Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział II - W Dolinie Przejrzystej

Po wschodniej stronie nieba, tuż ponad drzewami nieśmiało zawisło jasne pasmo jutrzni. Niespiesznie się wyprostowałem nabierając przy tym głęboko powietrza. Widząc moje poruszenie odpoczywający obok koń zerwał się z ziemi i posłusznie czekał gotowy by go dosiąść. Cmoknąłem cicho w jego kierunku.

- Ten kawałek potuptasz bez irytującego balastu na grzbiecie za jaki mnie uważasz. Są dwa powody: pierwszy, bo idąc w własnych nogach łatwiej mi będzie trzymać się ścieżki, zaś drugi – żeby nie przyszło ci do głowy zrzucić mnie z siodła, gdy się czegoś przestraszysz.

Rumak pełen zadowolenia zarżał.

- Głupek – mruknąłem i ruszyłem wraz z nim z powrotem do traktu.

Akurat gdy na niego wkroczyłem po prawej stronie zniknął w gęstwinach lasu dorosły lis. Przyjąłem to, jako potwierdzenie słusznie obranej drogi. Ostrożnie stawiając stopy na pochyłej ziemi zacząłem schodzić ze skarpy. Po chwili stałem tuż przed ponurym borem, którego głębiny niknęły w ciemnościach. Istniał stary zwyczaj wywodzący się z mojego ludu, który polegał na kłanianiu się przeciwnikowi mającemu dostatecznie dużo odwagi, by zmierzyć się z jednym z nas w samotnym pojedynku. Był to swego rodzaju wyraz szacunku, na który nie zawsze zasługiwali. Z krzywym uśmiechem na ustach skinąłem głową Dolinie Przejrzystej i przekroczyłem granicę lasu.

Pod moimi stopami odezwał się chrzęst grubej wyściółki. Wolną ręką odgarniałem stojące mi na drodze chaszcze i wiszące gałęzie. Część z nich była sucha i z łatwością dawała się przełamać w ściśniętej dłoni, lecz w większości była to roślinność mokra i śliska w dotyku, jakby nabrzmiała od nadmiaru wody. Gęste, spływające z koron drzew pnącza owijały się wokół mej szyi niczym objedzone węże, którym brakło sił i zainteresowania, by przede mną ustąpić. Nieprzyjemna, słodkawa woń z każdą minutą tężała. Naciągnąłem na nos chustkę. Ze każdej strony poprzez ginące w górze prześwity przebijały się mętne pasma jutrzni. W ich świetle tajemniczo wychylały się ponure zarysy lasu, cichego i złowieszczego, tak innego od tych, które rosną na północy. Podczas gdy w tamtych jeszcze czuło się płynące weń życie, tutaj wszystko wydawało się przygniecione ciężką warstwą pustki i chłodu, jakby rosnące drzewa były ledwie ich imitacją wykutą w ciemnym marmurze. Ta dolina nie chciała, by zaburzano jej spokój. Rozległa nekropolia, w której swój grób ma ziemia, obumarłe korzenie, napęczniałe skażoną wodą pnie, rozkładające się odwłoki zwierząt... Nie dla mnie to poletko.

Odór naciskał w moje nozdrza. Lecz, nie uszedłem daleko. Tego byłem pewny. To tylko bór szybko gęstniał. Nachyliłem się ku wyściółce. Mnóstwo śladów. Lis z całą pewnością także tędy szedł. I ścieżka wciąż pozostawała widoczna; jakieś trzy kroki dalej nagle opadała po lekkim skosem, by cienką rysą wpijać się coraz głębiej w las. Ruszyłem.

Koń wiernie stąpał tuż za mną. Bał się. Czułem to. Ale jednocześnie mi ufał. A ja nie zakryłem jego oczu tylko dlatego, że nie chciałem tracić dodatkowej czujki. Ostry wzrok Rodeańczyka także zawodzi. Nie ma żadnego sensu pozbawiać zwierza stresu, gdy stawką jest własne życie. Dopóki ja żyję on również może czuć się bezpiecznie. Tak jakby.

Na dole trakt, niczym pod naporem naciskającego boru nieznacznie uległ zwężeniu. Ściągnąłem płaszcz by szczelnie przylegał do mego ciała, lecz mimo to zarośla irytująco skutecznie utrudniały ruchy. Z zazdrością spojrzałem na gładką sierść mego towarzysza. Rozmokła ziemia pod moimi stopami zaczęła cmokać od wypływającej wody, która cuchnęła wieloletnią zgnilizną. Konary drzew rosnących w zasięgu ręki oblepione były czymś w rodzaju napęczniałej od wody zgrubiałej skóry, pomarszczonej i śliskiej jak odwłoki niektórych pędraków. Gałęzie zwisały nisko. Ten las był chory w taki sposób, w jaki człowiek choruje po uczcie, na której na wzór wieprza jadał bez umiaru. Co i rusz odzywały się jęki zmęczonych utrzymywaniem zbyt dużego ciężaru pni. Raz po raz szare smugi królującego ponad doliną słońca przecinały nieuchwytne cienie. Nie było tu krzyków, jak w ruinach Gebernohelt, ale wszechobecne szepty. Im bardziej zagłębiałem się we wnętrznościach Doliny Przejrzystej tym wyraźniej je słyszałem. Robiło się coraz chłodniej.

Nagle ten ciężki spokój zakłócił krótki urwany wrzask. Przystanąłem nasłuchując. Nic się nie poruszyło. Cały las zdawał się zamarły w bezruchu, jakby czekał na to, co się zaraz stanie. Po kilkunastu minutach, spodziewając się jaki widok mnie za niedługo spotka powoli ruszyłem dalej. Wkrótce roślinność stała się tak gęsta, że musiałem użyć jednego z moich mieczy do wycinania sobie nim drogi. Było to haniebne zastosowanie tej szlachetnej broni, ale nie miałem wyboru. Przebywszy w ten sposób kilkaset metrów, zatrzymałem się by upić z bukłaka trochę wody. Z kierunku, w którym zmierzałem dobiegał mnie czyiś głos. Ktoś cicho łkał. Westchnąłem.

Znajdowałem się na niewielkim wzniesieniu. W odległości dziesięciu kroków od tego miejsca dostrzegłem wysoką postać, najpewniej mężczyznę, która stała sztywno kilka metrów poza ścieżką. Stąd wyglądała, jak jeden z wielu cieni - czarne kontury jakich pełno w dolinie - lecz mimo to poznałem, że był to zwykły człowiek. Głupiec, który zboczył z traktu. Trzymając wzniesiony miecz powoli doń podszedłem. Coś mówił pod nosem, bez ładu i większego sensu. Drżał na całym ciele. Ręce miał mocno przyparte wzdłuż boków, dłonie silnie zaciśnięte w pięści. Nie uczynił żadnego gestu zdradzającego, że wie, że tu jestem. Uważnie się mu przyjrzałem. Barczysty, wysoki mężczyzna, z głową lekko wysuniętą do przodu. Ciemny strój z przeważającym brązem, przystosowany do dalekiej podróży, w tym wygodne buty sięgające kolan. Z ramion zwisał mu zniszczony płaszcz, na plecach nosił łuk z kołczanem pełnym strzał, i prosty dwuręczny miecz. Zajrzałem w jego pochyloną, teraz skrytą pod długimi, kruczymi włosami twarz. Mógł mieć lat koło czterdziestu, choć blizna ciągnąca się od skroni aż po szyję oszukiwała wiek. Był to Ukryty. Silny, zdecydowany, pewny siebie, dobry wojownik nie znający lęku, a oto wystarczyło, że zszedł ze ścieżki i przypominał obłąkanego, który trząsł się ze strachu z powodu urojonych obrazów.

Schowałem miecz do pochwy. Zawahałem się. A może od razu pchnąć go w samo serce i zaoszczędzić mu dalszej męczarni? Tfu! Od kiedy to ja się zrobiłem taki litościwy?

- Jaki ci na imię? - Spytałem głośno. Drgnął lekko, lecz nie odpowiedział. - Ukryty, jak cię zwą? - Powtórzyłem rozkazująco.

- Odejdź! Nie będę słuchał tego, co mówisz przeklęta istoto. Odejdź, idź przecz! - cicho zasyczał.

Usta wykrzywił mi szyderczy uśmiech.

- Podam ci teraz jedną propozycję, ale uprzedzam, że zrobię to tylko raz i jeśli na nią nie przystaniesz - odejdę – rzekłem. - Mam cię z powrotem wciągnąć na ścieżkę?

Po tym, jak zacisnął usta, poznałem że mimo wszystko słuchał. Koń cicho zarżał zaniepokojony przedłużającą się zwłoką. Nic tu po nas. Minąłem Ukrytego z dziwnym uczuciem, że nie jesteśmy sami. Dokładnie przeczesałem wzrokiem ciemny las. Po plecach przebiegły mi zimne dreszcze. Było tu coś innego poza duchami. Usłyszałem za sobą ciche zaklnięcie.

- Pomóż! Zaczekaj, pomóż mi! - Z desperacją w głosie zawołał najemnik.

Nie zwracając nań uwagi szedłem dalej.

- Niech cię wszystkie diabli porwą! - Krzyknął. - Nie zostawiaj mnie ty sukinsynu!...

Z miejsca zawróciłem.

- Nawet nie wiesz, jaki ze mnie sukinsyn – powiedziałem i ukazałem mu popielne włosy.

Oczy zaokrągliły mu się, jak dwa małe jajka.

- Rodeańczyk – rzekł z odrazą, wykrzywiając usta w grymasie nienawiści.

- Ano tak – mruknąłem. - Słusznieś zauważył. Wiesz, polubiłem cię bo potrafiłeś zachować bezpodstawną zawziętość nawet w obliczu beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazłeś – powiedziałem z sarkazmem. - Dlatego zapytam jeszcze raz: mam cię wyciągnąć?

Oddychał ciężko. Znać było, że się wahał. Przez jego oblicze przebiegł cień zrozumienia.

- Zabijesz mnie – wycedził.

Prychnąłem pogardliwie.

- A po co miałbym to robić? W tym momencie i tak jesteś martwy – stwierdziłem.

Lasem poruszył mocniejszy powiew wiatru. Bez przerwy wydawało mi się, że jesteśmy obserwowani, teraz jednak poczułem to ze zdwojoną siłą. Ponad prawym ramieniem Ukrytego dostrzegłem delikatny ruch. Coś, co z początku wziąłem za dwie nieduże plamy bladych przebłysków słońca, teraz zaczęło się kołysać. Wnet pojąłem, że jest to para jarzących się, wielkich oczu. Ciało łącznie z twarzą ginęło gdzieś w ciemnościach boru, tak, iż zdawało się, że płynęły ponad ziemią, lecz mimo to poznałem, że się do nas zbliżały. Chłodne w swej istocie, pochłaniające ślepia z każdą chwilą rosły, choć i tak były już nieprawdopodobnych rozmiarów. Zadrżałem przypomniawszy sobie nienazwaną postać, która zaskoczyła mnie w zagajniku na równinach. Zmarszczyłem brwi. Ukryty ponownie zaczął do siebie szeptać: „Muszę wrócić...muszę...zrobić krok...nie...nie tak. Nie! N, nie mogę...do ścieżki...gdzie ona jest?...Rodeańczyk...zabije...bodajby zdechł...ja sam...”.

- Najemniku! - zawołałem, lecz mnie nie usłyszał.

Lśniące plamy wisiały tuż nad jego głową. Nie potrafiłem już stwierdzić czy nadchodziły pokonując kolejne metry, czy po prostu powiększały swoje rozmiary pochłaniając wszystko, co stało na ich drodze. Nie sposób było skupić na nich wzroku. Z każdą chwilą Ukryty stawał się coraz bardziej niespokojny.

- Diabli nadali. Mogłem go tu zostawić.

Sięgnąłem do boku konia po grubą linę, na końcu której uwiązany był potrójny hak i rzuciłem ją na prawe ramię Ukrytego. Następnie zdecydowanym ruchem ściągnąłem ją ku sobie. Mężczyzna krzyknął przeciągle i upadł na ziemię. Nie przestałem targać go po ziemi, dopóki nie znalazł się na ścieżce. Milcząco doń podszedłem i wyszarpnąłem kolce z jego barku. Jękną powstrzymując kolejny krzyk. Spojrzałem w głąb kniei – blade ślepia skurczyły się do niewielkich rozmiarów, lecz wciąż tam były. Drapieżnik obserwujący swoją ofiarę.

Ukryty najwyraźniej odzyskawszy świadomość puścił ku mnie wiązankę gróźb i nieprzychylnych zwrotów, rozczulając się przy tym nad własnym ramieniem.

- Mówiłeś, że mnie wyciągniesz! - krzyczał słabo. - Przeklęty Rodeańczyk, przeklęty cały wasz ród! Wiedziałem, wiedziałem, nie można wam ufać!

Nie zwracałem na niego uwagi. Ludzie, którzy zeszli ze ścieżki, i których z powrotem na nią wciągnięto zawsze byli przeświadczeni, że wciąż są poza nią - wewnątrz Doliny Przejrzystej. Nigdy już nie odzyskiwali spokoju, bez przerwy się czegoś obawiali, nikomu nie ufali. Będąc zupełnie gdzie indziej nadal żyli w strachu i pewności, że ponury bór doliny otacza ich zewsząd, jak wody morskich głębin. Nie pomagały zapewnienia przyjaciół, że tak nie jest. Zresztą przyjaciele po jakimś czasie przestawali nimi być. Jak postępująca choroba, to co ze sobą zabrali zbaczając z traktu rosło w nich przysłaniając powoli, acz konsekwentnie wszystko inne. Ulegali cieniowi, który opanowywał ich dusze.

Ten Ukryty był na mnie wyjątkowo wściekły. Głośno mrucząc starał się na klęczkach sięgnąć lewą dłonią po dwuręczny miecz zawieszony na plecach. Obawiając się, że narobi więcej hałasu przystąpiłem do niego i silnie uderzyłem pięścią w tył głowy. Mężczyzna bez przytomności osunął się do moich stóp. Obróciłem go twarzą do ziemi, by obejrzeć ranę. Krew obficie sączyła się z głębokich szram. Pod wpływem moich pociągnięć hak rozerwał część mięśni, i choć obojczyk pozostał nienaruszony, to nie ulegało wątpliwości, że bez mojej pomocy Ukryty umrze. Oczyściłem bruzdy na tyle na ile pozwalały mi na to ograniczone zasoby wody, następnie zatamowałem krwawienie, i przewiązałem bark i plecy wojownika pasmami materiału, które zrobiłem z jego płaszcza. Nareszcie mogłem uznać, że może przeżyje.

- Mam nadzieję, że ten płaszcz mi wybaczysz. Będąc martwym na niewiele by ci się przydał. - rzekłem sadzając go na koniu. Liną przywiązałem Ukrytego tak, by z niego nie spadł. Zrobiłem krok w tył przyglądając się swojemu dziełu. - Do kitu taka robota jeśli miałbyś zdechnąć – zawyrokowałem i ruszyłem dalej.

O dziwo incydent z Najemnikiem nie sprowadził na mój kark nieproszonego towarzystwa. Grunt robił się coraz bardziej podmokły. Od jakiegoś czasu opadał pod większym kątem, co oznaczało, że zbliżałem się do dna Doliny. Wokół zaczęła się tworzyć sięgająca kostek gęsta mgła; poznałem to po mdłych prześwitach, które ledwie przebijały się poprzez gruby całun gałęzi i liści. Między drzewami, w oddali dostrzegłem sunące leniwie po ziemi lub lewitujące wysoko w górze zielonoszare ogniki. Powietrze było nasycone wilgocią i czymś dziwnym, co sprawiało, że przy wdechu serce dotykał niepokojący zwiastun pustki. Całe moje ciało otulał nieprzyjemny chłód.

W pewnym momencie, gdzieś z lewej strony doszedł do mnie cichy dźwięk, przywodzący na myśl chrzęst łamanych kości. Koń niespokojnie parsknął; mocniej ścisnąłem wodze. Uważnie stąpając po ścieżce próbowałem wypatrzeć źródła tego hałasu. Po kilku krokach moje oczy wychwyciły pośród krzaków niewielki ruch. Było to jakieś trzy metry od traktu – najpewniej jeden z gospodarzy tego domu. Po chwili przekonałem się, że istotnie odgłosy te wydawały kości dawno zdechłego wilka. Ścierwo zwierzęcia, na którym wisiały resztki poszarpanej skóry stało niezgrabnie na trzech wysuszonych kikutach (jednej nogi brakowało) i wyraźnie próbowało zrobić krok w bliżej nieokreślonym kierunku. Naga czaszka, spuszczona na nienaturalnie chudej szyi balansowała tuż nad ziemią niczym poszukiwaniu tropu, zaś grzbiet to się zapadał, to znów wypychany jakąś siłą unosił się ku górze. Cała ta konstrukcja trzęsła się, jakby zaraz miała się rozpaść. Przypominało to zabawę nieposłusznego dzieciaka, które postanowiło zrobić sobie z resztek stworzenia teatralną kukiełkę. Tylko nigdzie nie było widać bawiącego się.

Gdy znalazłem się na wprost tego zjawiska, szkielet nagle znieruchomiał. Po chwili rozsypał się w bezładzie i ledwie mrugnąłem powieką, a już wiedziałem, że stoję z czymś twarzą w twarz. „Dziecko” znalazło sobie nową zabawkę. Mój wzrok niczego nie rozróżniał na tle mrocznego boru, lecz czułem, że kilka centymetrów od mojego nosa coś przenikliwie wpatruje się we mnie swoimi plugawymi oczami. Koń z kwikiem szarpnął się do tyłu.

- Gonił cię pies – mruknąłem, gdy w końcu udało mi się go uspokoić na tyle, że przestał wierzgać. Lecz iść dalej nie chciał. Ukryty, wciąż nieprzytomny jakimś cudem ostał się w siodle. - Nie odpowiada ci to nowe towarzystwo? A może jesteś zazdrosny? Rusz się bo cię tu zostawię.

Nic z tego – tylko go zaniepokoiłem.

- Nagle potrzebujesz niańki? - cicho się zaśmiałem i lekko poklepałem go po silnej szyi. Spokojniejszym głosem zacząłem go zachęcać, by dał się poprowadzić. Wystawił moją cierpliwość na ciężką próbę, lecz w końcu za mną ruszył. Niewidzialny natręt nie opuszczał nas na krok. Wraz z nim przypłynął zapach gnijącego mięsa. Wyrzuciłem precz z mojej głowy pełne trucizny myśli namawiające do zejścia ze ścieżki. Co za absurd. Kilka razy w życiu widziałem, jak ktoś usłuchał tych podszeptów. Ludzie warci swojej decyzji. Ledwie krok zrobili, a przystawali jakby odrętwiali, by po chwili zacząć przeraźliwie krzyczeć, płakać, błagać o ratunek, zdzierać z siebie szaty i włosy z głów wyrywać. Nie obchodziło mnie co i dlaczego. Oni byli wystarczającymi odpowiedziami. Nie wszędzie należy pchać swój wścibski nos.

Obecność niespokojnej duszy irytująco grała mi na nerwach. Chcąc odgrodzić się od niewidnych oczu machinalnie narzuciłem na głowę kaptur. To mu się najwyraźniej nie spodobało. Gąszcz wokół ścieżki zaczął wściekle falować. Długie pnącza i gałęzie niższych partii drzew, raz po raz smagały mnie po twarzy. Cóż za narcystyczne upodobania: jeśli wyczują, że się nimi nie interesujesz, że masz je za nic, gotują ci psikusa.

Zatrzymałem się, by zakryć koniowi oczy dwoma skórzanymi klapkami, które trzymałem w zanadrzu. Świąteczny spacerek właśnie dobiegł końca. Przyspieszyłem. Głowa huczała mi od głosów i obrazów, których natłok utrudniał skupienie się na najważniejszej rzeczy – na ścieżce. Z pomiędzy nich szeptała kusząca myśl, bym poddał się tej fali i pozwolił, by swobodnie przeze mnie przepływała. Słodki i dobrotliwy głos zapewniał mnie czule, że i tak jestem za słaby, że ostatecznie i tak ulegnę. Coś uderzyło mnie silnie w prawy policzek. Odruchowo ukryłem twarz za dłonią. Przez palce zobaczyłem przed sobą rozkołysany szereg gałęzi. Dziesięć kroków dalej trakt skręcał w lewo, wymijając niewielki staw pełen przekwitłej wody. Jego tafla od czasu do czasu wybrzuszała się w kilku miejscach, by po chwili wypuścić na powierzchnię kłęby cuchnącego gazu. Z upływem przebytych metrów towarzystwo spoza ścieżki robiło się coraz liczniejsze. Las niósł ze swych głębin pełne nienawiści, lecz jakby wykrzyczane szeptem wrzaski, które zagłuszały znacznie wyraźniejsze głosy miłe i spokojne. Plugawa dolina starała się przywdziać piękne szaty, ociekające słodyczą trudno osiągalnego szczęścia.

Unikałem wzroku demonów krążących wokół, nie spoglądałem na boki. Gdybym to zrobił, ujrzałbym zapewne pełne wdzięku dziewczęta uśmiechające się czule z powabnym blaskiem w oczach. Ich gesty zachęcająco wskazywałyby głębię puszczy, zaludnioną radosnymi mieszkańcami. Mężczyźni także by tam byli – spokojni, dumnie ze swego losu, a obok nich kobiety i mądre dzieci. Po jakimś czasie zapomniałbym, że to absurd, i przekroczyłbym granicę ścieżki. Lecz nie – moje oczy widziały tylko to, co przede mną, a moje nogi słuchały jedynie tego pełnego życia głosu, który twardym tonem mówił mi, bym się nie rozglądał i szedł. Patrząc przed siebie kątem oka dostrzegałem prawdziwe oblicza tych „pięknych dam” i „szczęśliwych mężów” - wychudzone, blade, oblepione pustką i męką poczwary o olbrzymich, wypełnionych czernią oczodołach, na wpół zakrytych przez opadającą nań grubą skórę, zwisającą, jakby pod ciężarem wiecznej beznadziei. Gotowe, by rzucić się na mnie i zadusić. Wszystkie jęczały, wyciągając w moją stronę zakrzywione szpony. Spośród tych jęków wybijały się wrzaski. Nie było chwili ciszy. Ogromne stado hien skupiło się, by zadręczyć ofiarę. Wraz z nim napłynął niewyobrażalny smród, który wycisnął łzy z moich oczu.

Po niedługim czasie pełzająca nisko nad ziemią mgła wyraźnie zaczęła się unosić. Poznałem to po mętnych smugach światła, spływających z góry. Powietrze zrobiło się jeszcze bardziej wilgotne. Włosy kleiły mi się do twarzy. Z lasu zaczął dobiegać cichy dźwięk płynącej wody. Ponownie przyspieszyłem, tylko po to, by zaraz zwolnić. Mleczne opary stały się zbyt gęste, by można było rozpoznać, którędy biegła ścieżka. Mgła sięgała mi do kolan. Zakląłem. Spojrzałem na przebytą drogę, lecz już po kilku metrach nie potrafiłem określić, którędy szedłem. Uznałem, że sytuacja właśnie uległa komplikacji. Na chwilę zamknąłem oczy, by przywołać z pamięci dokładny obraz dalszej linii traktu, który zdążyłem wypatrzyć zanim został przede mną ukryty. Kolejne sto metrów przebyłem z niezgrabnością niegodną Rodeańczyka. Napięte nerwy szargały mnie od wewnątrz, lecz mimo to szedłem uważnie stawiając kroki. Nie wiedziałem, co tak naprawdę się stanie, gdybym bezwiednie zboczył, ale w tej kwestii wolałem pozostać ignorantem. Przez nieodstępujące mnie ani na moment zajadłe postaci, czułem się jak szczur zamknięty w klatce, którą osacza stado wściekłych kotów.

W końcu przystanąłem bo nie sposób było iść dalej. Mgła unosiła się miękką taflą ponad moimi łokciami.

- Zdaje się Obserwatorze, że będziesz musiał znaleźć innego chłopca na posyłki, który dostarczy ci piękną panią z Serca Noctuar. Bo widzisz – po raz pierwszy od lat nie widzę drogi...I alternatywy są, hm przymglone – mruknąłem.

To była prawda. Nigdy idąc Doliną Przejrzystą nie dane mi było zmierzyć się z taką przeszkodą. Zwykle pozostawałem niezauważony, same demony zaś sprawiały wrażenie jedynie wyczuwających moją obecność, bez możliwości dostrzeżenia. Co nie znaczy, że wówczas były spokojne. Jednak ich gniew był szukaniem po omacku, i dlatego szybko się zniechęcały. Teraz sytuacja przybrała inne barwy – jakby demony wiedziały gdzie się znajduję.

Koń dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że przestało mu się tu podobać. Podobnie Ukryty, który dotychczas nie odzyskał przytomności, zachowywał się jakby targały nim senne koszmary. Z jego gardła nieprzerwanie wypływały niezrozumiałe pomruki. Chwiał się przy tym w siodle, jak po wypiciu kilku kufli mocnego trunku. Coś dziwnego działo się w jego głowie. Patrząc na niego odniosłem niepokojące wrażenie, że jest w pewnym stopniu zespolony z tą Doliną, a jednocześnie – zniewolony przez jej mieszkańców. Plugawe bestie bawiły się jego myślami, jak dzieci błotem.

Wydawało mi się, że właśnie zrozumiałem: z chwilą zejścia ze ścieżki Najemnik opuścił również coś więcej – jedyny obszar, który na tym po tysiąckroć przeklętym miejscu zapewniał nie tyle ochronę, lecz i zasłonę. Moja chęć pogratulowania sobie błyskotliwości rozumu legła jednak w gruzach, gdy po pierwszym mrugnięciu powieką dostrzegłem pewną nieprawidłowość – Ukryty był poza ścieżką, ale wciągnąłem go na nią z powrotem. Mimo to demony wciąż go widziały, a nawet – co przyjąłem ze wstrętem – mogły mieć na niego wpływ. Najemnik stał się intruzem.

- Wybacz przyjacielu, ale zdaje się, że ściągasz zbyt wiele ciekawskich oczu – rzekłem sięgając po nóż.

Zdecydowanym ruchem poluźniłem ostrzem supeł, i zacząłem zdejmować z Ukrytego linę. Czyniłem to będąc już całkowicie zatopionym w gęstej mgle. W pewnym momencie krzyki i jęki bestii stały się jeszcze intensywniejsze i nienawistne, po czym całkowicie zamilkły. Zamurowało mnie. Co to mogło oznaczać? Miałem się obawiać, czy nie?

Po lewej stronie kłęby ciemnoszarego płaszcza silnie zawirowały. O, to akurat zrozumiałem. Szybko wyciągnąłem miecz. Po chwili dostrzegłem cienisty zarys postaci, która zatrzymała się pięć kroków ode mnie, i najwyraźniej nie miała zamiaru podchodzić bliżej.

- Powiedz mi Bracie, czy zszedłeś ze ścieżki? - odezwał się nieznajomy. Miał wysoki głos, lecz na pewno był mężczyzną. Określenie jakim się do mnie zwrócił - „Brat” - było zwyczajowym dla każdego Rodeańczyka. Czyli kogoś, kogo byłbym rad spotkać na tym, tfu! miejscu. Nie popuściłem jednak wodzy emocji, i tylko uniosłem miecz.

- Czemu tak mnie nazwałeś? - spytałem, próbując wgryźć się w jego mętne rysy twarzy.

- Nie drżysz Bracie, i zwróciłeś uwagę na rzecz, która zwykle nie ma znaczenia – usłyszałem w odpowiedzi. - Jestem Rodeańczykiem, a czyż nie tak męscy potomkowie naszego plemienia się do siebie zwracają?

Prychnąłem.

- Niby jak rozpoznałeś we mnie Zabójcę w tej gęstej mgle?

Nieznajomy nic nie odrzekł. Znać było, że się namyśla.

- Tu nie ma żadnej mgły, a ty Bracie stoisz w samym sercu słabego światła słonecznego, które znalazło szczelinę między drzewami – powiedział w końcu.

Uśmiechnąłem się krzywo, i powróciłem do ściągania więzów z Najemnika. Męta z Doliny, pomyślałem. Nie należało się odzywać.

- Co robisz z tym człowiekiem? - Irytant nie dawał za wygraną.

„Wypchaj się”.

Moment spokoju minął, i demony ponownie wypełniły zastygłą ciszę. Stały się teraz bardziej wrzaskliwe. Mimowolnie po plecach przeszły mi dreszcze. Było w tym coś nienazwanego, pełnego rozpaczy, bólu i nienawiści. Zawahałem się. Jak zgłodniałe wilki chciały dostać tego człowieka, a ja miałem im go rzucić na pożarcie? A może to dlatego, że nie dałem się wrobić na tę sztuczkę z tym moim pobratymcem?

- Spójrz na mnie Bracie – usłyszałem go jakby z daleka.

Nic nie odrzekłem. Zatrzymałem wzrok na grubych skrętach liny, powolutku wpijając się w nie, jak za pomocą igły. Czułem nad oczami zmarszczone mocno brwi. Stały się ciężkie od ciężaru myśli, które, jak nawałnica szalały w mej głowie, próbując odnaleźć rozwiązanie z tej sytuacji. Spojrzałem na nieruchomy cień wyczekującej z boku postaci. A może ja już jestem skończony, bo w tej mgle bezwiednie zboczyłem z traktu? Ponownie skierowałem ostrze w stronę przybysza.

- Podejdź. Tylko powoli – rzekłem rozkazująco.

W pierwszej chwili nie zareagował. W końcu opuścił dłonie wzdłuż ciała, i zrobił dwa kroki w moją stronę. Krzyki demonów na moment straciły na znaczeniu, gdy uważnie obserwowałem najmniejszy ruch nieznajomego. Miał na sobie prosty płaszcz z długimi i szerokimi rękawami. Jedna dłoń była mniej widoczna, i byłem przekonany, że zaciska ukryty za materiałem sztylet. Jednocześnie wiedziałem, że sam jestem przezeń skrupulatnie badany. Obcy był ostrożny. To dobry znak. Ale jeszcze nie miałem pewności. Kazałem mu się zatrzymać.

- Czekaj! - odezwał się do mnie. Jego piskliwy głos brzmiał dziwnie pośród czeluści lasu. - Patrz!

Uniósł lewą rękę, odsłaniając ją aż po łokieć. Następnie przyłożył doń prosty sztylet, który jak dobrze odgadłem wcześniej ukrywał, i ciął nim szybko po zewnętrznej części przedramienia. Dojrzałem wypływająca z rany krew.

- Czyż demonów nie można zranić? - spytał.

„Nie, ale wiem, że one lubią kłamać”, pomyślałem przestępując z nogi na nogę. Czułem się coraz bardziej poirytowany. Nie znosiłem niejasnych sytuacji. Od tej szaleńczej hołoty, której jazgot drażnił moje nerwy na pewno nie mogłem spodziewać się niczego dobrego. Mgła – owszem – mogła być jakąś zakichaną sztuczką, ale i ten tutaj mógł być zdechłego psa warty. Przyszedł mi do głowy tylko jeden sposób, by sprawdzić jego miejsce w zaistniałej sytuacji.

Lewą ręką wyciągnąłem przypięty u prawego boku drugi miecz, i zdecydowanie natarłem na nieznajomego. Przez sekundę mignęła mi jego twarz, nad którą wisiały popielne włosy. Istotnie był Rodeańczykiem, jeśli nie czymś innym. Mój ruch go nie zaskoczył. Sparował uderzenie sztyletem, uskoczył w bok i odpowiedział szybkim ciosem krótkiego ostrza. Bronił się. To dobrze. Zaryzykowałem i jeszcze raz natarłem, szukając cięciem jego boku. Z wysiłku zmarszczył brwi, lecz się wybronił. Był szybki. Jak to Rodeańczyk – najszybszy. Wtedy uskoczyłem, i opuściłem gardę. Nie zaatakował. Rozumiał. Patrzyliśmy na siebie, uspokajając oddechy. Kiwnął głową.

- Uważaj – rzekł. - Jeszcze pół kroku w tył, a zejdziesz ze ścieżki.

Odstąpiłem od granicy rozglądając się wkoło. Mgła zniknęła. Nieco z boku opadała na przegniłe poszycie prosta rzęsa słonecznego światła. Jej mętny blask odsłonił nienaturalnie nabrzmiałe od wody ludzkie ciała, których zgrubiałe oblicza posyłały ku mnie chore spojrzenia. Naliczyłem ich kilkanaście. Niektóre wisiały na niższych gałęziach drzew, jak porzucone lalki. Między nimi stał tłum ciężko dyszących, ledwie dostrzegalnych, jak pół-cienie – demonów. Wyglądały na zrezygnowane choć wciąż czułem ich głód i nienawiść. Wszystkie uporczywie wpatrywały się w stronę Najemnika.

- Ukryty opuścił drogę. To przez niego znalazłeś się w tarapatach – rzekł Rodeańczyk, wskazując nań palcem.

Ukłoniłem mu się w pas.

- Witaj Bracie – odpowiedziałem. - Na to wygląda. Błąd, którym omal nie przypłaciłem życiem.

Podszedłem do wierzchowca, by ściągnąć zeń Najemnika. Miałem nieodpartą ochotę rzucić go na ziemię i zostawić na wpół żywego, lecz po krótkim namyśle postanowiłem go zabić.

- Stój Bracie! - Usłyszałem głos pobratymca. - Istotnie, on stanowi zagrożenie, lecz jeśli się pospieszymy, to nic nam nie będzie.

„Co, u licha?!”, spojrzałem nań pytająco.

- Zabierzmy go ze sobą – wyjaśnił. Nie wierzyłem własnym uszom. - On jest mi potrzebny.

Otworzyłem usta i zaraz je zamknąłem.

- Gdzie go chcesz zabrać? I na co ci to ścierwo? - odezwałem się po chwili milczenia.

- To dość nieprawdopodobne, ale mieszkam w Dolinie. Myślę, że można Ukrytego uratować – dodał zaraz.

Tego już było dla mojej głowy za wiele.

- Zaufaj mi – rzekł Zabójca. - Mi również się nie spieszy, by stać się takim jak on. Po prostu istnieje szansa, by wyrwać go z łap Przejrzystej.

- Dla mnie Ukryty należy już do Doliny – odparłem. - Rozumiesz? Do miejsca, w którym nikt kto żyje nie zostaje na stałe.

Nie odpowiedział od razu, a gdy to w końcu zrobił wyczułem w jego głosie wahanie.

- Do niczego ciebie nie zmuszę.

Kiwnąłem głową i zrzuciłem Najemnika z konia. W chwili, gdy się nad nim pochyliłem, cicho wymruczał:

- Nie zabijaj...one...chcą mnie całego. Póki żyję...nie...dostaną.

Uważnie się mu przyjrzałem. Miał zamknięte oczy. Jego bladą twarz pokrywały grube krople potu. Mocno zaciśnięte usta wykrzywiły się w grymasie bólu. Ukryty cierpiał. I jakąkolwiek szumowiną był, nie chciał trafić w ręce Przejrzystej. Choć moim zdaniem idealnie tutaj pasował.

- Spójrz na niego – zwróciłem się do Rodeańczyka. - Całym swoim życiem upodabniał się do mieszkańców tego miejsca, a teraz, gdy stoi u proga i przyjaciele już na niego czekają, ten się przed nimi wzbrania.

- A do kogo ty się upodabniasz, Bracie?

Wskazałem ostrzem na demony.

- Na pewno nie do żadnego z nich.

- Więc zabij Najemnika – odparł. - Ścieżki Doliny to jedne z nielicznych miejsc na świecie, w których można ujrzeć, co dzieje się po przelaniu krwi niewinnego.

Ostatnimi słowami niemal się zakrztusiłem.

- Niewinnego? Przez niego omal nie zszedłem z traktu! O co ci chodzi, Bracie? Twierdzisz, że mieszkasz w Dolinie, mówisz, że możesz pomóc Ukrytemu i jeszcze czynisz go niewiniątkiem...

- Na każde pytanie udzielę ci odpowiedzi, lecz nawet ja nie mogę czuć się bezpieczny, gdy zbyt długo przebywam poza domem. Ścieżki Przejrzystej są zbyt wąskie – mówiąc to, nie wykonał żadnego ruchu. Uświadomiłem sobie wtedy, że od początku naszego spotkania jego wzrok ani razu nie wybiegł poza linię niewielkiej drogi. Było to zdrowe podejście jeżeli chciało się zachować jasność myśli.

Nie ufałem mu, lecz nie ma niczego gorszego od wiecznego zastanawiania się i trwania w bezruchu.

- Pójdę z tobą – zdecydowałem. - Lecz Najemnika sam sobie weź.

Pokręcił głową, czym mnie zaskoczył.

- Nie wezmę go. Posadź go z powrotem na konia.

W pierwszej chwili chciałem zaprotestować, lecz ostatecznie uznałem, że dalsza kłótnia miałaby w tej sytuacji charakter dość groteskowy. Gdy spełniłem to, czego żądał, demony zaryczały jak wściekłe lwy.

- Nie przywiązuj go – rzekł Rodeańczyk. - Nie ma na to czasu. Idź za mną i nie patrz na boki. Gdy posłyszysz, że Najemnik spadł z konia, nie wracaj po niego.

Odwrócił się na pięcie i ruszył ścieżką w kierunku, z którego przyszedł. A ja – jak pies przybłęda – utrzymując dystans dwóch metrów, poszedłem jego śladem.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania