Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział VIII - Pożoga

Z mocno bijącym sercem oderwałem się od murów i ruszyłem w stronę drugiej bramy. Za nią zobaczyłem ponury widok noryelskiej posiadłości. Niegdyś odznaczający się porządkiem i ładem gród Nurmala, teraz był niedostatecznie rozświetlony blaskiem rozprószonego ognia. Z jego głębin dochodziły mię krzyki ludzkie i ryki potworów, których pokraczne sylwetki biegały między budynkami. Znać było, że bito się tutaj o życie.

Pobiegłem przez fragment odkrytej przestrzeni – był to obszerny plac otoczony koszarami. Ziemia w wielu miejscach nasiąkła czerwoną i czarną posoką. Wymijając martwe cielska owłosionych kreatur zmierzałem ku ciemnym zabudowaniom, których okna jarzyły się ognistym światłem niczym żarzące się węgle. Pośród nich uwijali się ludzie – głównie żołnierze i służba. Każdy z trwogą w oczach, dzierżący w dłoni broń. Wielu walczyło, wielu zbijało się w zwarte grupki nacierając na szkarady, równie wielu jednak z płaczem i szaleństwem uciekało jak najdalej od śmierci. Prawie każdy zaś szukał z lękiem naokoło siebie olbrzymiego jeźdźca, pana śmierci, który sforsował mury i zniknął gdzieś wewnątrz dworu.

Walki gorzały wszędzie. Skierowałem się ku ciasnej uliczce zagłębiającej się między pierwszymi budynkami, lecz drogę zastąpił mi dorosły ryghal. Wielkie, buchające z gorąca cielsko, oblepione przepoconą sierścią pojawiło się nagle przede mną i na nic nie czekając skoczyło by zabić. Ujrzałem tylko wielkie ślepia oraz rozwarty pysk z długimi kłami ociekającymi krwią. Uratowało mnie to, że moje ciało miało wyrobiony w sobie odruch, który kazał mi w tej samej chwili, jakby bez użycia umysłu, skoczyć do przodu i ślizgiem wyminąć zwierza. Ryghale bowiem najpierw atakują ofiarę długim susem. Usłyszałem za sobą ryk wściekłości. Momentalnie podniosłem się na nogi i obróciwszy ku bestii przygotowałem się do ostatecznego ataku. Wielkie, podobne do wilka, lecz o wiele okazalsze i masywniejsze cielsko ryghala groźnie zawarczało wstrząsając wyrosłymi na grzbiecie długimi na kilkanaście centymetrów kolcami. Schowałem do pochwy miecz i wyciągnąłem dwa długie sztylety. O ułamek sekundy wyprzedziłem bestię i ruszyłem do przodu. Niemal równocześnie skoczyliśmy. Wszystko dla mnie działo się jakby w zwolnionym tempie, lecz w istocie trwało krótką chwilę. Widziałem dokładnie zbliżający się w locie ku mnie wyszczerzony pysk oraz napięte cielsko. W odpowiednim momencie wytężyłem mięśnie w prawym ramieniu i z całej siły ciąłem sztyletem tak, że ostrze wbiło się głęboko w nos ryghala, sięgając kości i górnego podniebienia. Poczułem silne szarpnięcie, które obróciło mnie twarzą do głowy zwierza i drugi sztylet dźgnąłem w jego kark. Wtedy puściłem broń pozwalając się nieść mocą pędu.

Upadłem kilka metrów dalej pozwalając ciału bezpiecznie się przeturlać. Podniosłem się wyciągnąwszy miecz, bowiem jeszcze w locie dostrzegłem kilka innych pokrak gotowych mnie dobić w razie, gdybym wyszedł z tego starcia bez szwanku. Nie spodziewały się tego. Po chwili skończyłem z ostatnią, która nie zdążyła zbiec. Okropnie cuchnęły, ścierwa.

Podszedłem do zwłok nieżywego już ryghala i wyciągnąłem zeń sztylety. Wtedy usłyszałem czyiś głos nawołujący moje imię. Zwróciłem się w jego stronę.

- Emrilu! – To był Eagwar Belhir, niegdysiejszy sługa Nurmala. Biegł ku mnie, trzymając w dłoni topór.

- Czego chcesz, przyjacielu? Nie opuszczasz miasta? – Spytałem widząc jego rozgorączkowanie. Był cały oblepiony krwią i jakąś inną, zieloną posoką.

- Nic tam po mnie – odpowiedział, łapiąc oddech – Nie ma już czasu, będziesz potrzebował przewodnika. Ze mną szybciej znajdziesz dziewczynę. Lada chwila wejdą tutaj...

Nie dokończył, bowiem w wewnętrznej bramie grodu pojawiły się owe kilkumetrowe demony rozgorzałe płomieniami, które dzierżyły w rękach trójzęby. Na ich widok ostatni waleczni krzyknęli ze zgrozy. Męstwo opuściło wszystkich. Eagwar nie potrzebował nic więcej mówić.

Ruszyliśmy razem, przodem Belhir, za nim ja. Z powodu jego obecności nie mogłem przemierzać posiadłości, tak jakbym chciał, lecz nie oponowałem. Belhir znał dom Nurmala, istotn ie mógł doprowadzić mnie w miejsca, o których nawet bym nie pomyślał.

Mijaliśmy kolejne skrzyżowania uliczek, walcząc i umykając śmierci jak najlepsi z najlepszych. Eagwar okazał się dobrym żołnierzem, choć jak dla mnie zbyt powolnym. Nigdy nie współdziałałem z ludźmi nie będącymi moimi braćmi, a i z nimi zdarzało mi się to nad wyraz rzadko. Musiałem jednak przyznać, że miał we krwi dobrą bitkę. Topór w jego dłoniach był jak błyskawice w czas gwałtownej burzy. Nie znać było po nim lęku. Odzywał się niewiele, tylko tyle, aby objaśnić mi, w jakim kierunku idziemy. Nie pozwalał sobie na obszerniejsze wyjaśnienia. Parł na przód dokładnie tam, gdzie spodziewał się znaleźć Saline.

Bardzo szybko także i ostrze mojego miecza zaczęło parować od świeżej krwi i czegoś, co z pewnością krwią nie było. Nie mogło być inaczej – potworów było bez liku, wyskakiwały zza zakrętów, z dachów budynków lub uskrzydlone zmory atakowały z powietrza. Bezładna kupa mięsa – tego gnijącego także – nie znająca musztry ni wojennego rzemiosła. Jedyną ich siłą była ilość oraz to, co niosły wraz z sobą – przerażenie. Ohydne, powykręcane twarze, bezduszne spojrzenia, chrapliwe dźwięki, które wydawały z pokaleczonych gardeł... Brać godna tylko tego, by ją rozproszyć, raz na zawsze uciszyć. O nie. To nie one wzbudzałyby grozę, gdyby mieszkańcy Serca Noctuar zachowali resztki zdrowego rozsądku. Nie one. Grozę wzbudziłby dopiero ten, który jeszcze nie nadszedł.

Wzdrygnąłem się na tę myśl. Nie wiedziałem skąd mi ona przyszła, lecz czułem, że była prawdziwa. Czyżby dotąd nie ujawnił się prawdziwy Nieprzyjaciel?

W końcu, po niezliczonej ilości krótkich starć i wielu przebytych ulicach, stanęliśmy na otwartej przestrzeni, którą wieńczył pałac Nurmala. A raczej to, co nim kiedyś było. Dom pana Noryelów w Sercu Noctuar bezlitośnie pochłaniały płomienie. Ogień pożerał cały gmach, od wysokiej wieży, po okalające go mury. Bił od niego taki żar, że ledwieśmy z Eagwarem wyszli zza rogu ostatniego budynku, zaraz musieliśmy ponownie się za nim skryć. Powietrze było tu gorące i z powodu unoszącego się wszędzie pyłu trudne do zniesienia.

Przez chwilę w milczeniu oddychaliśmy, czerpiąc głęboko zatrute powietrze w płuca, zmęczeni trudną i niebezpieczną drogą. W głowie mi się kotłowało. Czyżbym się spóźnił? Czyżby cel mojej wędrówki z Gebernohelt uszedł? Wykrzywiłem usta w grymasie dziwnej niemocy.

- Co teraz? – mruknąłem bardziej do siebie niż do mojego towarzysza. Co teraz?

- Szybko się z Nurmalem rozprawili. Bracie, przykro mi – odezwał się zrezygnowanym głosem Eagwar. Znać było, że nie wierzył jeszcze w to, co widzi.

- Nie. To nie może być koniec. – odparłem kręcąc głową. Wychyliłem się zza rogu budynku, by przyjrzeć się dokładniej gorejącemu dworowi.

Pożar rzeczywiście zdążył pochłonąć już całą posiadłość. Płomienie w niektórych miejscach zdawały się tak wysokie, jakby chciały sięgnąć przepastnego cielska spoczywającej ciągle nad miastem bestii. Brama, której odrzwia zostały wyważone rzygała ku nam jasnym żarem. Mury nabierały od gorąca czerwonego koloru. Wraz z okalającą posiadłość pustą przestrzenią stanowiły one jedyną ochronę przed szybkim rozprzestrzenieniem się pożaru na pobliskie budynki. Tyle dobrego, bowiem możliwości na bezpieczne dostanie się do wnętrza Domu, nie odnalazłem. Przeczuwałem wręcz, że takiego już nie znajdę.

Nie straciłem jednak zapału. Ostatnie doświadczenia, tak nowe a zarazem wciąż żywe sprawiły, że nie poddałem się pesymistycznemu nurtowi ponurych myśli i po prostu użyłem rozumu, który doprawiłem wiarą. Porażka bowiem oraz odwrócenie się tyłem i opuszczenie tego miejsca nie zgadzały się z intencjami i interwencjami tego, który w ostatnim czasie raczył się do mnie doczepić. Cudowne uleczenie ręki, prowadzenie mnie przez całą drogę czy wszelkie zazębianie się zdarzeń, których spójność wzbudzała w zdumienie nauczyły mnie czegoś nowego – czytania znaków. A znaki mówiły mi, że tak miało być, i że ktoś chciał, żebym tu dotarł. I chciał, żebym szedł dalej. Wiara miała rzucać ku nieprawdopodobnemu i niemożliwemu, szalonemu i niewytłumaczalnemu oraz prowadzić na spotkanie tego, co niepozorne z tym, co niepojęte, zaś rozum miał to wszystko spajać w jedno. Rozumiałem to i doznawałem niemal dziecięcego zachwytu. Wystarczająco długo już żyłem na tej psiej ziemi, żebym się nią znudził, a oto miałem przed sobą coś zupełnie przeze mnie nieznanego. Dlatego więc postanowiłem, com postanowił.

- Tutaj nasze drogi się rozchodzą Eagwarze – zwróciłem się ku towarzyszowi.

Były najemca Nurmala spojrzał na mnie zdziwiony.

- Co chcesz zrobić?

- Nie daj się zabić do mojego powrotu – odpowiedziałem tylko, zupełnie nie mając ochoty na tłumaczenia.

Opuściłem nasze bezpieczne schronienie. Od razu uderzył we mnie żar bijący z posiadłości Nurmala. Był tak silny, że musiałem okryć twarz swoim ramieniem. Skóra, przecież ogorzała od słońca i wiatru, a jednak szybko rozpaliła się bólem. Każdy krok był dla mnie jak niepewny krok w ciemność. Nie wiedziałem czy postępuję słusznie. Przed sobą miałem pewną śmierć; śmierć, którą poprzedzi krótki czas męki. Szedłem ku niej zaciskając mocno usta.

Usłyszałem za sobą krzyk Eagwara. Chyba chciał, abym zawrócił, nie wiedziałem na pewno. Huk ognia był już zbyt silny. Serce waliło mi jak oszalałe. Widziałem przed sobą opanowane przez bezlitosny ogień wejście do pałacu, w oczy bił we mnie agresywny blask płomieni wylewający się ponad szczyty murów, uszy wypełniał nieustanny grom pożaru, lecz mimo to szedłem. Szedłem, choć ciało lada chwila miało zacząć krzyczeć o zlitowanie – tak ciężką próbę nań zsyłałem.

Nie wahałem się. Tylko jedna rzecz miała władzę mnie stąd zawrócić. Przystanąłem kilka metrów przed wyważoną bramą, która mogła wprowadzić mnie do środka. Zrzuciłem z siebie płaszcz, który z gorąca zaczął się już tlić. To samo zaczęło dziać się z włosami. Cały drżałem z bólu, cały świat w tamtym momencie zdawał mi się jedynie ogniem. Nabrałem w płuca gorącego powietrza i wycharczałem:

- Jeśli jej tam nie ma, zawróć mnie stąd, lecz jeśli jest – idę dalej.

I zrobiłem krok w kierunku bramy. Potem drugi. Gdy zrobiłem trzeci, zdałem sobie sprawę z tego, że spływa na moje ciało ukojenie. Od głowy, powoli schodząc do brzucha, nóg i stóp, z każdym przebytym metrem doznawałem ulgi. Ogień przestawał palić, choć był wszędzie. Płomienie lizały moje ciało – przekroczyłem już bramę pałacu – powietrze nadymało płuca, lecz nie trawiło mnie swoim dotykiem. Czułem ciepło, słyszałem huk, ale wszystko to zostało jakby ode mnie odsunięte.

Na krótką chwilę przystanąłem, lękając się zrobić najmniejszy ruch, jakby taki czyn mógł sprowadzić na mnie to, co w tej sytuacji powinno mną miotać. Oddychałem, lecz ostrożnie – sądziłem chyba, że łapczywiej nabrane powietrze nagle wypali moje wnętrzności. Rozglądałem się, ale powoli, jakbym uważał, że ogień z innej strony będzie tym ogniem, który strawi moją twarz. Z każdą minutą nabierałem jednak śmiałości i kiedym był już pewny, że to, co się dzieje jest prawdziwe, po prostu zacząłem się śmiać. Stałem w środku ognia, otulony płomieniami i śmiałem się. Śmiałem się głośno i długo. Płuca nie rozpadały się w ulotnym, rozżarzonym pyle, lecz nadymały się pełnią życia. Rozpierała je moc czegoś nowego, moc pierwszego, nieskazitelnego powiewu całkiem świeżego, niemowlęcego świata. To było tak silne, iż sądzę, że w takiej sytuacji śmiech powinien być normalną rzeczą.

Gdym się opanował, ruszyłem dalej. Nie mogło być inaczej. W tej chwili nie miałem złudzeń, że sprawa, w jakiej brałem udział, jako drobny kamień, jeden z niezliczonej ilości, który tworzy góry, jest sprawą kogoś niepojętego. Tę grę toczył ktoś inny. W jednej chwili, ja, Emril, pan swego losu, stałem się sługą. I w tej jednej chwili bardziej niż kiedykolwiek poczułem się wolnym, bo nie zabrano mi wolności, gdym dobrowolnie ją oddał. Ten, który miał moc zupełnie mnie zniewolić, nie uczynił tego. Pojąłem to wnet i wiedziałem, że nikt kto tego nie doświadczył, nigdy tego nie pojmie, bom i ja dopiero teraz poznał ukryte dla mnie znaczenie wielu słów żyjącego w Dolinie Przejrzystej Lantiusa. Zadanie, którego się podjąłem powoli sprawiało, że rodziłem się na nowo.

Ogień otaczał mnie szczelnym, choć falującym dziko uściskiem. Nie spodziewałem się nikogo tutaj spotkać, lecz szybko ułuda ta mnie opuściła. Zawsze najpierw, wbrew towarzyszącemu mi chronicznie hukowi pożaru, dochodził do mnie krzyk. Okrutny głos, który okazywał się ciągłym wrzaskiem. Potem między płomieniami pojawiał się cień. Cień ten się miotał, skakał, tarzał po ziemi, bił się po ciele rękoma. W końcu, gdym nie zdołał go minąć lub on sam na mnie wpadał, w cieniu tym rozpoznawałem zwęglonego, okrutnie poskręcanego przez płomienie człowieka. Ludzie ci, kimkolwiek byli, płonęli cali, lecz nie spalali się do końca. Odczuwali przerażające męki, lecz nie miały one ustać. Było ich wielu. Bez odzieży, które strawił im żywioł, bez imienia, które w tym cierpieniu straciło znaczenie, bez twarzy, której niegdysiejsze delikatne rysy nabrzmiały i popękały. Pozostała im tylko wieczność, jakiej w najgorszych koszmarach nie doświadczali. Co dziwne ci ludzie – o ile można było tak ich nazywać – nie mogli mnie znieść. Na mój widok uskakiwali, krzyki ich stawały się bardziej płaczliwe, jakby pożerające ich płomienie nie dopełniały bólu. Byłem pewny, że nie ja byłem powodem tego dodatkowego...dyskomfortu, ale ten, który towarzyszył mi w ostatnim czasie, a który sprawił, że nie stałem się jak jeden z nich.

Dość długi czas kluczyłem w tych ognistych głębinach, aż natknąłem się na mury jakiegoś budynku. Postanowiłem trzymać się go. Nie wiedziałem, gdzie może być Saline, lecz pomyślałem, że, kiedy wejdę wyżej zobaczę coś więcej nad ten szalejący żywioł.

Wkrótce odnalazłem wejście. Buchało ono ogniem i nie zapraszało do środka. Wszedłem jednak. Słychać tu było o wiele więcej krzyków i jęków pożeranych przez ogień ludzi. Stały się one także wyraźniejsze, nie docierały już z daleka. Po chwili dostrzegłem kątem oka kilka agonalnych sylwetek po lewej i prawej stronie. Nie patrzyłem w ich kierunku. Mimo doświadczeń mojego całego życia ten widok zbyt mnie niepokoił. Nie chodziło wszak o samo cierpienie, lecz o to, że ono miało trwać wiecznie. I największego mocarza takie doznanie musiałoby zmóc.

Szybko przeszedłem przez gorejący hol i wkroczyłem do następnego pomieszczenia. Były tam schody, na szczęście – kamienne. Nie marudziłem i zacząłem wchodzić na górę. Na pierwszym piętrze nie znalazłem nic czego nie znalazłbym na dole. I na drugim było podobnie. Gdym wchodził na trzecie poznałem, że ogień nie szalał tu tak gęsto. To tutaj zauważyłem przez okno niewyraźną panoramę dworu. Zachęcony tym, wspiąłem się wyżej, aż na piętro szóste. Schody prowadziły dalej, obszedłem jednak poziom i wyjrzałem na zewnątrz.

Zewsząd płynęły ku mnie żałosne wrzaski nieszczęsnych. Teraz dym, miast ognia, panował w powietrzu. Czarne kłęby tworzyły naokoło gęstą, ruchomą ścianę. Mimo to zdołałem się rozeznać w najbliższej okolicy. Budynek, w którym się znajdowałem był w istocie wieżą o okrągłej formie. Piętro wyżej, z lewej strony prowadził odeń wąski most, który łączył ją z drugą, wyższą i kwadratową. Nie miałem pewności – dym skutecznie utrudniał rozpoznanie – ale i na prawo ode mnie była podobna konstrukcja.

- Uroczo – mruknąłem wspomniawszy słowa Eagwara, który sugerował, że Saline może być ukryta w jakiejś wieży. Nie tracąc czasu pośpiesznie wbiegłem wyżej, na następny poziom.

Most prowadzący do drugiej wieży był długi na pięćdziesiąt kroków, miał blisko dwa metry szerokości i posiadał po bokach sięgającą ponad pas nadbudówkę. Była to mocna, ceglana konstrukcja. I dobre miejsce na zestrzelenie mnie z jakiegoś okna. Może i na dole smażyli się sługusy Nurmala, tutaj jednak ogień jeszcze nie dotarł. Był za to ciemny, kłębiasty dym, który ulatując szybko ku górze z powodzeniem sprawiał, że czułem się jak w wędzarni. I czułem się trochę bezpieczniej.

Odczekałem chwilę przed wkroczeniem na przęsło. Gdym nie dostrzegł niczego niepokojącego, ruszyłem biegiem na drugą stronę. Żadna strzała nie poszybowała w moim kierunku, nikt nie wszczął alarmu.

Drewniane drzwi do wieży okazały się zamknięte. Prawdę rzekłszy – ucieszyło mnie to. Niczego nie zamyka się bez powodu. Zawarte podwoje to niemalże zawsze przejście do czegoś co najmniej interesującego. Nie przystąpiłem jednak od razu do typowego dla rodeańczyka forsowania przeszkód. Przywarłem plecami do drzwi i zacząłem wertować wzrokiem budynek, z którego przyszedłem. Wspinając się po ścianie stałbym się łatwym celem, bez szans na ucieczkę. Dobrze by było upewnić się, że nikt mnie nie obserwuje.

Podburzony pożarem wiatr unosił moje włosy, uszy drażniły donośne wrzaski i jęki zamęczanych, oczy piekły od spalin, które niczym woda przelewały się silnym nurtem naokoło mnie. Kilkadziesiąt metrów ode mnie górowała wysoka, okrągła wieża, którą rozświetlała jasna łuna. Stała dumna i prosta, wtenczas zamieniona w okrutny piec ognisty, rozgrzany i rozpalony, buchający żarem i rzygający dymem z każdej szczeliny. Był to nienawistny piec kowalski, w którym oczyszczano z wszelkiej żywotności istoty żywe i przedmioty martwe, by osiągnąć kwintesencję cierpienia, ciemności i wiecznej, lecz nie pozbawiającej istnienia śmierci. Cały pałac Nurmala nim był. Czy ktokolwiek mógł tutaj się ostać?

Nie zauważywszy niczego podejrzanego, rozpocząłem wdrapywanie się po nierównościach zawartych w murze. Nie potrafiłbym żadnemu człowiekowi wytłumaczyć, jak my – rodeańczycy to robimy. Albo raczej, dlaczego nam idzie to tak łatwo, zaś pozostałym ludziom nie. Równie dobrze można próbować wytłumaczyć wołowi strategie chodzenia na dwóch nogach. Mamy to po prostu we krwi. Silne, chwytliwe palce, dobre rozeznanie po dotyku wytrzymałości wybranego oparcia, świetny wzrok i dany nam zmysł, który to wszystko zespalał. Poza tym nie boimy się wysokości. Dobrze balansujemy, gdy wieje silny wiatr. I nie lubimy butów o twardych i grubych podeszwach.

Ciepło z szalejącego u dołu pożaru otulało mnie zewsząd. Rozgrzane powietrze podrywało mnie do góry, jakby niespokojnie popędzając. Gdym wspinał się coraz wyżej i wyżej – najbliższe okno osadzone było dwadzieścia metrów od mostu – poczułem dziwny uścisk w sercu. Doznałem wrażenia jakbym był ostatnim żyjącym człowiekiem na świecie, ostatnim, który jeszcze uchował się od niszczycielskiej siły trwającego kataklizmu. Wiatr, pożoga, ludzkie krzyki oraz ryki potworów i demonów huczały mi w uszach, podczas gdym zawisł pomiędzy ostatecznym końcem a krótkotrwałym przedłużeniem życia. Ponownie – ostatnio nad wyraz często mi się to zdarzało – osłabły moje członki. Tak mocne było to uczucie. Nie poddałem się mu jednak. Już dobrze wiedziałem do czego ono mnie miało doprowadzić. Smród tej podstępnej intencji był mi dobrze znany.

Wdrapywałem się więc dalej, lecz bez uprzedniej energii. O dziwo, nie wróciła mi już ona. Miast tego coś uwiesiło się na moim ciele i uporczywie starało się oderwać moje ręce od uczepionych kamieni, podciąć nogi i zrzucić w przepaść. Ciężar. Czułem na sobie ciężar, lecz nie własnego ciała. Byłem wyczerpany, gdy wreszcie wylądowałem na podłodze, we wnętrzu wieży.

- Do licha – powiedziałem na głos, łapiąc oddech. – Cholernie ciężka ta robota.

Znalazłem się w schludnie urządzonym, okrągłym pokoju. Na prawo ode mnie stało drewniane łóżko z baldachimem, obok niego majaczyła w rozedrganym świetle jedynej pochodni wielka skrzynia dosunięta do ściany, po lewej stronie, przy niewysokim kominku stały trzy krzesła i nieduży stół. Mury pomieszczenia w większej części okrywały zdobne gobeliny przedstawiające jakieś pejzaże i poza dwoma uwypuklającymi się blisko siebie występami, nie miały w sobie nic ciekawego. Pod sufitem wisiał okrągły świecznik z nadpalonymi, wygasłymi teraz świecami, zaś podłogę wyściełał dywan z zszytych z sobą niedźwiedzich skór. Co dziwne jednak – pokój ten nie miał drzwi.

- A to ciekawe – uśmiechnąłem się. Czyżbym trafił na dobry trop?

Nie śpiesząc się zacząłem badać to miejsce. Nie było ono obszerne, ani zagracone mimo to pierwsze oględziny zajęły mi sporo czasu. Mogłem wtedy uczciwie uznać spryt konstruktora. Żadnego wyjścia, żadnej klamki ani dziurki od klucza. Przyjrzałem się więc dokładniej oknu, przez które wszedłem, lecz nie miało ono na sobie żadnego śladu, który świadczyłby o tym, że była to jedyna droga prowadząca do komnaty. Spróbowałem zatem z podłogą. Ściągnąłem skóry i upchałem je w jednym kącie. Podłoga była kamienna, gładka. Miała wiele bruzd i szczelin, co napawało nadzieją, jednak i tutaj poniosłem porażkę. Jeżeli wejście było zawarte właśnie w podłodze – musiano otwierać je z zewnątrz.

Mruknąłem coś bez celu i rzuciłem się na łóżko (pod nim nikogo nie było – wcześniej sprawdziłem). Obejrzałem jeszcze raz pokój i zamknąłem oczy. Nieprzyjemne dźwięki dochodzące z zewnątrz nie miały teraz żadnego znaczenia. W myślach zacząłem dokładnie przetrząsać to, na co przed momentem patrzyłem. Czy było coś dziwnego w tym pomieszczeniu? Albo coś typowego, na co nikt nie zwróciłby uwagi, lecz sam ukryłbym za tym czymś drzwi? Kominek? Prosty pomysł, od razu go zbadałem. Skrzynia także nie miała w sobie niczego tajemniczego. A może łóżko? Było dość duże i obszerne, lecz jeżeli naprawdę ukryto w nim jakąś wajchę, to ja niczego nie znalazłem. Albo można było stąd wyjść przy pomocy kogoś z zewnątrz, albo...

Dźwignąłem się na nogi. Tamte dwa, znajdujące się blisko siebie występy nie dawały mi spokoju. Niby tworzyły okryty grubym materiałem schowek, w którym trzymano wysięgnik do zapalania znajdujących się na świeczniku świec, miotłę, pręt z płaskim zakończeniem i kilka nie używanych pochodni, a jednak...

Chwyciłem palącą się pochodnię i podszedłszy do schowka, wyrzuciłem z niego wszystkie przedmioty. Tył wnęki tworzyła ściana, taka jak w całym budynku. Gdym jednak zbliżył do niej twarz, poczułem delikatne muśnięcie wiatru; ogień na żagwi również zachybotał. A więc to tutaj ukryto przejście.

Przyjrzawszy się dostrzegłem w rogu niewielkie zarysy. Były one tylko po lewej stronie zagłębienia – prawy występ idealnie zespalał się z całością. Po chwili zastanowienia naparłem na niego. Dało się słyszeć lekki chrzęst, lecz nic ponadto nie zdołałem osiągnąć.

Obszedłem ścianę przylegającą do wnęki z obu stron. Wyglądało na to, że lewy występ jakby nie należał do komnaty – na całej jego wysokości widniały w rogach ledwie widoczne szczeliny; prawy nie wykazywał owych odszczepieńczych tendencji. Odkryłem jednak coś ciekawszego – podłoga z prawej strony miała liczne zarysowania, była wytarta i na pewnym odcinku nieznacznie wgłębiona. Mechanizm był więc oczywisty. Ciekawiło mnie tylko to, czy będę w stanie w pojedynkę dostać się do drzwi. Eagwar mógłby mi się teraz przydać.

Lewy z występów stanowił zatem blokadę. Pchnąłem więc go starając się wcisnąć do ściany głównej. Nie byłem zdziwiony, gdy okazał się posłuszny mojej woli (choć szło mu to z oporem). Nie zdziwiłem się także, gdy po dopchnięciu go do końca, zaraz wrócił na swoje uprzednie miejsce. Zanim jednak to się stało, zauważyłem w podłodze ukrytą uprzednio małą dziurę.

Wśród wyrzuconych wcześniej z wnęki przedmiotów był niedługi, ciężki pręt, którego jeden z końców zakończony był czymś podobnym do płaskiej szufli. Teraz poznałem jego zastosowanie. Po chwili ruchoma ścianka została przytwierdzona. Zaraz zabrałem się za napieranie na drugą z nich. Jak się spodziewałem – ściana całego pomieszczenia przesuwała się pod wpływem mojej siły. Nieruchomy pozostał sufit i podłoga. W wyniku tego działania jedyne okno zniknęło za murem zaś pręt odpadł po chwili z hałasem pchnięty przesuwanym murem. Ciemność rozpraszała teraz zapalona pochodnia. Przemieszczenie całej tej warstwy kamieni kosztowało mnie wiele wysiłku, na szczęście tym razem nie musiałem niczego blokować. Chyliłem czoła przed budowniczymi. Oby jako ludzie byli równie światli.

Gdy udało mi się wreszcie całość przesunąć, odkryty został fragment innej ściany, w której widniały dwa przejścia – schody jednego prowadziły do góry, drugiego na dół. Podszedłem do występu i naparłem nań z drugiej strony, póki nie zniknęło mi z oczu przejście prowadzące niżej. Wolałem się zabezpieczyć. Nie miałem tutaj nic więcej do roboty – wziąwszy żagiew z sobą zacząłem wchodzić na górę.

Korytarz był wąski i ciemny; nie urozmaicały go żadne okna, ani drzwi. Jako, że nie docierało tutaj tak swobodnie powietrze z zewnątrz, a mury były grube, panował w nim przyjemny chłód. I dźwięki grodu były przytłumione. Ktoś tutaj ukryty nie poznałby co działo się na dole.

Szedłem dość długo nim wreszcie dokądś dotarłem. Było to okrągłe pomieszczenie, średnicy około trzydziestu kroków, niedbale stworzone z kamienia, bardzo surowe i cuchnące. Posiadało dwa wąskie, osadzone wysoko, zakratowane okna, jedno od strony północnej, drugie południowej. Naprzeciw mnie majaczyły w półmroku drewniane drzwi z grubym metalowym obiciem. Poza tym nie było tutaj nic, jeśli nie liczyć kilkunastu leżących na podłodze w kałuży krwi ciał ludzkich. Stanowiły one dobry argument, żeby nieuważnie nie przekraczać progu.

Gdym chwilę stał, szukając wzrokiem tego, co zabiło tych ludzi, pod przeciwległymi drzwiami coś się poruszyło. Wyciągnąłem miecz. Ktoś, albo coś wydało z siebie głośny, krótki jęk. Najpewniej sprawca tej masakry. Uniosłem pochodnię wyżej. Najpierw pojawiła się niewyraźna w rozedrganym świetle ludzka sylwetka. Wysoka, umięśniona i sądząc z zarysów prawie naga, miała na sobie jedynie kawałek materiału upięty w pasie oraz dwa szerokie, krótkie miecze u dłoni. Nim dokładniej mogłem się jej przyjrzeć poznałem, że z głowy spływały jej długie, popielne włosy, które delikatnie lśniły. Nie wezbrałem jednak radością, a jedynie zmarszczyłem ponuro brwi. Serce zabiło mi żywiej na samą myśl, co miałem zaraz zobaczyć.

Niestety moje przypuszczenia okazały się trafne. Postać, lekko się chwiejąc i wyraźnie garbiąc zrobiła krok w moim kierunku, przechodząc nad najbliższym truchłem. Lewym przedramieniem zakrywała oczy, chroniąc je przed bolesnym dlań blaskiem żagwi. Oczy miała zapadłe, skórę na twarzy upiornie ściągniętą, zaś dolną i górną wargę wyciętą. Spomiędzy wiecznie odkrytych zębów, po brodzie i szyi spływała jej cuchnąca ślina. Był to strzęp mężczyzny, mojego pobratymca, którego ciało pokrywały liczne blizny i nowo otwarte rany. Zamęczany gdzieś w lochach, aż stracił rozum i przeznaczony do tego właśnie miejsca, niezdolny pomyśleć, że można je opuścić, gdyby ktoś mu na to pozwolił.

Aż sapnąłem z gniewu. Krew płynęła we mnie wartko, a zęby zagryzłem aż do bólu na samą myśl, co zrobiłbym winnemu tej najohydniejszej podłości. Nie mogłem powstrzymać fali nienawiści, która mnie zalała. Nie ma w całym świecie prawa zezwalającego na czynienie drugiemu człowiekowi podobnych rzeczy.

Tymczasem szaleniec zbliżył się i znowu jękną. Był większy ode mnie i wyższy, choć sposób w jaki pochylał do przodu głowę zdawał się temu przeczyć. Wyszedłem mu naprzeciw i skłoniłem głowę w geście szacunku. Następnie sięgnąłem do swoich włosów i ukazując je nieznajomemu rzekłem:

- Widzisz je? Jestem twoim bratem. Jesteśmy razem.

Powiedziałem to, bom nie chciał z nim walczyć, a przemycić go na swoją stronę. Mężczyzna jednak nie zważał na moje słowa i w milczeniu na mnie natarł.

Ani przez myśl mi nie przeszło uznać go i pod względem kunsztu walki za równie upodlonego, co na umyśle. Widok kilkunastu martwych ludzi sam temu zaprzeczał. I właśnie ta roztropność w pierwszej chwili uratowała mi życie. Był szybki, nawet jak na rodeańczyka, i bardzo precyzyjny. Najpewniej w podświadomości pozostało mu coś z dawnego człowieka, bowiem podczas walki nie wydawał z siebie żadnych dźwięków. Zachowywał milczenie i skupienie najlepszego mistrza miecza. Ciął, parował, markował i dźgał jak największy fechmistrz. Jego kroki były pewne, a jednocześnie płynne i bezbłędne. Omijał spoczywające na ziemi ciała, jakby od zawsze tam były, wycofywał się na bezpieczną od ściany odległość, wykorzystywał każdy skrawek powierzchni, mając pojedynek od początku pod kontrolą. Dwa lekkie miecze, w jego dłoniach mogły zwiastować tylko i wyłącznie spotkanie ze śmiercią. Ich niewielka długość nie miała znaczenia, ich mała masa sprowadzała na manowce – ten, który się nimi posługiwał znał wszelkie ruchy, znał potrzebę ich wykorzystania w sposób dla danej chwili odpowiedni, wiedział jak poprowadzić walkę w zależności od rodzaju przeciwnika.

Ja natomiast bardzo szybko poznałem, że tylko przypadek może uratować mi życie. Wiele stoczyłem pojedynków, w każdym, odkąd zmężniałem, to ja byłem panem, tutaj zaś moje doświadczenie przydało mi się wyłącznie po to, abym zrozumiał, że po raz pierwszy grałem rolę ofiary. Zadawałem ciosy, uskakiwałem, naciskałem, ciągle i ciągle kończąc swój ruch z wrażeniem, jakbym walczył ze skalistą ścianą. Ani na moment nie przechylałem szali tego starcia na swoją korzyść. I chociaż czułem, że właśnie staczam swój najlepszy w życiu pojedynek – wszystko bowiem wychodziło mi wyśmienicie – czułem także, że następny może już nie nadejść.

Długi czas nasze ostrza krzyżowały się ze sobą. Szaleniec nie ustępował, prawując się ze mną z równym skupieniem, co na początku; za nic nie mogłem zauważyć u niego jakichkolwiek oznak rozproszenia. Nasze ciała stały się mokre od potu; z mojego, tam gdzie nacięła je stalowa broń, dodatkowo sączyły się smużki krwi – niewesołe zapowiedzi tego, co miało się stać.

W tym momencie mój przeciwnik użył ruchu, którego do tej pory nie wykorzystywał. Polegał on po prostu na banalnym uderzeniu jego broni w moją broń, z pełnym przyjęciem siły uderzenia na siebie, które miało na celu przebicie mojego ciosu z pomocą większej siły. Taki prosty, dziecięcy wręcz sztych był nieelegancki i miał sens tylko wtedy, kiedy miało się pewność, że przeciwnik jest dużo słabszy. A ja byłem słabszy i bardzo zmęczony, w dodatku nieco zaskoczony – szaleniec uczynił to lewą dłonią, co jedynie oznaczało, że był mocniejszy niż sądziłem. Pod wpływem tego natarcia moja ręka, w której dzierżyłem miecz odskoczyła nieco za daleko, niżbym chciał. I na takie rzeczy byłem przygotowany – podążyłem za moim ramieniem, które zostało odrzucone, jednocześnie wysuwając dla ochrony zapaloną pochodnię. Mężczyzna jednak był o ułamek sekundy szybszy. Trzymał w zanadrzu prawą rękę, która była za blisko, aby wykonać cięcie mieczem, ale odpowiednio blisko, aby zadać cios zaciśniętą pięścią w twarz. To uderzenie zwaliło mnie z nóg.

Pozwoliłem ciału przeturlać się po podłodze. Przed wylądowaniem na wznak wyrzuciłem na oślep zapaloną żagiew. Desperacki czyn w obliczu śmierci. Wojownik uchylił się przed nią i natarł. W ostatnim momencie zdążyłem wyciągnąć krótką broń i zablokować dwa zmierzające ku mnie ostrza. Zanim szaleniec ponowił atak rzuciłem weń sztyletem. Nie byłem zdziwiony, gdy go odbił, nie o to jednak chodziło, abym go trafił, a o zyskanie sekund. Najszybciej jak mogłem skoczyłem na nogi i uczyniłem coś, czego nigdy wcześniej bym nie zrobił – chwyciłem za łuk i naciągnąłem nań strzałę. Haniebne zachowanie podczas pojedynku. Nie mogłem jednak uczynić inaczej, jeśli naprawdę leżało mi na sercu dobro Saline/powodzenie tej misji. Martwy na nic bym się jej nie zdał. Tego przeciwnika nie mogłem pokonać w równej walce.

On zaś przygarbił się jeszcze bardziej, podniósł ręce na wysokość oczu i skrzyżował je w przedramionach. Potem skierował ostrza swych mieczy ku dołowi, dzięki czemu większa część jego torsu oraz prawie cała twarz były zakryte. Pomiędzy dzierżącymi broń dłońmi wpijało się we mnie spojrzenie pełne pewnej prostoty, odpowiedniejszej dla drapieżnika w skupieniu skradającego się ku swojej ofierze niż dla człowieka.

- Opanuj się – powiedziałem głośno do niego – Jestem twoim bratem, psiamać.

Równie dobrze mogłem rozkazać spoczywającym tutaj zwłokom, aby się odsunęły i zrobiły nam miejsce. Rodeańczyk zaczął krążyć. Oddychał szybko i głęboko; podobnie zresztą jak ja. Obydwoje przeczuwaliśmy, że nie potrwa to już długo.

To ja przerwałem pełne napięcia badanie siebie nawzajem. Wypuściłem strzałę i zaraz skoczyłem do ataku. Miecz trzymałem wraz z łukiem w lewej ręce skierowany ostrzem do ziemi. Kiedy więc zaatakowałem, pozwoliłem by łuk wypadł mi z dłoni – zdążyłem jeszcze kopnąć go w stronę szaleńca, co akurat go zaskoczyło. Strzałę, której się spodziewał odparł z powodzeniem, lecz na kawałek drewna z cięciwą nie był przygotowany. Zachwiał się i uskoczył w tył. Nareszcie udało mi się wywołać na jego twarzy grymas niezadowolenia.

Wyciągnąłem drugi miecz. Teraz walczyliśmy z dużo większą intensywnością. Pomieszczenie aż huczało od nieprzerwanego metalicznego dźwięku. Ruch przeciwko ruchowi, ostrze przeciwko ostrzu. Nic z tego. Choć czułem, że wyrównałem tę walkę, to nie potrafiłem jej przechylić na swoją stronę. Aby to uczynić musiałem pozbyć się najcenniejszej dla rodeańczyka rzeczy – godności i szacunku dla honorowego męża. Nie było to łatwe. Oznaczało koniec Emrila. Koniec powagi przynależącej tym, którzy nań zasługiwali. Od tego momentu miałbym się stać niegodnym; kimś, z którym nie będzie się liczono. Albo Emril, albo Saline. Albo godność, albo śmierć dziewczyny.

Zagryzłem wargi. Z ledwością uratowałem się przed śmiercionośnym ciosem. Kolejny naruszył mi niegroźnie lewy bok. Nie mogłem tego uczynić. Wolałbym zginąć. Mężczyzna nacierał, ponownie zdobywając przewagę nade mną. Jeśli to zrobię i tak będę martwy. Stanę się godnym pogardy. Co mnie obchodzi ta dziewczyna? Ta cała sprawa od samego początku mi śmierdziała; nie pozwolę sobie na takie upodlenie. Mój cios został sparowany; zrobiłem unik, lecz mimo to poczułem, że wrogie ostrze tnie żywą tkankę tuż przy szyi. Śmierć stała u proga. Wiedziałem to. Saline, coś ty uczyniła?!, zawyłem z rozpaczą i gniewem, przypomniawszy sobie jak ona cierpiała dla mnie. Po coś stanęła na mojej drodze?! Nie mogę ciebie uratować! Nie takim kosztem. Ciemne pręgi, które zostawił na jej ciele ognisty bicz demona wrzynały się w moje serce równie boleśnie jak kolejny celny sztych szaleńca, który ugodził mnie w prawe udo. Czemuś tak dla mnie cierpiała?, jęknąłem.

Dostrzegłszy kątem oka leżący na jednym z martwych mężczyzn łuk, skoczyłem z krzykiem ku niemu i jeszcze nie stanąwszy prosto na nogach zacząłem strzelać zeń w kierunku szalonego niewolnika. Wiele strzał sparował, lecz nie mógł obronić się przed wszystkimi. W końcu padł na wznak, zatopiony we krwi, ledwie dychający. Strzały licznie przeszyły jego ciało.

Ja zaś nie mogłem zrobić najmniejszego ruchu. Oddychałem ciężko wpatrzony tępo w jego konającą sylwetkę. Wypuściłem łuk z ręki. Cisza opanowała to miejsce i nawet dochodzące z oddali dźwięki gorejącego miasta zdały się zamilknąć. Wszystko jakby zamilkło, niezdolne pojąć tego, czego było świadkami.

Długo tak stałem, zhańbiony i upokorzony.

- No tom uczynił już wszystko dla ciebie, córko Nurmala – mruknąłem wreszcie.

Podszedłem do wojownika i wyciągnąwszy mu z dłoni broń, usiadłem przy nim i położyłem jego głowę na swoich kolanach. Życie powoli zeń ulatywało. Okropna twarz stawała się coraz spokojniejszą, oczy zachodziła mgła. Odgarnąłem mu z czoła popielne włosy. Biedny, złamany umysł. Wreszcie jego mocna pierś wypięła się nieco bardziej i po chwili głęboko odetchnęła. Ciało zwiotczało a oczy na wpół się przymknęły.

Zamknąłem mu je do końca.

- Odpoczywaj rodeański książę. Niepokonany, zabity za pomocą podstępu.

Niektórzy z martwych mężczyzn mieli na sobie płaszcze. Wybrałem co czystsze i zdarłszy je z ich poprzednich właścicieli, zrobiłem z nich okrycie dla mego pobratymca.

Potem zacząłem szukać sztyletu, który odrzuciłem. Znalazłszy go, zrobiłem sobie nacięcia na grzbietach lewej i prawej ręki, tuż za nadgarstkami – wśród naszego rodu czyniono je tym, którzy nie zachowywali uczciwości w równym pojedynku. Z takim się nie prawowano. Taki nie miał posłuchu. Nie był godny zaufania. Na razie przewiązałem sobie te rany za pomocą dwóch niewielkich materiałów (także tutaj przydały się płaszcze denatów). Gdy się zagoją będą świadczyć o mnie do końca życia.

Podszedłem do zamkniętych drzwi. Ślady na ich powierzchni świadczyły o tym, że moi poprzednicy, próbowali je roztrzaskać. I byli bardzo blisko. Musiałem jedynie dokończyć ich dzieła. Niedługo potem przejście stało dla mnie otworem.

Z powodu ciemności, która mnie przywitała musiałem zabrać ze sobą pochodnie. Był tam wąski korytarz i schody prowadzące do góry, oczywiście. Całe ciało pulsowało mi z bólu od zadanych ran, lecz jakie to miało znaczenie? Przeczuwałem, że moje spotkanie z Saline nastąpi wkrótce.

Tym razem droga nie była długa. Wkrótce stopnie wprowadziły mnie na szczyt wieży. Był tam ogród z wielu krzewami, których gałązki, mimo wczesnej jesieni, ozdabiały niewielkie, różnokolorowe kwiaty. Podłoże wyściełała gruba, wysoka trawa; nieco na lewo ode mnie rosło nawet kilka niewysokich drzew, pod którymi stała prosta, drewniana chatka. Miejsce to mogło mieć sześćdziesiąt metrów średnicy i zamykał je na krawędziach wysoki, kamienny mur. Było to bardzo miłe więzienie.

Nie zbyłem jednak ostrożności i do domku podszedłem zachowując pełną czujność. Nim uszedłem dziesięć kroków, w cieniu przed sobą dostrzegłem niewielkie poruszenie. Nie należało się zastanawiać – uskoczyłem w bok. Pierwsza strzała przecięła miejsce, gdzie przed momentem stałem, druga przeleciała tuż nad moją głową (w ostatniej chwili zdążyłem się uchylić). Rzuciłem żagiew w stronę napastników i wyciągnąwszy miecze, ruszyłem biegiem po łuku ku prawemu boku domku. Chciałem w ten sposób sprawdzić czy strażnicy czuwali jeden przy drugim czy po obu stronach chatki. Krótka chwila, jaka nastąpiła po pierwszych strzałach dała mi informację, że być może było ich tylko dwóch. Następne strzały nadleciały w nieco dłuższych odstępach po sobie – a zatem drugi strażnik musiał dołączyć do swego kompana. Tyle na razie musiało mi wystarczyć. Biegnąc zakosami zacząłem więc zbliżać się do budynku.

Zapalona pochodnia, którą wcześniej rzuciłem pomogła mi dostrzec kontury żołnierzy – po ich ruchach rozpoznawałem kiedy naciągali strzały na cięciwę. Strzelali naprzemiennie, doskonale wiedząc, co należy robić. Wybraniałem się jednak z powodzeniem, mając miecze za tarcze zaś zwinność za nietkliwy wiatr. Wkrótce porzucili więc broń dystansową i chwycili za ręczną: jeden ze strażników władał prostym mieczem, średniej długości, drugi dwumetrową halabardą z szerokim ostrzem i długim szpicem. Bardzo niewygodni przeciwnicy.

Starliśmy się w zawziętej walce. Obaj żołnierze nie przejęli się kolorem moich włosów, a przynajmniej nie było tego po nich widać. Jak się spodziewałem – stanowili bardzo dobrze dograną parę, z pewnością od wielu lat wspólnie szlifującą się w fechtunku i wzajemnym zrozumieniu. Gdy pierwszy zadawał cios, drugi doskonale wiedział co ma zaraz uczynić, aby ten pierwszy znowu mógł mu odpowiedzieć. Bo tym ta walka w istocie była – rozmową, wedle dawno wyuczonego planu, dwóch współpracujących ze sobą mistrzów. Jeden był silniejszy, dzierżący cięższą broń, lecz o większym zasięgu, drugi słabszy, lecz szybszy i zwinniejszy. Razem zaś mieli mnie ganiać jak stado psów okrążających kota.

Mimo że nie byli rodeańczykami, byłem pełen podziwu dla ich umiejętności, lecz w tym dniu stoczyłem już walkę z mocniejszym ode mnie przeciwnikiem i dla jego pamięci ani śniłem pozwolić, by ktoś inny mógł pretendować do podobnego tytułu. Zacząłem więc napierać coraz szybciej i szybciej, stawiając tym dwojgu coraz większe wyzwanie. Uskakiwali, parowali, lecz jam uderzał jeszcze pewniej i mocniej, i po krótkim czasie w brzuch ugodziłem halabardnika, by zaraz po nim podobnie zranić drugiego.

Strażnicy osunęli się na ziemię, wypuszczając broń z ręki. Dla pewności odebrałem im ją i wyrzuciłem poza wieżę.

- Spóźniłeś się, Zabójco – wycharczał jeden z nich. – Córka Nurmala jest w agonii... Lecz my tobie dziękujemy... Zaryzykujemy i pójdziemy ścieżką, o której ona mówiła...to nam pozostało.

„A idźcie sobie gdzie chcecie” – pomyślałem i pchnąłem drzwi chatki, nie wchodząc przy tym do środka.

Strzała – której się spodziewałem – przeleciała tuż obok mnie. Zdążyłem jednak dostrzec korytarzyk, na końcu którego stał żołnierz i odchodzące od niego dwa wejścia. Z jednego sączyło się światło, drugie ziało ciemnością.

Podniosłem z ziemi moją pochodnię i nie wychylając się, rzuciłem ją w stronę przeciwnika.

- Smacznego – mruknąłem i skoczyłem do środka.

Strażnik nie otrząsnął się jeszcze więc bez problemu go rozbroiłem. Gdy przestał stanowić zagrożenie, podniosłem pochodnię i zajrzałem do tonącego w ciemnościach pomieszczenia. Pomieszczeniem tym okazała się obszerna spiżarka. Nikogo w niej nie było poza unoszącym się na środku Duchem Nocy. Powykrzywiane lica istoty, puste, niekształtne oczodoły powitały mnie w milczeniu, gdym nieświadomy niczego odebrał jej ciemność. Mimowolnie zadrżałem zaskoczony.

- Ach, to ty – rzekłem – I dobrze. Nic paskudniejszego już chyba nie zobaczę.

Wyszedłem ze spiżarni i dopiero wtedy poznałem, że odkąd znalazłem się wewnątrz domu w moje nozdrza napływał delikatny zapach kwiatów. Wiedziałem to, bom kiedyś, dawno temu, na północy Noctuar go czuł, lecz tamten był o wiele słabszy i nie tak...pełny. Zaciekawiony tym, ostrożnie zajrzałem do pokoju obok, który okazał niewielkim salonikiem. Na pierwszy rzut oka nikogo w nim nie było, lecz nie umknęła mojej uwagi druga część pomieszczenia, do której prowadziło szerokie przejście. Cisza tętniła w uszach. Tylko świeżo dorzucone drewno w kominku skwierczało głośno. Wyciągnąwszy miecz opuściłem korytarzyk i wszedłem do salonu.

Mój wzrok padł na stojące naprzeciw łoże, które zostało usłane licznymi okryciami. Podszedłem doń przeczuwając kogo pod nimi zobaczę. Rozpoznałem Saline mimo że nie wyglądała jak podczas sennych wizji. Jej twarz była blada, mokra od potu, zamknięte oczy barwił siny odcień. Szeptała coś niezrozumiale, a jej usta od czasu do czasu uśmiechały się nieznacznie.

Dotknąłem dłonią jej czoła. Było gorące.

- Ty płoniesz – rzekłem – Tak, jak płonie całe Miasto.

Na dźwięk moich słów dziewczyna poruszyła się i uchyliła lekko powieki.

- Mój Obrońca...przybyłeś – powiedziała cicho a nieznaczny uśmiech naznaczył jej usta.

- Czyżbym się spóźnił, pani?

Saline pokręciła spokojnie głową.

- Ja mam swoją walkę, ty masz swoją.

Kiwnąłem głową.

- Co mam robić?

- Zabierz mnie stąd. Miasto jeszcze nie zostało w pełni poddane ludzkiej woli. Wielu myśli, że to, co się teraz dzieje, to najokropniejsza rzecz, jaka mogła się stać. Lecz nie... Żeńcy jeszcze nie nadeszli. To oni będą sędziami wydającymi ostateczny wyrok... Mój Pan nie chce bym oglądała to, co stanie się, gdy padną słowa kierowane przez Niego do ludzi: „Niech się stanie wasza wola”. Cierpię za wielu, lecz wola ludzka jest poddana tylko każdemu człowiekowi z osobna i nikt nie może nic z tym zrobić...

Gdy skończyła mówić, zamknęła oczy i zapadła jakby w sen. Nie reagowała już na moje ciche nawoływania. Zacząłem więc ściągać z niej okrycia. Widok krwi i jej ilości zaskoczyła mnie, lecz nic nie rzekłem. Wiele ostatnimi czasy widziałem.

Z boku leżała skrzynia, w której, jak trafnie zgadłem, schowane były ubrania. Wziąłem z niej jeden komplet dla córki Nurmala oraz znalazłszy świeżą narzutę, okryłem nią dziewczynę i wziąłem na ręce.

- No to idziemy.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania