – odrzekł ponuro, lecz po raz pierwszy poczułem w tonie jego głosu jakąś siłę, która mimowolnie mną zawładnęła. - Ogromna. Zadanie, które wykonujesz będzie dla ciebie wielkim brzemieniem. Jeśli nie dasz się złamać, zginiesz... Nie jestem tu po to, by ulegać zachciankom pierwszych lepszych podróżnych, i choć odgrywasz w tej historii jakąś rolę, to z pewnością nie masz żadnej roli, by przeszkadzać mi w tym, co zostało dane mi. Nie jestem kanibalem. - zakończył z naciskiem.

Po jego słowach zapadło milczenie. W pomieszczeniu uniósł się cichy jęk Ukrytego, który na moment zagłuszył trzask paleniska. Z zewnątrz dobiegł nas ciężki szept Doliny.

- Najemnik jest ranny – przerwałem ciszę. - Aby wciągnąć go na ścieżkę musiałem użyć haka.

Kiwnął głową.

- Zajmę się nim...o ile przeżyje – zerknął na niego i dodał – Chciałbym, żebyś został i mi pomógł, Bracie. To będzie walka, zawsze to jest walka. Walka z tym, co siedzi w jego wnętrzu. A najdziwniejsze, że nie do końca ja ją staczam. Gdy trwa, tylko silniej uczepiam się tego głosu, tej istoty, do której należy. Jak dziecko do sukni matki. Ciężko to zrozumieć... Jestem ledwie narzędziem; samo narzędzie do niczego się nie nada, dopóki jego właściciel nie weźmie go w swoje ręce i nie użyje do celów, do których zostało stworzone. A być może najdziwniejsze jest to, że ten głos czeka, aż pozwolę, by mnie wykorzystano. Jakby miał nade mną władzę, lecz jednocześnie poddał ją mojej woli.

- To bzdura – mruknąłem – Męczy mnie ta rozmowa. Twoje słowa są dla mnie niezrozumiałe.

- Obawiam się, że nie umiem już mówić inaczej – zaśmiał się. - W nazbyt dziwnym miejscu mieszkam. Tu przemawiam tylko do...a jeśli nie, to myślę, bardzo dużo myślę.

- Więc jedź ze mną, Bracie. Opary Przejrzystej mącą umysł. Razem uwolnimy dziewczynę z Serca.

- Nie – uniósł dłoń. - Jeszcze nie czas. Doprawdy – chciałbym, ale to nie jest ten moment. To jest twoje zadanie, ja swoje wypełniam tutaj.

Nie namawiałem go więcej. Dokończyliśmy w milczeniu posiłek, po którym zabierałem się do odjazdu. Napełniłem bukłaki wodą ze strumienia płynącego za chatką, i podprowadziłem konia na skraj polany.

- Jedź prosto do Serca Noctuar – powiedział mi, gdy żegnaliśmy się starym zwyczajem Rodeańczyków klękając na jedno kolano i przyciskając głowę do nóg. Takie pożegnanie różniło się w przypadku dzieci, które przed swoimi rodzicami padały na oba kolana, zaś głowę chyliły do samych stóp. - Mam dziwne przeświadczenie, że za czynem, którego masz się podjąć stoi coś o wiele większego. Będziesz musiał stać się mniejszy niż zwykle, by cię nie złamano i nie schwytano.

- Żegnaj, Bracie – odpowiedziałem tylko i wszedłem na ścieżkę Doliny, prowadząc konia za sobą.

Przemierzałem Przejrzystą powoli i rozważnie, bacząc na każdy szmer a jednocześnie myśli zwracając ku tej małej polance i jej dziwnym mieszkańcu. Jak żyłem nie spotkałem takiej osobliwości. Na mój rozum Lantius powinien być szalony, lecz z całą pewnością nie był. I te jego słowa o brzemieniu, o tym, że będę musiał się czemuś poddać by przetrwać... Mimo, że uznałem je za bzdury, to nie potrafiłem wyrzucić ich z pamięci. Stały się, jak bolesne znamię, nie dające o sobie zapomnieć.

Dolina ciężkim wzrokiem napęczniałych drzew i rozkładających się ciał, odprowadzała mnie. Raz jeden na mej drodze stanął chory ryghal. Głośno dysząc, ze spuszczonym pyskiem i wyciągniętym językiem wyminął mnie i poczłapał chwiejnie dalej. Nie znosiłem tych stworzeń. Były podobne do wilków, lecz znacznie od nich większe i silniejsze. Ich watahy atakowały nawet duże grupy uzbrojonych ludzi. Mi zaś ubiły wiele wierzchowców.

W końcu stanąłem na skraju lasu. Niemal od razu poczułem, jak otula mnie ciepłe powietrze, zmywając ze mnie lepki chłód Przejrzystej. Przede mną rozpościerała się szeroka równina, rozlana wysoką brunatną trawą. Zachmurzone niebo rozświetlało ukryte gdzieś za gęstym całunem słońce. Zgadywałem, że był wieczór – od wschodu napływał mrok. Skrzywiłem usta w niezadowoleniu – ciemność była mi sprzymierzeńcem, lecz nawet ja chciałem zakosztować trochę dnia po ostatnich kilku godzinach. Poklepałem konia po szyi. Gdy tylko opuściliśmy Dolinę zaczął rżeć w wielkim zadowoleniu. Miałem przed sobą prostą drogę do Serca Noctuar.

- Będę musiał stać się mniejszy niż zwykle, by mnie nie schwytano – wypowiedziałem słowa Lantiusa. Założyłem na nos chustkę i naciągnąłem kaptur. Jeszcze raz wpatrzyłem się w gęsty bór. Z tego miejsca wydawało mi się niemożliwym, by człowiek mógł tam zamieszkać. Zastanawiając się, co za szaleństwo trzymało tam mojego pobratymca, dosiadłem wierzchowca i ruszyłem dalej.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania