Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział IV - Bestia

Cel swojej wędrówki ujrzałem w drugą noc po opuszczeniu Doliny Przejrzystej. Pozostając pod osłoną drzew spoglądałem na nieudolnie oświetlone licznymi pochodniami mury ponurego miasta. Tylko pod wpływem ich blasku można było o tej porze rozeznać rozmiary Serca Noctuar – potężny moloch rozlewał się na otwartej równinie niczym truchło gnuśnego olbrzyma rzucające cień po całej okolicy. Panowała tutaj złowroga cisza.

Splunąłem i zeskoczyłem z siodła. Miałem zamiar przeczekać w lesie jeszcze jeden dzień, by z pomocą ciemności dostać się do miasta. Wyczyn ten mógłby mi zabrać dużo czasu więc nie chciałem teraz ryzykować – miałem za sobą ponad połowę nocy. Ukryty w gęstwinach zacząłem rozmyślać o czekającym mnie zadaniu. Zaskoczony zdałem sobie sprawę z ogromnego ryzyka, które się z nim wiązało, tak jakby dopiero teraz naprawdę dotarło do mnie, czego zdecydowałem się podjąć. Im dłużej rozmyślałem, tym mniej mi się to podobało. Przeniknięcie do posiadłości Nurmala będzie trudne, ale wykonalne, lecz jak miałbym ją opuścić razem z dziewczyną? To była zagadka, której rozwiązania nie znajdowałem. Po moim ciele przeszedł dreszcz emocji. Obserwator ofiarował mi nie lada wyzwanie i musiałem przyznać, że zacząłem się lękać czy mu podołam. Nie chodziło jednak o możliwą śmierć, a o to czy okażę się lepszy od tego wyzwania – bałem się porażki. Ja, Emril, Rodeańczyk nie miałem w zwyczaju przegrywać.

Przez resztą nocy nie zmrużyłem oka, starając się odnaleźć lukę w tej misternie stworzonej fortecy, jaką był cel, dla którego zawitałem w te strony. Gdy na wschodzie zaświtało poirytowany przyznałem, że żadnej obiecującej luki nie wykryłem, zaś te, które dostrzegłem były jedynie moimi błagalnymi życzeniami.

Niespiesznie zjadłem kilka kawałków wilczego mięsa, które zdobyłem tuż po opuszczeniu Doliny Przejrzystej. Wtedy zaatakowała mnie nieliczna – pięciozwierzęca – wataha tych głupich, wiecznie głodnych stworzeń. Walka była krótka – szybko zabiłem herszta bandy, a resztę pogoniłem. Zresztą po opuszczeniu Doliny miałem niewiele spokoju. Najpierw zaatakował mnie upiór, który najwyraźniej chciał pozbawić mnie życia, lecz całkowicie go zignorowałem. Doprawdy – nie wiem, dlaczego to skutkuje, ale prawda jest taka, że przegnać je może jedynie brak lęku i coś, co niektórzy nazywają pokojem wewnętrznym. Lecz jak zachować niewzruszoność, gdy widzisz przed sobą coś z wyglądu nieprzyjemnego, a w dodatku próbującego na przykład chwycić cię za szyję swoimi szponiastymi łapami, by zadusić? Trudna sztuka. Ktoś jeszcze powiedział mi kiedyś, że tak naprawdę upiory, które spotykamy są odbiciem naszego sposobu życia, a co za tym miało iść – naszego wnętrza i tylko wtedy mogą nas zabić, kiedy jesteśmy niewolnikami samych siebie. Nie wiedziałem, jaka jest prawda...nie dbałem o nią. Jeśli coś działało, to należało się tego trzymać.

Potem mijałem w niewielkim oddaleniu niedużą osadę, otoczoną drewnianą palisadą. Znałem ludzi tam mieszkających (oczywiście oni mnie nie znali) i wiedziałem, że parali się brudnymi rzeczami, jak magia czy przywoływanie duchów, dlatego nie miałem zamiaru już tam zachodzić. Gdy przechodziłem obok tego osiedla, a był późny wieczór, spostrzegłem, że brama jest wyłamana. Wywołało to w moim sercu jakiś dziwny niepokój. Chwilę później poznałem jego przyczynę – z osady zaczęły biec w moją stronę jakieś dziwne, nagie istoty, które wydawały z siebie okropne jęki, szlochy i krzyki. Z wyglądu przypominały ludzi o okropnych twarzach i nienaturalnie wychudzonych brzuchach. Niejedne miały nieudolnie powszywane w swoje okaleczone ciała głowy, nogi i ręce zapewne swoich niegdysiejszych towarzyszy. Był to mroczny cień człowieczeństwa, człowieczego szaleństwa i skutek zabaw rzeczami, których nigdy żaden z ludzi nie powinien dotykać. Była to też jedna z tych sytuacji, w której rozsądnym wyjściem była ucieczka.

Na koniec zaś napadła na mnie kilkunastoosobowa banda opryszków, którzy zaskoczyli mnie podczas drzemania. Byli głupcami – wiedzieli kim jestem, więc postanowili pochwycić mnie i uwięzić, by wydać w jakimś większym mieście na śmierć i zyskać sławę. Nie zabiłem ich. Jeśli nie mam wyboru nie zabijam napastników, tylko odcinam kończyny, za pomocą których chcieli zrobić mi krzywdę. Także i w tym wypadku postąpiłem podobnie.

Taką więc miałem podróż. Teraz zaś nadeszła kolej pierwszego wyczynu – dostania się do miasta. Spokojnie przeczekałem w gęstwinach aż nastanie dzień. Gdy uznałem, że jest już odpowiednia pora zbliżyłem się do granicy lasu. Serce Noctuar stało teraz w pełnej okazałości. Wysokie mury i gdzieniegdzie wybijające się nieśmiało ponad nie domostwa oraz wysokie wieże, wyrastały z rozległej równiny niczym wychylony łeb jakiejś przyczajonej bestii. Miasto zbudowano głównie z drewna i ciemnobrunatnego kamienia, co mimowolnie przywodziło mi na myśl chore drzewa Doliny Przejrzystej. Od zachodniej strony, nieco na prawo ode mnie w fortyfikacjach widniała potężna brama. Zdążono już ją otworzyć.

Zmierzały już w jej kierunku większe i mniejsze grupy ludzi. Pojedynczych osób nie dostrzegłem – samodzielnie nie podróżowano. Nawet Ukryci, nie chcąc wyjawiać swojej tożsamości, dołączali do karawan. Skrzywiłem się z obrzydzenia – stałem w odległości dwóch kilometrów od Serca, a mimo to, gdy zawiał wschodni wiatr do moich nozdrzy wdarł się nieprzyjemny, słodkawy, lecz duszący smród siedliska. Mruknąłem coś bez większego celu i wychodząc na otwartą przestrzeń zacząłem obserwować niebo nad grodem.

Długo trwało nim wreszcie to dostrzegłem – z jednego miejsca w górę wyskoczył jakiś mały punkt. Najpierw jeden, potem drugi, trzeci i czwarty. Sięgnąłem do kieszeni płaszcza i wyciągnąłem niedużą piszczałkę. Nie użyłem jej jednak od razu gdyż wiatr był niesprzyjający. Musiałem czekać. Jeden z punktów poszybował na północ, a za nim i drugi. Pozostałe dwa też nie obrały mojego kierunku. Dopiero po jakimś czasie jeden z nich zakołował i poleciał na zachód. Kilka minut później mogłem rozróżnić dwa skrzydła wychodzące z jednego ciała. Gdy uznałem, że jest już wystarczająco blisko, zadąłem kilkakrotnie w piszczałkę. Odezwał się czysty orli zew. Ptak podchwycił dźwięk i znacząco obniżył lot. Zadąłem jeszcze trzy razy dopóki orzeł nie wylądował na mojej wyciągniętej ręce. Wtedy szybkim ruchem przywiązałem go linką do siebie. Żeby go uspokoić dałem mu kawałek surowego wilczego mięsa. Nie próżnowałem i zaraz nakreśliłem na niewielkim skrawku papieru kilka słów. Potem umocowałem list u nogi zwierzęcia i zaraz go wypuściłem. Obserwowałem orła dopóki nie zniknął gdzieś na prawo – póki co nie spieszyło mu się z powrotem do miasta. Należało czekać.

Ptak wrócił trzeciego dnia. Zawsze wracały. Nie wiadomo było jedynie kiedy to się stanie. Chwyciłem go i przejąłem list. Wiadomość brzmiała: „Tam, gdzie cień długi rzuca grot strzały”.

To było proste: grotem strzały, my Rodeańczycy, nazywamy jedną z wież widniejącą w północno-zachodniej części muru. Miałem czekać pod nią. Oczywiście w nocy. Informacja o „cieniu długim” miała wskazać dokładne miejsce, do którego powinienem dotrzeć – czyli tam, gdzie za dnia, w zenicie, sięga „szczyt” cienia rzucanego przez wieżę. Nie podano konkretnej pory więc uznałem, że będzie to jedno z ukrytych i wciąż bezpiecznych ścieżek prowadzących do Serca.

Wypuściłem orła. Wiedziałem już wszystko, co chciałem.

Reszta dnia dłużyła mi się bardziej niż wcześniejsze trzy. Zmieniłem jedynie miejsce oczekiwania, przesunąwszy się bliżej wieży. W końcu ciemność zakryła świat swoim całunem. Oporządziłem konia tak, by nic na nim nie hałasowało i trzymając go za uzdą poprowadziłem ku otwartej przestrzeni. Nim przekroczyłem granice drzew rozejrzałem się po okolicy. Noc była bezchmurna. Niewielki, ledwie widoczny sierp księżyca, wisiał nisko na północnej stronie nieba. Nieruchome powietrze spokojnie drzemało. Wszędzie panował spokój, który nie podobał się ani mnie, ani mojemu czworonożnemu towarzyszowi.

Koń rżał nerwowo. Jego zwierzęce zmysły jak zawsze mnie uprzedziły – dopiero po chwili to wyczułem: coś zbliżało się z prawej strony. Nie potrafiłem jednak określić niczego więcej. Starałem się przebić wzrokiem zwodnicze cienie, lecz niczego nie zauważyłem. Jedyne, co mogłem stwierdzić na pewno, to fakt, że coś tam było. I poruszało się. Doświadczałem tej obecności; obecności, która przygniatała mnie coraz bardziej i bardziej, niczym zwaliste cielsko olbrzyma. Nagle poczułem, że ta obecność wychynęła z lasu i ruszyła ku miastu. Mimo to, poirytowany, niczego nie zauważyłem. Wtedy coś mnie olśniło. Spojrzałem w górę. Księżyc zniknął. Podobnie liczne gwiazdy, które chętnie świeciły tej nocy. Zadarłem głowę jeszcze wyżej i zobaczyłem ciemność, która objęła połowę sklepienia. Coś bezszelestnego, ale zwalistego i olbrzymiego ciężko sunęło ku Sercu Noctuar. Coś ogromnego, lecz jednocześnie tak złowieszczo dyskretnego, że nic nie spostrzegło tej obecności. Nawet mój wierzchowiec stał już uspokojony. A to było wszędzie: tuż przy ziemi, w powietrzu i wysoko w górze. Przelewało się niczym gęsta fala, zatapiając w swych wnętrznościach to, co stanęło jej na drodze. Odsunąłem się zapobiegawczo kilkadziesiąt metrów dalej, uznając, że lepiej trzymać się od tego z daleka.

Przeczekałem tam w bezruchu aż nienazwana istota się oddaliła. Niezadowolony zauważyłem, że jej celem było Serce Noctuar. Wkrótce też przekonałem się, że moje przypuszczenie było trafne: gdy wychyliłem się zza drzew i spojrzałem w kierunku miasta, mój wzrok przykuły dwa ogromne, blade ślepia bez źrenic, które wisząc wysoko nad miastem wpatrywały się w jego wnętrze. Tylko dwa razy w życiu widziałem te oczy – niedawno w niewielkim lasku oraz w Dolinie Przejrzystej. Nikt w Sercu jednak zdawał się ich nie zauważać. Skrzywiłem się z odrazą. Coś przyszło do swojej własności, coś legło nad samym grodem niczym zwierz w swoim legowisku. Odechciało mi się wypełniać powierzone mi zadanie, lecz mimo to wsiadłem na konia i ruszyłem do miasta.

Przez całą drogę starałem się nie spoglądać w te monstrualne ślepia – skupiałem się tylko na interesującej mnie wieży. Ani razu nic nie zakłóciło spokoju nocy. Wiatr był lekki, nienatarczywy choć bardzo chłodny – trwała wczesna jesień. Cieszyłem się z tego bo smród miasta stawał się coraz mniej dotkliwy dla mego nosa. Latem byłoby jeszcze gorzej. Nie rozumiałem jak moi pobratymcy mogli mieszkać w tym największym na świecie chlewie. Gdy zbliżyłem się znacząco do murów, zsiadłem z konia i odtąd prowadziłem go za uzdę. Dokładnie zapamiętałem miejsce, w którym miałem czekać. Znajdował się tam spory piaskowiec, za którym bez trudu mogłoby się schować kilku dorosłych ludzi. Wkrótce też do niego dotarłem. Dobrze ukryty przed strażnikami Serca rozpocząłem oczekiwanie. Ostatnio często przychodziło mi na coś czekać.

Moja cierpliwość i tym razem została wystawiona na ciężką próbę. Minęła połowa nocy nim wreszcie coś u podstawy głazu zachrobotało. Po chwili uniosła się z ziemi niewielka kwadratowa klapa, cała pokryta kępami traw. Za nią wychynęła czyjaś głowa.

- Emrilu, Bracie, to ty? - odezwał się męski głos.

Od razu rozpoznałem w nim Dellego, syna Feliego, którego znałem od jego najmłodszych lat.

- Delli! - wyszeptałem z radością. Gdy tylko wyszedł, uściskaliśmy się.

- Jak macie zamiar przecisnąć przez tę dziurę mojego konia?

- Potniemy szybko na kawałki, a za murami poskładamy z powrotem – zaśmiał się – O ile to JEST twój koń. A tak na poważnie – weź, co potrzebujesz i zostaw go mnie. Przyprowadzę ci go za dwa dni. Muszę jechać na północ i to zaraz.

Przyjrzałem się jego młodej sylwetce uważniej. Nie miał na sobie nic, co wskazywałoby, że wybiera się w podróż. To jeszcze o niczym nie świadczyło, ale mimo to zdziwiłem się tymi słowami.

- Wszystko, co potrzebuję mam przy sobie, a o resztę zadba Malius – odpowiedziałem.

- Jak zawsze zabezpieczony, hehe. Zobaczymy się za dwa dni. Swojego konia też zobaczysz. Malius wszystko ci wytłumaczy. Wejdź do tunelu, Raeli dalej ciebie poprowadzi. A teraz wybacz, ale naglą mnie sprawy.

Delli bez dalszych wyjaśnień przejął ode mnie wodze. Patrzyłem za jego cieniem dopóki nie zlał się z mrokiem nocy. Zabrał mi konia i odszedł. Tak po prostu. Musiałem jak najszybciej rozwiązać tę zagadkę.

- Emril? - usłyszałem za sobą dobrze mi znany głos – Bracie, wypadałoby opuścić to miejsce.

Usłuchałem i już po chwili schodziłem drabiną w głąb ziemi. Gdy stanąłem na twardym gruncie, przywitaliśmy się z Raelim i niewiele mówiąc ruszyliśmy dalej. Tunel był dość obszerny, choć niewysoki – szliśmy zgięci w pół – z rzadka rozświetlony niedużymi pochodniami. Gdy którąś mijaliśmy Raeli zaraz gasił ją wciskając w miękki grunt.

Mój przewodnik był dobrze mi znanym – starszym już – człowiekiem. Miał siedemdziesiąt trzy lata. Jego przodkowie wywodzili się z grona wodzów naszego plemienia, kiedy Rodeańczycy żyli spokojnie daleko na zachodzie. Raeli, jak wszyscy Bracia mieszkający w Sercu Noctuar, miał przefarbowane włosy. Osiadł w Sercu, gdy zmarła jego żona. Jego dwaj synowie byli już wtedy dorośli. Chciał, jak sam mówił, być tam, gdzie życie jest trudne, lecz owocne. Nigdy nie pojmowałem moich pobratymców żyjących w tym mieście. Uważali, że w Sercu mają cel – chcieli odpokutować z winy naszych przodków. Raeli też dał się uwieść tym bujdom. Bujdom, które ktoś rozsiewał w sercach moich ziomków. Według mnie to cały świat nas powinien prosić o przebaczenie. O tak. I to na kolanach. Za zbrodnie, które na nas dokonywano, które dalej dokonuje, powinien srogo posypać się popiołem.

- To jest nowy tunel – tłumaczył Raeli – ledwie rok temu, niecały, został ukończony. Przygotuj się na długą wędrówkę. Jest bardzo zawiły. To w razie wykrycia jego istnienia. Poza nim wydrążyliśmy jeszcze trzy podobne. Będą nam pomocne w naszych planach. Szykują się w Sercu duże zmiany.

- Jakie zmiany? – spytałem.

- Opuszczamy to miejsce – odpowiedział jakby zasmucony – Ponieśliśmy porażkę. Serce Noctuar umarło.

Skrzywiłem usta z niesmakiem. Truchło będące już od dawna w stanie rozkładu nie może drugi raz umrzeć, tymczasem Raeli i wielu mu podobnych uważało, że dla tego miasta wciąż istniała nadzieja ratunku. Nie podjąłem jednak tego tematu – Raeli doskonale wiedział, co ja na ten temat myślę.

Szliśmy dalej w milczeniu. Nie docierały tutaj żadne dźwięki. Przyjemny chłód tunelu działał na moje członki kojąco, zaś intensywny zapach wilgotnej ziemi przypomniał mi, że dawno nie było deszczu. Pomyślałem o Saline. Ucieczkę z miasta miałem już dla niej zapewnioną. Jeszcze tylko nie wymyśliłem, jak wyprowadzić ją z domu jej ojca.

Raeli nie żartował z długością korytarza – minęło sporo czasu nim dotarliśmy do jego końca. Moje plecy już niejeden raz wołały o wytchnienie. Mimo to nie dałem tego po sobie poznać widząc, że mój starszy towarzysz trzymał się całkiem nieźle. Albo nieźle udawał.

- To tutaj. Jesteśmy na powierzchni – ogłosił Raeli. Staliśmy przed niewielkimi drewnianymi drzwiami. I z zamkniętymi oczami bym to poznał – smród wrócił. Zrobiło mi się niedobrze. Ludzie nie mogą mnie pokonać w walce, a Serce Noctuar zrobiło to swoim fetorem. - Kiedy stąd wyjdziemy, idź od razu do domu Maliosa. Czeka na ciebie.

Przytaknąłem i naciągnąłem na głowę kaptur, by ukryć moje popielne włosy. Parszywe miasto.

Raeli dwa razy zapukał w furtę. Znowu wyczekiwanie. Wreszcie po drugiej stronie ktoś zaczął przesuwać coś ciężkiego. Po chwili furta otworzyła się do wewnątrz.

- Szybko! - zasyczał męski głos.

Opuściliśmy tunel i wyszliśmy na powierzchnię. Pobieżnie się rozejrzałem – znaleźliśmy się w jakimś niedużym, kilkumetrowym zagłębieniu, gęsto porośniętym wysokimi krzewami o grubych, twardych łodygach i niewielkich listkach, które szczelnie skrywały przed nami niebo. Trwała jeszcze noc. Wszędzie unosił się mocny smród, a wraz z nim dźwięk setek a może i tysięcy latających much.

Zamknęliśmy za sobą drewniane drzwi i następnie zakryliśmy odłamkiem skały – wyjście znajdowało się w fundamentach wysokiego muru. Na koniec zasypaliśmy je ziemią.

- Za tym murem kryje się ogród i dom pana Mulfiego – wyjaśnił Raeli.

Pamiętałem Mulfiego. Szczwany lis, który na waśniach między rodami bardzo wiele zyskał. Jego podstępne działania sprawiły, że jako jeden z nielicznych nie miał w Sercu wrogów. On sam był przyjacielem wszystkich – wszyscy sądzili, że mają w nim sprzymierzeńca, lecz nikt nie pomyślał, że pan Mulfi jest też przyjacielem ich wrogów. Albo wiedzieli, lecz taki stan rzeczy na razie był im na rękę.

Posiadłość pana Mulfiego znajdowała się w południowej części Serca, na uboczu, niedaleko głównego muru. Z wielkich rodów jeszcze tylko Noyrelowie, z panem Nurmalem na czele, osiedlili się z dala od centrum miasta, po jego północnej stronie.

- Nie dziw się temu smrodowi – dodał Raeli – Ten zsyp służy panu Mulfiemu do zrzucania rozczłonkowanych ciał. Zwykle kręci się tu mnóstwo wygłodniałych psów, lecz najwyraźniej ostatnio pan domu nie musiał się nikogo pozbywać.

- Tym szybciej stąd odejdźmy – odezwał się mężczyzna, który nam towarzyszył. Rozpoznałem w nim Semiego, niemal mojego rówieśnika – Mulfi może chcieć nadrobić ostatnie tygodnie posuchy. Wybacz, Emrilu, porozmawiamy później, kiedy warunki będą bardziej sprzyjające.

Chętnie się z nim zgodziliśmy. Klucząc między drzewami, cicho opuściliśmy dół. Wtedy zauważyłem, że całe to miejsce było otoczone wysokim murem. Jedyne wejście znajdowało się na prawo od nas – był to niewielki portyk z łukowym sklepieniem. Coś mnie tknęło. Spojrzałem w niebo, będąc przekonany, że ujrzę dwa, wielkie, blade ślepia. Zdziwiony niczego nie dostrzegłem. Po plecach przeszły mi ciarki. Obserwator powiedział, że mam jak najszybciej zabrać Saline z Serca Noctuar i tak też zrobię – miałem zamiar czym prędzej opuścić to przeklęte miasto.

Nim skierowaliśmy się do wyjścia, przywarliśmy do muru posiadłości pana Mulfiego. Semi cicho syknął. Po chwili odpowiedziały mu dwa dwa szybkie stuknięcia o kamień.

- Dobrze – rzekł Semi – Na górę.

Doskoczyliśmy do przeciwległej ściany i zaczęliśmy się po niej wspinać. Mur miał wiele nieznacznych wypustków i szczelin. Wystarczało, by wdrapać się na szczyt. Dla Rodeańczyka taki wyczyn był chlebem powszednim; było to dla nas tak proste, że do dziś dziwowałem się, dlaczego inni ludzie tego nie potrafią. A jeśli już potrafią, to robią to mozolnie, niezgrabnie. My nie musieliśmy wyszukiwać najłatwiejszej ścieżki na górę. Po prostu stawialiśmy stopę, chwytaliśmy się za coś dłonią i czuliśmy czy wybrane oparcie wytrzyma. Mieliśmy to we krwi, tak jak kot ma we krwi spacer po płocie.

Gdy pozostały mi dwa niewielkie susy, by zakończyć wspinaczkę, ktoś nade mną ostrzegawczo syknął. Zamarłem, a wraz ze mną Semi i Raeli. Zaczęliśmy nasłuchiwać. Usłyszeliśmy kroki kilku osób, lecz wśród zawiłości tylu ścian nie sposób było rozeznać, z której strony dobiegały. Jednego byliśmy pewni – kroki się zbliżały.

- Na prawo od was. Brama – dobiegł do mnie głos naszego stróża.

Byłem najbliżej więc odepchnąłem się od muru i zeskoczyłem na ziemię. Zrobiłem to cicho, niemal bezszelestnie. Potem podbiegłem do przejścia i stanąłem tuż za rogiem. Rozpoznałem męskie głosy. Sprzeczano się o coś. Komuś nie podobał się ktoś, kto najwyraźniej był wyższy od niego rangą. Chyba okazywał mu wzgardę. Nieważne. Przestałem zwracać uwagę na to, o czym mówili, gdy zrozumiałem, że są już bardzo blisko. Położyłem dłonie na rękojeściach krótkich mieczy. W razie, gdyby tu weszli musiałem zareagować bardzo szybko. Nie chciałem zabijać, lecz o wszystkim zawsze decydował tok wypadków i...nastawienie wroga. Czekałem spokojnie, w bezruchu, dopóki obcy nie znaleźli się na wysokości portyku. Wtedy spuściłem wzrok. O tak. W takich sytuacjach nawet spojrzenie może zdradzić kryjówkę. Mężczyźni jednak minęli bramę i niczego nie podejrzewając poszli w swoją stronę. Ich głosy zaczęły się oddalać.

Gdy zrozumiałem, że nic tu po mnie, podniosłem oczy na mur okalający dom pana Mulfiego. Dostrzegłem tam cień, którego wcześniej nie było. Nie poruszał się więc i ja nie zrobiłem żadnego ruchu. Miałem nadzieje, że mnie nie zobaczy. Nie był to żaden z moich pobratymców bo tego bym na pewno nie zauważył. Ktoś czaił się na szczycie ogrodzenia i leżąc obserwował zsyp. Kątem oka zerknąłem na moich towarzyszy – cień skutecznie ukrywał ich przed niepożądanym wzrokiem. A zatem chodziło tylko o mnie.

Postanowiłem więc dalej czekać – liczyłem na to, że intruz uzna to, co widział za wytwór swojej wyobraźni. Liczyłem też, że nie będzie zbyt skrupulatny, bo nawet Rodeańczyk szybko się męczy wisząc na pionowej ścianie.

Nie czekałem długo, a obok czatującego nieznajomego pojawił się inny cień. Po ich nieznacznych drganiach i ledwie słyszalnych szeptach poznałem, że ze sobą rozmawiali. Kiedy umilkli jeden z nich zrobił ruch, który mimo braku światła doskonale rozpoznałem – sięgnął po strzałę i nałożył ją na cięciwę. Byłem przekonany, że pobratymiec, który nas ubezpieczał z góry nad wszystkim czuwał, lecz nie chciałem zdradzać obecności pozostałych Braci i jak gdyby nigdy nic, opuściłem teren zsypu przechodząc przez bramę.

Usłyszałem zduszony okrzyk zaskoczenia. Uśmiechnąłem się nieznacznie – nie co dzień tak po prostu schodzi się z linii strzału. Po chwili w posiadłości pana Mulfiego wszczęto alarm. Nie marudząc, pobiegłem ulicą, która odciągała mnie od moich pobratymców – to jest na zachód. Szybko zdałem sobie sprawę, że nie był to najlepszy wybór, bo tym sposobem nie oddalałem się od domu Mulfiego ani o metr. Na tym odcinku nie znajdowała się też żadna ulica, w którą mógłbym skręcić. Po prawej stronie mur, zza którego dochodziły do mnie gniewne okrzyki i psie powarkiwania, po lewej domy.

- Pięknie – mruknąłem, ślizgając się na śmierdzącym uryną błocku. Podobno kiedyś w Sercu Noctuar na ulicach był wyłożony bruk.

Gdzieś przede mną odezwał się szczęk stali. Wiedząc co to oznacza w biegu podskoczyłem w kierunku ściany jednego z domów i chwyciłem się górnej framugi okna. Ta pękła pod moim ciężarem i ponownie wylądowałem na ziemi.

- Całe to miasto to ruina – warknąłem odrzucając kawałek przegniłego obramowania. Z furty, którą dopiero co otwarto wybiegło pięciu ludzi. Dwóch trzymało na smyczy dwa duże psy. Od razu mnie dostrzegli.

- To musi być on! - krzyknął jeden, wskazując na mnie włócznią.

Bez zbędnych ostrzeżeń spuścili psy. Ja natomiast bez wahania wybiegłem im naprzeciw. Wyciągnąłem dwa krótkie miecze i wlepiłem wzrok w ślepia wściekłych bestii. Widziały we mnie tylko zabawkę, którą można rozszarpać. Podłe kundle, które całe swoje życie spędziły na podobnych igraszkach. Nie bałem się ich. W tym momencie były dla mnie tylko ofiarami, które zaraz miałem uśmiercić. Bardzo szybko się do siebie zbliżaliśmy. Czułem w dłoniach przyjemny, idealnie dopasowany ciężar mieczy. W sercu miałem spokój. A psy to wyczuły. Kiedy oddzielała nas odległość jednego skoku oba zwierzaki nagle położyły ku sobie uszy i skomląc spróbowały się zatrzymać. Poślizgnęły się jednak na mokrym podłożu i poupadały. Wszystko działo się w mgnieniu oka, lecz ja to dokładnie widziałem, jakby w zwolnionym tempie. Mój umysł pracował niezawodnie – mogłem wycofać broń i pobiec dalej, zostawiając za sobą przestraszone stworzenia, lecz tego nie zrobiłem. Kilkoma pewnymi cięciami rozpłatałem im brzuchy. Dopiero wtedy się zatrzymałem i dobiłem wierzgające zwierzęta.

W całym tym zamieszaniu nie zapomniałem o zbirach pana tego domu. Ci wciąż stali w przy furcie, jakieś dwadzieścia metrów ode mnie. Gdy się ku nim zwróciłem jeden z nich zrobił wielkie oczy i wskazał na mnie pochodnią. Wtedy zdałem sobie sprawę, że kaptur opadł mi na plecy.

- Zabójca! - wykrzyknęli wszyscy naraz.

W tym samym momencie usłyszałem hałaśliwe dźwięki pościgu ze strony, z której przybyłem.

- Do licha. Teraz dopiero potoczy się im z pyska ślina – wycedziłem i schowawszy broń wspiąłem się po ścianie najbliższego, dwupiętrowego domu na jego dach. Nim żołdacy zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje wdrapywałem się już na szczyt następnego, przylegającego doń budynku. Ten był zdecydowanie wyższy; z jego szczytu miałem dość dobry widok na miasto. A o to mi chodziło.

Rozejrzałem się. Większość budynków Serca Noctuar nie przekraczała trzeciego piętra, dlatego miałem wokół siebie ciemne morze płaskich i pochyłych dachów. Spomiędzy nich wybijały się tu i ówdzie cienie strzelistych, kwadratowych wież, skąpo rozświetlonych chwiejnym blaskiem pochodni. Najczęściej były to gmachy różnego rodzaju gildii i świątyń, w których odprawiano tajemne rytuały lub dokonywano innych dziwnych, przeznaczonych jedynie dla „wybranych” obrzędów. Dostrzegłem też kilka lepiej oświetlonych, niczym wielkie latarnie, okazałych, lecz nie zawsze monumentalnych skupisk budynków. Były to siedziby ważniejszych panów Serca.

Z dołu zaczęły do mnie dochodzić coraz ostrzejsze głosy, coraz większej ilości ludzi. Już przekazano sobie nowiny: w mieście jest Zabójca. Jeżeli nie chciałem zostać schwytany musiałem się ruszyć. Zeskoczyłem z dachu mojego chwilowego obserwatorium na dach niższego domu, następnie przeskoczyłem ponad wąską uliczką na następny budynek. Po nagłych okrzykach zrozumiałem, że zostałem dostrzeżony. Zabawa się skończyła – niebawem całe Serce będzie wrzeć. Roześmiałem się. Wzbudziłem w mieście zalążek solidarności i teraz wszyscy mieszkańcy sprzymierzą się, żeby mnie pochwycić i zabić.

Obrałem kierunek na północną część miasta, by być jak najdalej posiadłości pana Nurmala, w której mieszkała Saline. Półmrok Serca był mi sprzymierzeńcem, zaś ciemne uliczki dawały liczne okazje do ukrycia się przed pościgiem, lecz nie chciałem na oczach mych wrogów nagle znikać. Przez cały czas klucząc między ulicami i biegnąc po dachach starałem się zgubić te wściekłe psy, lecz okazało się to trudniejsze niż przypuszczałem. Wielu mężów powstało, by pochwycić Rodeańczyka. W pewnym momencie, kiedy biegłem po dachu jakiegoś niewysokiego składu, tuż przy mojej prawej nodze przeleciała ze świstem strzała. Gniewne okrzyki ciągnęły się za mną niczym powarkiwania wilków.

Przeskoczyłem ze składu nad kolejną wąską uliczką i uczepiłem się drewnianych barierek balkonu, który przylegał do jakiegoś domostwa. Stamtąd pospiesznie wdrapałem się na szczyt konstrukcji. Ruszyłem dalej. Ktoś zaczął bić w dzwon. Już nie tylko za mną, ale i przede mną znać było głębokie poruszenie. Lecz ci z przodu nie mogli wiedzieć, co się dzieje, dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja opuściłem wysokości na rzecz twardego gruntu. Kluczyłem zaułkami korzystając z opieki nocy. Za jednym z zakrętów natknąłem się na trzech mężczyzn. Wyciągnąłem krótkie miecze, lecz ci tak bardzo byli zaskoczeni widokiem Rodeańczyka, że bez problemu zdołałem pozbawić ich przytomności. Nie miałem czasu, by gdzieś ich ukryć. Pobiegłem dalej zachowując więcej czujności. Z powodzeniem wymijałem kolejne patrole ciągle posuwając się ku północnej części miasta. Kiedy zrozumiałem, że jestem już dość daleko od domu pana Mulfiego, skierowałem się na wschód. Głosy obławy ciągle mi towarzyszyły, lecz nie były już tak blisko. Bardzo niemrawo zabrali się za te łowy. Mieszkańcy Serca są niebywale gnuśni, zaś więksi panowie zajmują się jedynie własnym interesem więc dopóki nie poznają przyczyny tego alarmu niechętnie zaangażują się w działania. O strażnikach miasta nie wspomnę – są to zwykłe rzezimieszki chętne do zabawy z kobietami i do pijaństwa, a przy tym okrutne, kiedy pochwycą swoją ofiarę.

Po dość długim czasie byłem już pewny, że zdołałem umknąć wrogowi. Pozostało mi więc tylko zaszyć się gdzieś i przeczekać kilka dni, zanim przekroczę próg domu mego przyjaciela Maliosa. Przedtem musiałem mieć pewność, że nikt nie będzie mnie śledził. Przemykałem więc od zaułku do zaułku i od ulicy do ulicy, unikając kontaktu z jakimkolwiek żywym stworzeniem. Im dalej szedłem, tym miasto stawało się coraz spokojniejsze, niepodburzone jeszcze wieścią o obecności Zabójcy. Ludzie albo spali, albo urządzali hałaśliwe orgie w tawernach lub własnych domostwach. Tam, gdzie jeden dom lub mieszkanie pełne było bezwstydnych głosów, tam mogłem być pewny, że pozostałem domy i mieszkania były puste. Wszyscy gromadzili się do jednego gniazda, by tam między sobą spełniać niepohamowane żądze: kobiety z mężczyznami, mężczyźni z mężczyznami, kobiety z kobietami, ojcowie z córkami, matki z synami czy starcy z dziećmi. Rozpusta i ohyda pełna ciemności i demonicznej zwierzęcości. Czym prędzej oddalałem się od tych miejsc, czując jak przy każdym dotyka mnie pełna beznadziei pustka; pustka pełna nienazwanego zimna i żalu, który przeszywał moje serce. Ludzie pogrążeni byli w otchłani, w którą brnęli coraz głębiej. Lecz tej nocy miałem spotkać jeszcze jeden chory owoc tego świata.

Świtało już, gdy trafiłem do opustoszałej dzielnicy Serca. Wiedziałem to na pewno, bowiem gdzie nie spojrzałem moim oczom ukazywały się uschłe lub nadmiernie rozrosłe rośliny, zapadnięte dachy budynków, zniszczone ogrodzenia, ziejące pustką i ciemnością tawerny i pokoje. Wszędzie zalegała nienaturalna cisza. Nie było tu strażników, lecz nie dałem się zwieść i nie poniosły mnie emocje, gdy przyszło mi na myśl, że znalazłem dla siebie doskonałą kryjówkę – przeczuwałem, że to, co wypędziło stąd mieszkańców, również i mnie stąd wypędzi.

Najpierw poczułem lekką, słodkawą woń, która w miarę jak zbliżałem się do źródła zapachu przybrała intensywny zapach krwi i rozkładu. Szedłem wtedy prostą ulicą, która rozchodziła się nagle na lewo i prawo, idąc wzdłuż wysokiego, obrośniętego drzewami i krzewami muru. Zapach, który mnie tu przyprowadził był mocny, mdlący. Cisza jaka mi towarzyszyła sprawiała wrażenie dochodzącego z oddali okrutnego śmiechu szaleńca.

Z drżącym sercem przedarłem się przez gąszcz do muru. Tuż obok odezwało się ciche westchnięcie, i po chwili Duch Nocy opuścił to miejsce. Także i moje mięśnie mówiły mi, żebym stąd odszedł. Przemogłem się jednak i zacząłem wdrapywać na kamienne ogrodzenie. Kiedy stanąłem na szczycie w moje nozdrza uderzył gęsty swąd. Pospiesznie klęknąłem, chroniąc się przed upadkiem. Spróbowałem złapać oddech, lecz było to trudne – z oczu wyciekły mi łzy, zaś żołądek nie wytrzymał i zwymiotowałem. Nigdy nie czułem czegoś takiego. Każdy haust powietrza doprowadzał moje ciało do konwulsji, z każdym ruchem mogłem stracić równowagę i spaść. Nic tutaj nie przynosiło wytchnienia moim płucom – mój organizm zaraz starał się wyrzucić to, co przed momentem wciągnąłem ustami lub nosem, dlatego tylko przez kilka sekund udało mi się popatrzeć na to, co znajdowało się za murem.

Była tam obszerna na czterdzieści metrów, głęboka dziura ze wszech stron otoczona wysokim kamiennym ogrodzeniem; dziura wypełniona maleńkimi ciałkami pomordowanych dzieci, z których większość z pewnością została wyrwana z łon ich matek. Co więcej te okaleczone, porozrywane ciała ruszały się. Bez główek, rączek czy nóg, bez części twarzy, z dziurami w brzuchu czy czaszce, otwierając usta (jeśli je miały) w niemym krzyku, chodziły w upiornej ciszy bez celu i ładu po tej olbrzymiej klatce, niejedne próbując się wspiąć po wysokiej ścianie inne uderzając w nią swymi poskręcanymi członkami. Była to demoniczna kotłowanina, której nie mogłem znieść. Machinalnie, niemal na oślep wycofałem się, lecz moje nogi natrafiły na pustkę. Poczułem, że spadam. Nie przestraszyłem się jednak – w tym momencie chciałem tylko znaleźć się jak najdalej stąd.

Uderzyłem raz i drugi o gałęzie, a gdy upadłem na ziemię poczułem w lewym ramieniu ból oraz usłyszałem ciche chrupnięcie. Nawet nie spojrzawszy nań, od razu wstałem i zacząłem biec. Serce waliło mi jak oszalałe. Musiałem stąd uciec, opuścić to przeklęte miejsce. Niczego wokół nie widziałem, na nic nie zważałem. Nie wiem, co robiła moja prawa i lewa ręka; biegłem po dachach i przez ulice, we wnętrzach domów i poprzez ogrody. Mijałem ludzi, lecz nikogo nie rozpoznawałem, o niczym nie myślałem. Ktoś coś krzyczał, ktoś ruszył na mnie z mieczem, ktoś uciekł, ktoś jęknął, ktoś inny stał jak osłupiały. Nie wiedziałem jak długo tak biegłem. Wiedziałem tylko, że to miasto samo na siebie rzuciło jeszcze jedno przekleństwo; przekleństwo o wiele gorsze i straszliwsze niż kiedykolwiek przedtem. To miasto miało zostać wkrótce osądzone owocem własnych występków.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania