Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział IX - Poza Serce

Opuściliśmy chatkę. Saline okazała się lżejsza niż przypuszczałem. Miałem wręcz wrażenie, że ktoś unosi ją niewiele ponad moimi rękoma, dyskretnie pomagając mi ją nieść. Skierowałem się do wyjścia z wieży i jak najszybciej mogłem zacząłem schodzić po schodach. Tumany dymu ciemnymi kłębami umykały ku górze. Krew Saline przesiąknęła już moje ubranie. Nie tak wyobrażałem sobie nasze spotkanie. W ogóle nie tak wyobrażałem sobie całą tę sprawę. Miałem tylko dotrzeć do Serca Noctuar, żeby zabrać dziewczynę i doprowadzić ją do Iglicy. Żadnych demonów, żadnego Jedynego, żadnej wielkiej gry, w której byłem jedynie marną muchą; choć irytującą muchą. Wszystko przez tego Obserwatora.

Minęliśmy pośpiesznie legowisko mojego szalonego pobratymca – to przypomniało mi za jaką cenę niosłem dziewczynę na rękach. Tutaj miałem jeszcze jakąś godność, lecz poza murami miasta będę nikim. Z pustką w sercu ruszyłem dalej. Szliśmy tak aż do przejścia do tajemnej komnaty, które to stało przed nami otworem – tak jak je zostawiłem. Falujący dym niczym powierzchnia wzburzonej wody unosił się pod sufitem.

Zatrzymałem się w progu i zajrzałem do środka. Zdziwienie wystąpiło na mojej twarzy, bo tuż przy łożu stał mężczyzna w ciemnej zbroi i ciemnozielonym płaszczu, spod którego uwypuklała się okrągła tarcza na plecach, który to wpatrywał się we mnie swymi oczami. Był to człowiek mocnej postury, wysoki, o wyprostowanych plecach i twardych rysach twarzy. Mógł mieć około czterdziestu lat, choć długa, czarna broda sięgająca mu aż do brzucha tych lat mylnie dodawała. Mężczyzna ten nie uląkł się mojej osoby, zaś wzrok po chwili skierował na Saline. Mój szacunek do wojaków Nurmala rósł coraz bardziej – gdzie indziej na widok rodeańczyka ludzie bledli jak ściana.

- Dotarłeś. Nie sądziłem, że ci się uda. Nie w takiej sytuacji – nieznajomy zwrócił się po chwili do mnie. Dopiero wtedy dostrzegłem w jego oczach ukryty strach. Nie sądziłem, abym to ja był jego powodem.

Kiwnąłem głową.

- Mam więc rozumieć, żeś się mnie spodziewał. Właściwie ja jestem zaskoczony, że ktokolwiek z tego Domu jeszcze żyje – odpowiedziałem.

Żołnierz pokręcił wolno głową.

- Ogień się mnie nie imał... Moja pani uprzedziła mnie, że przyjdziesz. Mam na imię Angwal, jestem...byłem pierwszym dowódcą na usługach Pana Domu Noryelów – Nurmala. Mam pomóc ci, rodeanćzyku, opuścić ten Dom i Miasto.

- Sądzę, że poradzę sobie sam.

Angwal nie był zdziwiony moją odpowiedzią.

- Pani powiedziała, że mam ci pomóc, więc sobie nie poradzisz, popielnowłosy.

- Doprawdy, tak powiedziała? – odparłem.

Ciszę, która między nami zapadła mącił nieustanny, choć odległy huk pożaru i ludzkich krzyków. Agonia grodu i Miasta trwała.

- Mogę wziąć panią Saline na ręce, wtedy miałbyś pewność, że nie wbiję ci ostrza w plecy.

- Nie – uciąłem – Idź przodem, żołdaku. Zobaczymy ile jest wart najwyższy dowódca najpotężniejszego pana Serca.

O dziwo nie dostrzegłem ani cienia protestu czy urażonej dumy na twarzy mojego przymusowego towarzysza. Angwal kiwną tylko głową i bez słowa minął mnie i zaczął schodzić schodami w dół. Ruszyłem za nim.

Poświata pożaru rozświetlała wąski korytarz. Gęsty dym uderzał w nasze twarze. Gorąco stało się bardzo szybko dojmujące. Tuż przed wyjściem na niższe piętro, Saline poruszyła się niespokojnie z jękiem.

Angwal zatrzymał się w progu i odwrócił w moja stronę.

- Ogień – zakomunikował. – Mamy przed sobą jeszcze cztery wysokie piętra...

Dowódca ostrożnie wszedł do gorejącego pomieszczenia. Dostrzegłem w nim niepewność, która i mną targała – czy te nietkliwe dla nas ogniste języki nie staną się niespodzianie dla naszego ciała tym, czym winny być – długotrwałą przyczyną męki? Żołnierz rozglądał się wokół jak czujny zwierz. Gdyby chciał, bez trudu zabiłby i mnie i Saline. Nie zdołałbym się wybronić. Szliśmy jednak razem, czujni, lecz zdecydowani. Z ulgą stwierdziłem, że i dziewczyna jest osłonięta przed śmiercionośnym żywiołem. Cokolwiek sobie o niej myślałem, nie chciałbym trzymać w rękach trawionego ogniem człowieka. Mało przyjemne byłby to doznanie.

Przy schodzeniu do niższych sal towarzyszyły nam głośne wrzaski nieszczęsnych – musieli być gdzieś w pobliżu.

- Uwaga – Angwal podniósł dłoń, bym zachował ostrożność.

Przekroczyłem za nim próg następnego piętra. Saline jęknęła krzywiąc usta w bolesnym grymasie. Ogień tutaj był tak gęsty, że Angwal nie mógł oddalić się od nas dalej niż na odległość trzech kroków. Huk pożaru szumiał mi w uszach. Ktoś zdzierając gardło otarł się o mnie i zniknął w szale żywiołu. Inna postać wpadła na Angwala i wrzeszcząc uczepiła się jego płaszcza szukając w nim ukojenia, dla bólu, przed którym nie było ucieczki. Angwal strząsnął nieszczęśnika i usunął się na bok.

Ruszyliśmy dalej. Nie miałem pojęcia gdzie jestem, nasz przewodnik jednak doskonale orientował się w otoczeniu. Wreszcie stanęliśmy, jak Angwal zakomunikował, na poziomie gruntu.

- To jest korytarz, właściwie nieobszerny hol, który prowadzi do sali tronowej – dodał zaraz, spoglądając na prawo skąd docierały do nas liczniejsze i bardziej przeraźliwe wrzaski.

- Tam jest sala tronowa? Chyba nie powinniśmy tamtędy iść – wyraziłem swoje obawy. Nigdzie tutaj nie było swojsko, to miejsce jednak napawało mnie dziwnym niepokojem.

Pierwszy dowódca swoim zwyczajem tylko kiwnął głową.

- Zastanawiałem się tylko... W zamku znajdują się liczne ukryte korytarze i przejścia podziemne. Niektóre z nich mogą wyprowadzić nas daleko poza ten gród, ich odnogi mają liczne ujścia, a jeden, o którym wiem na pewno, dałby nam możliwość ucieczki nawet poza miasto. Trzeba tylko przejść przez salę tronową.

- Ta sala tronowa nie zachęca...

Angwal ponownie kiwnął głową.

- Chodźmy zatem przez posiadłość.

Nie dane nam jednak było zrealizować nasz zamiar. Korytarz już za najbliższym zakrętem okazał się zasypany, niemożliwy do sforsowania. Zawróciliśmy więc. Mocno biło mi serce kiedyśmy wkraczali na obszerną, wysoko sklepioną salę, której podwójna kolumnada prowadziła aż pod kilkustopniowe wzniesienie, na którym stał dumnie wielki, żelazny tron. Tak tutaj, jak wszędzie ogień trawił każdy skrawek powierzchni choć po prawdzie trawił tylko to, co chciał trawić lub to, co mógł trawić – liczne, zwisające z sufitu, podłużne flagi z noryelskim znakiem młota falowały nietknięte przez niszczący żywioł wciąż znacząc niegdysiejszą wielkość władcy tego miejsca, zaś nagi kamień pod stopami poddawał się mu jakby zrobiony z drewna. Skowyt, jazgot, płacz i lament wychodzące ze spalonych ust mnogich postaci, które snuły się i rzucały po całej sali świadczyły zaś o tym, że ogniste języki nie zechciały oszczędzić ludzi. Była ich najmniej setka. Podnosili rozpaczliwe larum napełniając to miejsce swoim nieszczęściem. Drapali mury, uderzali głowami o nieporuszony kamień, szukając, lecz nie mogąc odnaleźć ukojenia dla bólu, który trawił ich wnętrzności.

Wyraz twarzy moje przewodnika nie pozostawiał złudzeń, że i dla niego widok ten nie był łatwy.

- Rodeańczyku, czy wiesz, że i ja zasługuję na to, by dzielić ich los? – odezwał się Angwal. – Wśród tych nieszczęsnych większość stawała blisko mnie. I choć nie rozpoznam żadnego z nich, to byli mi braćmi po mieczu. Czemu więc mnie oszczędzono? Nawet jeśli Jedyny, o którym mówiła Saline, tak zadecydował, to czy nie postąpił niesprawiedliwie?

Nie odpowiedziałem bo i nie miałem na to odpowiedzi. Bez słowa ruszyłem przez salę tronową.

Ogień nie stał tutaj tak wysoko, więc doskonale wiedzieliśmy gdzie miotały się te żywe pochodnie. Nieszczęśni żołdacy Nurmala...

- A co z twoim panem? – Zapytałem Angwala kiedy się ze mną zrównał.

- Nie wiem – odpowiedział tylko.

Minęliśmy płonący tron wpatrując się weń, jakby Nurmal w każdej chwili mógł z niego wyskoczyć. Tuż za nim znajdowała się ściana, teraz raczej była to ściana ognia, w której widniały dwoje drzwi. Angwal otworzył pierwsze z nich i zajrzał za próg.

- Nie ma ognia – zakomunikował zdziwiony. Upewniwszy się, że jest bezpiecznie, wszedł do środka, a ja poszedłem za nim. Była tam obszerna, surowa komnata i aktualny, niepłomienny wystrój bardzo ją wyróżniał od pozostałej części noryelskiego grodu.

- To tutaj. Nie stawaj na środku pomieszczenia – odezwał się żołnierz i podszedł do przeciwległej ściany. Chwilę pomacał i pchnął jeden z kamieni do ściany. O ile mi się nie wydawało, kamień zmienił swoje położenie jedynie o kilka milimetrów. Potem stanął pod ścianą zachodnią i ponowił czynność. Podobnie uczynił przy południowej i wschodniej. W dalszym ciągu nic się nie działo, Angwal jednak wiedział co robi. Znowu podszedł do ściany północnej i wcisnął kolejny kamień, i tak samo uczynił przy ścianach pozostałych. Wtedy prosty, okrągły żyrandol wiszący do tej pory pod kamiennym sklepieniem opadł z głośnym brzdękiem kilka metrów niżej, na wysokość szyi dorosłego człowieka. Od tego żyrandolu odchodziły na boki cztery grube łańcuchy, które ginęły w wysoko ulokowanych czterech otworach w murze. Angwal nawet nań nie spojrzał. Podszedł do stojącej w rogu figury żołnierza i zabrał mu stalową włócznię. Podobnie ograbił i drugą, stojącą w rogu przeciwległym.

- Musisz mi pomóc, rodeańczyku. Sam nie dam rady.

Kiwnąłem głową i położyłem dziewczynę na nagim kamieniu. Gdym ją odkładał otoczyła mnie woń kwiatów, która w trakcie drogi gdzieś umykała. Całe odzienie miałem przesiąknięte krwią córki Nurmala.

Angwal podał mi jedną z włóczni.

- Widzisz ten otwór w obręczy żyrandolu? Włóż w niego tępy koniec broni.

Jak powiedział, tak uczyniłem. Kiedy i on zrobił to samo z drugiej strony, rzekł:

- Teraz pchamy w lewą stronę. I nie szczędź swoich sił, ten mechanizm został przystosowany dla czterech mężów.

Naparliśmy na nasze dźwignie. Obręcz jednak nie chciała drgnąć.

- Najtrudniej ruszyć do żelastwo, potem pójdzie łatwiej – wystękał Angwal, nie odpuszczając ani na chwilę.

- Może przemy nie w tę stronę, co trzeba – wysapałem nie bez złośliwości.

Dowódca Nurmala spojrzał na mnie nie ukrywając, co myśli o tej uwadze. Odstąpił na chwilę, by złapać oddech i ponownie naparł z całych sił na włócznie. Prawie straciłem równowagę, kiedy żyrandol przekręcił się o kilkanaście centymetrów w lewo. Dało się słyszeć głośny metaliczny dźwięk i żyrandol zatrzymał się tam, gdzie go Angwal przesunął.

- W murach są zapadki – wyjaśnił – I to nas ratuje.

Nie marudziłem więcej i wspomogłem wojownika. Szło nam powoli, lecz systematycznie, w równych odstępach miary ukryte zapadki wybijały nam rytm. Kiedy już się trochę natrudziliśmy z podłogi, na środku komnaty zaczął podnosić się kamienny blok, którego boki mogły mieć około metr długości. Myśmy kręcili żyrandolem, robiąc sobie kilka razy przerwy, a pokaźny kawał muru, unosił się wyżej i wyżej, i nie miał końca. Zauważyłem, że z jednej strony ścinał się i zwężał wyraźnymi stopniami do środka. Po dłuższym czasie i jeszcze kilku przerwach blok zawisł dwa metry nad ziemią a ja mogłem wreszcie zajrzeć do dziury, którą odkrył, by ujrzeć ginące w ciemnościach schody. To już drugi raz, jak noryelscy inżynierowie mnie zadziwili.

Angwal rozpalił jedną pochodnię, których kilka czekało przygotowanych w komnacie, ja zaś dźwignąłem z ziemi Saline. Nim zeszliśmy do tunelu, Angwal wstrzymał mnie ręką.

- Ten tunel prowadzi poza mury miasta, jednak nie jest to jedyne do niego wejście. Drugie, o którym wiem znajduje się w komnatach mojego pana. Mogą być i inne. Czujność wskazana.

Kiwnąłem głową.

- Pod murami pałacu Nurmala, od strony wschodniej powinien czekać na mnie brat po broni. Nie chciałbym go zostawiać...o ile jeszcze żyje.

Główny dowódca – swoim zwyczajem – milcząco przytaknął.

Zeszliśmy do tunelu. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, był chłód – przyjemny, lekko podgryzający, zsyłający ukojenie dla ciała. Przez to wszystko, czego doświadczyłem i co działo się w Sercu nawet nie zauważyłem, kiedy moja skóra umęczyła się od dojmującego ciepła. Nabrałem głęboko w płuca tego ożywczego, wilgotnego napoju, bo i płuca łaknęły wytchnienia. Usłyszałem jak i Angwal czerpie obficie z tego łagodnego zdroju. Spojrzałem na Saline, lecz jej oddech zdradzał, że nie odczuła tej zmiany. Oddychała niemiarowo, raz głęboko, raz płytko, wciąż tocząc walkę, której sensu i celu nie rozumiałem. Krew – skąd miała jej aż tyle? – bez ustanku płynęła.

Z przodu ciemność, z tyłu ciemność. Szliśmy podziemnym korytarzem, którego sklepienie podtrzymywały ciasno ułożone dębowe belki, za jedyny punkt rozeznania mając pochodnię, którą trzymał Angwal. Ten szedł pewnie, bez wahania odczytując znaki, które pojawiały się na rozwidleniach.

Przy jednej takiej odnodze żołnierz zatrzymał się i ściszonym głosem rzekł:

- Poza miasto idzie się w tę stronę, lecz chciałeś, rodeańczyku iść do bramy, więc skręcimy w lewo.

Wierzyłem na słowo.

Po krótkim czasie noryelczyk zatrzymał się i oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Wskazał przy tym na kamienną ścianę.

- Fundamenty oberży przy wschodniej bramie. Przejście można otworzyć tylko z tej strony – dodał.

- Cóż teraz? – spytałem widząc mur i nic więcej. – Nowa jakaś kombinacja uruchamiająca ukryty mechanizm?

Angwal zadarł głowę do góry, zrobił krok do tyłu, podskoczył i chwycił się oburącz jednej z belek. Ta pod wpływem jego ciężaru jednym końcem opadła, zaś kamienna ściana rozwarła się kilka centymetrów w naszą stronę. Noryelczyk ponowił czynność na trzech innych belkach i po chwili przejście stało przed nami otworem.

- Lubujecie się w takich rzeczach, co? – zauważyłem nie bez sarkazmu.

- Mieć władzę to jedno, lecz utrzymać ją to drugie, rodeańczyku – o dziwo Angwal pozwolił sobie na większy wywód. – To wszystko nie służyło do dobrych celów...

Za tajemnym przejściem panowała nieprzenikniona ciemność, mojemu przewodnikowi jednak ani trochę to nie przeszkadzało – bez problemu odnalazł rozmieszczone na ścianach pochodnie i już po chwili moim oczom ukazała się przestronna piwnica zapełniona stojącymi beczkami, rozmiarami mogącymi pomieścić kilku ludzi. Piwnica ta była nisko sklepiona, bo ledwie kilkanaście centymetrów od czubka mojej głowy pozostawało wolnej przestrzeni. Składała się z kilku pomieszczeń, do których prowadziły szerokie przejścia o łukowatych zwieńczeniach. Angwal, który był wyższy ode mnie nie mógł pozwolić sobie na wyprostowanie pleców.

- Tędy – rzucił przez ramię żołnierz.

Szedłem za moim przewodnikiem zachowując czujność ranionego zwierza. Przeszliśmy jedno pomieszczenie i drugie, potem jeszcze trzy, a czwarte przywitało nas blaskiem zapalonych pochodni. Była to właściwie obszerna pieczara, do której schodziło się kilkunastoma stopniami. Stały w niej kolejne beczki oraz z boku we wnękach liczne pakunki i wiszące na linach pokaźne płaty zaprawionego mięsa.

- Jesteśmy pod kuchnią stancji – wyjaśnił Angwal i dodał wskazując na lewo od nas: – Tamte drzwi wyprowadzą nas na powierzchnię.

Przytaknąłem i poprawiłem sobie Saline w ramionach. Mimo że dziewczyna była filigranowych rozmiarów, zacząłem już odczuwać jej ciężar.

- Jesteś pewien, że nikogo tu nie ma? – Zapytałem.

- Nie – odpowiedział krótko.

Zrozumiałem. Przyszła mi zatem do głowy pewna myśl.

- Noryelczyku...nie chcę być zanadto bezpośredni, ale ręce mi słabną, a sądzę, że mogłaby się w każdej chwili nam przydać ich sprawność... Nie wątpię w twoje umiejętności, dowódco, byle kto nie mógłby zostać generałem Domu Nurmala, ale przy najlepszych moich chęciach nie zmienię tego, że z nas dwóch to ja jestem rodeańczykiem... Ręce mnie świerzbią, chcą chwycić za broń.

W miarę jak mówiłem oblicze Angwala zmieniało barwę z bladej, poprzez czerwoną i siną, i znowu bladą. Nie byłem zaskoczony jego – i tak stonowaną – reakcją. Raniona duma wielkiego żołnierza... Ale tutaj to ja pochodziłem z rodu Zabójców, nie on. I chodziło o nasze bezpieczeństwo. Na szczęście Angwal to rozumiał.

- Dobrze – rzekł. Schował miecz i bardzo delikatnie odebrał ode mnie Saline. Nie dostrzegłem w jego oczach tego, czego spodziewałem się dostrzec – miast tego wypływała z nich troska o córkę Nurmala.

- Nie sądziłem, że będę godny... – zaczął noryelczyk i zaraz przeniósłszy spojrzenie na mnie, dodał: – Zatem skutecznie nas broń...Obrońco.

Byłem zaskoczony tym, że określił mnie imieniem, jakim zwracała się do mnie Saline. Zostawiłem to jednak dla siebie i wyciągnąwszy dwa miecze ruszyłem ku kamiennym schodom, które poprowadziły nas do drzwi do gospody. Gdy lekko je pchnąłem ustąpiły.

Znaleźliśmy się w obszernej kuchni zbudowanej z jasnego kamienia. Drogę zagradzał nam kilkumetrowy, drewniany blat, który tworzył duże „U”, ciągnące się wzdłuż trzech ścian pomieszczenia. Na blacie panował bezład i widok straszny: poprzecinane wpół ludzkie ciała, walały się wespół z ubitymi zwierzętami; wnętrzności ludzkie wypełniały półmiski wraz z wnętrznościami zwierzęcymi. Na środku wznosił się kilkukomorowy piec ceglany, który ginął w suficie, by wypuszczać na świat cuchnący dym. Piec ten był zimny, ciemny, lecz przez to bardziej złowieszczy.

- Nie ma innej drogi? – Spytałem Angwala bo widok ten nie napawał mnie dobrym nastawieniem.

- Nie. Gospoda Kawula znajduje się nieco na uboczu, lecz blisko bramy do pałacu mojego byłego pana... Kawul, to męta, przyrządzał dania i z ludzi, a właściwie z tych, którzy w jakiś sposób zaszli mu za skórę. Niewielu o tym wiedziało. Ci jednak, których tu widzimy to jego synowie i pracownicy... Znajdźmy szybko twojego przyjaciela i wynośmy się stąd.

Kiwnąłem głową – złota rada.

Opuściliśmy kuchnię. Przeszliśmy ciemny korytarz, który doń prowadził i weszliśmy ostrożnie do części gościnnej. Zapach krwi, który tu panował na chwilę odebrał mi dech. Nie było jednak ciał, a jedynie wielkie kałuże skrzepłej cieczy. Dopiero tutaj zdałem sobie sprawę z tego, że docierały do nas nieco przytłumione wrzaski, jęki, wojownicze krzyki i lamenty miasta. Z okien po prawej stronie wpadał do środka gospody pomarańczowy, płomienny blask.

- Ciekawe czy Kawul jeszcze żyje. To była cwana bestia, Nurmal pozostawił go przy życiu tylko z tego powodu. Był użyteczny dlań, ale i niesamowicie okrutny – zastanowił się na głos Angwal.

Nie zareagowałem na to. Zastanowiłem się tylko, czym Angwal się wyróżniał, że został pierwszym wodzem Pana Domu Noryelów.

Zachowując ostrożność opuściliśmy gospodę i wyszli na ulicę. Zastała nas ciemność nieba i rozedrgane cienie domostw. W powietrzu unosił się ciężki zapach dymu. Nie było tu ludzi, poza martwymi, ani żadnych innych plugawych stworzeń. Okrutny spektakl przeniósł się chwilowo w inne części Serca. Angwal dał znak głową, gdzie winniśmy się kierować, trzymając się więc blisko ścian budynków, ruszyliśmy ku bramie pałacu. Minęliśmy jedną przecznicę i drugą, nie napotykając nikogo i niczego, co musielibyśmy zabić, albo ominąć. Droga wydawała się pusta, choć przez to dla mnie bardziej niepokojąca. W dodatku mój rodeański zmysł kazał mi przypuszczać, że ktoś nas śledzi. Uporczywe odczucie obserwujących mnie oczu stało się żywe i nie do odparcia. To nie była dobra wieść.

Zacząłem baczniej obserwować najbliższe otoczenie, choć sądziłem, że dokładniej się już nie da. Szliśmy dalej, lecz mój wzrok nie wykrył intruza. Po kilku minutach marszu naprzeciw nas wyrósł nagle zawalony, płonący dom, którego gorejące belki uniemożliwiały nam dalszą drogę. Wykorzystałem blask, który sobą rozniecał i spojrzałem nagle ku dachom najbliższych budowli. Udało mi się zauważyć jednie umykający fragment płaszcza.

- Człowiek – mruknąłem tylko i zwróciłem się do mojego towarzysza – Bądź czujny. Ktoś nas śledzi.

Angwal skomentował to przytaknięciem. Ruszyliśmy dalej. Przemykaliśmy zaułkami mrok mając za naszego sprzymierzeńca, który wydawał się zbędny zważywszy na to, że jedynymi poruszającymi się tutaj istotami byliśmy my. No i nasz tajemniczy przyjaciel. Wcale mnie to nie cieszyło.

Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie rozdzieliłem się z Eagwarem. Niesamowity widok trawionego płomieniami pałacu Nurmala zapierał dech w piersiach. Żar buchał stamtąd nie do zniesienia. Wyjątkowo okrutne wrzaski wzmagały grozę. W tym momencie, gdy tak spoglądałem na to ginące w katuszach siedlisko, nie mogłem pojąć co mnie pchnęło, bym wszedł w sam środek pożogi.

- Tutaj się rozdzieliliście? – spytał Angwal, którego oblicze ujawniało strach i niedowierzanie.

- Jakoś tak wyszło... – odpowiedziałem, nie siląc się na nic więcej.

Sądziłem, że będziemy musieli naszukać się Eagwara Bellhira, ten jednak, pierwej nas dostrzegłszy, wybiegł z jednego z domostw nie zachowując żadnej dyskrecji.

- Na mój topór i wszystko co cenne! – krzyczał zwracając się do mnie. – Ty naprawdę żyjesz i nie jesteś kupką popiołu! Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem!

Uścisnąłem mu dłoń bo po nią sięgną.

- Macie dziewczynę? – zerknął na Saline. Chciał do niej podejść, lecz zaraz spojrzał na tego, który ją niósł i zamarł. – Angwal – wykrztusił – Ty...

- Powstrzymaj swój język, Bellhir – przerwał mu twardo dowódca, którego oblicze stało się bez wyrazu.

Atmosfera zrobiła się bardzo nieprzyjemna.

- Albo schowacie do kieszeni swoje animozje, albo was pozbijam – powiedziałem do obojga i wcale nie żartowałem. Cała ta sprawa z dziewczyną zaczynała mnie powoli męczyć i nie miałem najmniejszej chęci wysłuchiwać i oglądać jak dwoje nieprzepadających za sobą ludzi robi do siebie krzywe miny – Mówię poważnie – dodałem – Rozpruję wam flaki i szlag trafi mnie i Saline również. Chcę już stąd iść.

- Słusznie – Eagwar łypnął na Angwala. – Stare porachunki nie winny nami teraz kierować.

Pierwszy dowódca Nurmala swoim zwyczajem milcząco mu przytaknął.

- Za tym domem jest dość spory, płaski wózek do zaprzęgu. Można by dziewczynę na nim położyć – dodał Bellhir – Co właściwie jej jest?

Pokręciłem tylko głową, upodabniając się tym samym do brodatego generała.

- Pokaż ten powóz – rzekłem.

Chwilę potem Saline leżała na dnie wózka, który usłaliśmy swoimi płaszczami.

- Nie opatrujemy jej ran? – stary noryelczyk zdziwił się widząc szramy na ciele córki Nurmala.

- Krwawi tak od kilku dni. – O dziwo Angwal udzielił odpowiedzi za pomocą więcej niż jednego, nie okraszonego mową gestu. – Medycy i mędrcy Nurmala starali się jej pomóc, lecz nie przemogli. Powinna już dawno umrzeć z wykrwawienia.

- Idźmy wreszcie – powiedziałem.

Szliśmy drogami, nie klucząc już między ciemniejszymi częściami grodu, poza tym z wózkiem nie miałoby to sensu. Eagwar jako pierwszy ciągnął wózek. Mimo świadomości swojej siły i umiejętności, czułem się pewniej mając u boku trzech mocnych kompanów. Wróg niebezpieczny, częstokroć nieznany. W dodatku ten skrywający się natręt, który cały czas za nami ciągnął. Czego mógł chcieć? Nie spraszał dla nas bestii, przyłączyć się najwyraźniej też nie zamierzał. Irytujące i intrygujące.

Mieliśmy za sobą ów zawalony, gorejący budynek, przez który trochę nadłożyliśmy drogi, gdy nagle usłyszałem gdzieś w górze wyraźne: „pssst!”.

Zatrzymaliśmy się, bo zwróciło to uwagę całej naszej trójki i chroniąc Saline ustawiliśmy się plecami do siebie. Ja z dwoma mieczami w dłoniach, Eagwar ze swoim masywnym toporem oraz Angwal z mieczem i okrągłą tarczą. Rozglądaliśmy się wkoło, wyczekując. Słyszałem głośny, nieco charczący i przyspieszony oddech Eagwara oraz płytki oddech Saline; w uszach dźwięcznie pulsowała mi krew. Tylko Angwal, czujny i gotowy, stał nieruchomy jak posąg przeszukujący zza tarczy wzrokiem otoczenie. Ciekawe, pomyślałem, co też on potrafi w walce zdziałać?

Nasz tajemniczy towarzysz, po – jak sądziliśmy – ostrzeżeniu, nie ujawniał się więcej. Po przydługiej chwili do naszych uszu zaczęły dochodzić dźwięki kilku par biegnących nóg. Zbliżały się szybko i sądząc z rodzaju hałasów, które roznosiły, wróg przemieszczał się dachami. A, że nie bardzo dbał o ostrożność, można było przypuszczać, że nasze spotkanie nie przebiegnie pokojowo.

Minęło jeszcze kilka oddechów, a miałem pewność, kogo nam szlag niesie. Minęło kolejnych kilka oddechów, a ponad naszymi głowami zatrzymały się nagle zaskoczone, ciemne, nieco pochylone sylwetki Łowców Mroku. Była ich czwórka. Chwilę przypatrywały się nam w milczeniu najwyraźniej oceniając sytuację. Ich umocowane na nadgarstkach pierścienie, z których, niczym długie pazury wychodziły śmiercionośne ostrza zwiastowały nam śmierć. Czterech ludzi? Lecz jeden z popielnymi włosami. Jego należy się bać. A kim są pozostali? Nieważne, co sobie mogły te wspaniale walczące stworzenia myśleć – my nie mogliśmy wygrać tego starcia.

- Licho was nadało – mruknąłem i szybko powiedziałem do moich towarzyszy: – Ja biorę na siebie dwóch, a wy po jednym.

- Zabójcze Ostrze? – wysapał Eagwar. – Załatwi mnie w kilka sekund. Rodeańczyku Emrilu miło było ciebie poznać.

Mimo tych słów, nie znać było po nim strachu. Angwal usadowił się mocniej na nogach. Wydawał się gotowy do walki, niezależnie od rodzaju przeciwnika. Tymczasem Łowcy Mroku, najwyraźniej skończywszy rozeznanie, zeskoczyli na ziemię. Zeskoczyli, lecz na ziemi żywych wylądowało trzech. Niespodzianie, nieco z prawej strony nade mną świsnęły dwie strzały, z których jedna trafiła celu, zaś druga odbiła się od zbroi drugiego ze stworzeń. Łowcy zaryczeli wściekli. Dwóch rzuciło się na nas, zaś trzeci wskoczył z powrotem na dach, by poszukiwać winnego. Starliśmy się w zażartej walce. Kątem oka widziałem, jak Angwal z Eagwarem stawili czoła jednemu z nich, mnie przypadł Łowca na wyłączność. Dzikość z jaką stworzenie nacierało kazało mi przypuszczać, że być może zabito mu braciszka. Nie mógł się jednak równać Łowca Mroku z rodeańczykiem. Nie zdążyłem jednak go zabić, bo po krótkiej chwili do naszej piątki dołączył trzeci Łowca oraz ten, który strzelał.

Wyskoczyli z krzykiem niemal równocześnie, z balkonu jednego z domów i wylądowali na ziemi. Wtedy na chwilę się rozdzieliliśmy, stając naprzeciw siebie jak dwa znienawidzone przez się klany, co w gruncie rzeczy nie było dalekie od prawdy. Rozejrzałem się pośpiesznie. Eagwar raniony w lewe ramię po dwakroć, stał trzymając oburącz topór, nie zwracając na krwawienie uwagi. Angwal zdawał się nienaruszony. Po mojej prawej stronie zaś, dzierżąc w dłoniach długi, prosty miecz, stał wysoki mężczyzna w brązowym płaszczu z odrzuconym do tyłu kapturem i kołczanem pełnym strzał na plecach, którego twarz o charakterystycznej długiej bliźnie kogoś mi przypomniała. Miał długie, czarne włosy i chudą twarz. Był to Ukryty, którego wciągnąłem z powrotem na ścieżki Przejrzystej.

- A więc Lantius jednak ciebie nie zjadł – powiedziałem do niego.

- Uznał, że zbyt długo żywiłem się korzonkami gorczycy i moje mięso jest zbyt wiotkie – odparował przyglądając się Łowcom Mroku. – Ja już jednego zabiłem, teraz twoja kolej, Zabójco. Ty bierzesz dwóch, a jak się z nimi rozprawisz, to pomożesz nam ubić ostatniego.

- Dziękuję za zaufanie – wycedziłem sarkastycznie.

Tym razem to my natarliśmy na przeciwnika. Stało się tak, jak uzgodniliśmy. Ja prawowałem się z dwoma Łowcami Mroku zaś moi towarzysze z jednym. Nie odpowiadało to naszemu wrogowi, lecz nie pozwoliłem, by któryś z mojego udziału dołączył do swego kolegi. Taki układ był dla nas najkorzystniejszy, choć nie oznaczało to, że wyjdziemy z tego cało.

Szczęk odbijanej stali niósł się nieprzerwanym potokiem w powietrzu. Osłonięte hełmami wąskie oczy obserwowały mnie bacznie podczas walki, gotowe wykorzystać każdy błąd, którego nie mogłem popełnić. Wściekłe ciemne pyski, z których wyszczerzały się do mnie ostre kły stale mi o tym mówiły. W pojedynku z dwoma tymi stworzeniami musiałem wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, jak w starciu z moim bratem w wieży Nurmala, aby nie zginąć. Przeciwnik chciał mnie otoczyć – nie dawałem mu ku temu sposobności. Chciał wywrzeć presję siłą – wtedy przyspieszałem raniąc jednego z nich. Zatem i on spróbował na mnie swojej niezwykłej szybkości – nie pozwoliłem, by mógł nacierać równocześnie.

Walczyliśmy na ziemi, na dachach i w budynkach. Prawdę powiedziawszy musiałem zapomnieć o tym, co dzieje się z Eagwarem, Angwalem i Ukrytym, a nawet z Saline. Gdybym zaprzątał sobie nimi głowę, bardzo prędko byłbym martwy. Umiejętne parowanie ciosów zadawanych przez trzy blisko siebie umieszczone ostrza należało do najtrudniejszej sztuki. Niewielu potrafiło to robić. Miecz może zostać przez Łowcę Mroku złapany w potrzask i łatwo wykręcony z dłoni. A tuż za jedną ręką, idzie druga, w której widnieje ta sama śmiercionośna broń.

Toczyliśmy intensywny bój, lecz wreszcie udało mi się znacznie zranić pierwszego Łowcę, by po kilku minutach ostatecznie go zabić. Drugi, choć mógł czmychnąć, nie zrobił tego. Takie postępowanie nie było w ich stylu. Ta walka jednak nie trwała już długo. Gdym skończył, na widnokręgu czerwieniła się jaśniejsza poświata. Stałem wówczas, głęboko i szybko oddychając, na dachu jakiegoś domostwa, skąd widać było skrawek przestrzeni przebijający się pomiędzy wyższymi budynkami, za mury Serca. Przetarłem miecze i schowałem do pochw. Odgarnąłem z twarzy oblepione od potu popielne włosy, by wyraźniej przyjrzeć się temu zjawisku. Nie był to wschód, ani zachód, lecz południe. Coraz liczniejsze pożary, które nękały Miasto utrudniały zauważenie tego blasku. W dodatku monstrum, które dalej spoczywało nad Sercem nie zachęcało, by spoglądać w górę. Blade, jarzące ślepia i stale rozwarta paszcza, z której wciąż i wciąż bestia rzygała potwornościami. Być może niewielu dostrzegło ową dziwną jasność. Ostatnie doświadczenia i przeczucie mówiło mi, że coś jeszcze nadchodziło do Serca.

Nie miałem ochoty dowiadywać się, co. Najszybciej jak mogłem wróciłem do pozostałych. Na szczęście w wirze walki nie oddaliłem się zbytnio i dalej słyszałem odgłosy starcia. Zastałem ich tam, gdziem ich zostawił. Trzech wojowników, jeden Łowca Mroku i spoczywająca w wozie Saline. Szybko oceniłem sytuację: Eagwar utykał na jedną nogę, podobnie Ukryty, który zresztą okraszony był na twarzy własną krwią, Angwal zaś zdawał się wyglądać z całej trójki najlepiej, w każdym razie nie znać było na nim żadnego uszczerbku. Ruchy miał wciąż sprawne i tak właściwie to on, na ile mógł, brał na siebie ciężar walki. Byłem bliski uznania dla tego noryelczyka, bo nie znałem do tej pory nikogo spoza rodeańczyków, kto godnie stawał naprzeciw Łowcy Mroku w samotnym pojedynku.

Bez słowa wsparłem moich towarzyszy, którzy, choć tego nie chcieli, musieli oddać mi pola. Kunszt rodeańskiego miecza nie opiera się na współpracy – każdy z naszego rodu wypracowuje sobie indywidualny styl fechtunku, który tylko traci, gdy ktoś drugi próbuje dodać coś od siebie. Nie należy się wtrącać.

Niedługi więc czas minął, gdym wreszcie powalił ostatniego Łowcę. Usiadłem na ziemi, szukając wytchnienia. Bolały mnie wszystkie członki i chciało mi się pić.

- Do licha – wysapałem – Chyba nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony... Mamy coś do picia?

Angwal podał mi niewielki bukłak.

- Piwo korzenne? – spytałem biorąc kilka łyków orzeźwiającego napoju.

Pierwszy dowódca przytaknął.

- Dajcie mi chwilę – odezwał się Ukryty – Muszę zatamować krwawienie, to ścierwo raniło mnie w głowę.

- W takim razie masz szczęście, że Łowcy nie zatruwają swojej broni – powiedziałem.

- Jeszcze tego by było mało – powiedział Eagwar, który obwiązywał sobie nogę kawałkiem materiału – Nigdy bym nie przypuszczał, że wyjdę cało w starciu z tymi stworzeniami.

- Co z dziewczyną? – spytałem.

- Nią się w ogóle nie interesowały. Chcieli zabić tylko nas – rzeczowo odpowiedział Ukryty.

- Mam na imię Angwal – były żołnierz Nurmala podszedł i podał mu dłoń. – Udałoby się to im, gdyby nie ty.

- Eagwar – stary noryelczyk poszedł w ślad za swoim przełożonym.

I ja dźwignąłem się na nogi i uścisnąłem Ukrytemu rękę.

- Nie dziwi cię to? – Ukryty spojrzał mi w oczy – Do tej pory jedyną rzeczą, którą inni kierowaliby ku tobie byłoby ostrze miecza, albo grot włóczni... Zresztą i ja spodziewałbym się od ciebie tego samego, Zabójco.

Odwzajemniłem spojrzenie, bo istotnie, nie dostrzegłem tego wcześniej.

- Jak skończy się ta cała sprawa z Saline, będziemy mogli wrócić do porządku rzeczy – odparłem.

- Sądzisz, że będzie jeszcze porządek poprzednich rzeczy? – zapytał z przekąsem.

Spojrzałem w górę na ohydną bestię.

- Nie.

- A jakie jest twoje imię, Ukryty? – spytał Eagwar.

- Po zejściu ze ścieżki w Dolinie Przejrzystej, szukam nowego – cicho się zaśmiał nasz nowy kompan.

Eagwar aż sapnął z wrażenia.

- Na mój topór – mruczał – Jeden wchodzi w środek ognia i nic mu nie jest, drugi opuszcza ścieżki przeklętej doliny i wraca z nich, jak gdyby nic się nie stało...

- Być może zobaczysz jeszcze więcej – rzekłem – Coś nadchodzi z południa. Widziałem, gdym pokonał drugiego Łowcę.

- Blisko jest? – zaniepokoił się Angwal.

- Nie sądzę. Lecz nie wiem, jak szybko się porusza.

- Nie zwlekajmy – Angwal wypowiedział na głos moje myśli.

Ruszyliśmy, a przemieszczaliśmy się pewnie, bez większych środków ostrożności. Było nas czterech dobrych wojowników i pozwoliliśmy sobie na śmielsze poczynania. I w moje członki wstąpiło pewne rozluźnienie, choć odebrałem to bardziej jako zwykłe zmęczenie, aniżeli poczucie bezpieczeństwa. Wszak to nie moi pobratymcy mnie otaczali.

Angwal szedł na czele, potem Eagwar ciągnący wózek, Ukryty, na końcu zaś ja. I tym razem nikogośmy nie spotkali. Ulice Serca straszyły ciemnością i dochodzącym z daleka zgiełkiem gorejącego miasta. Stolica trwała w agonii.

Wreszcie doszliśmy do karczmy niejakiego Kawula. Budynek zastaliśmy takim, jakim go zostawili, bez większej zwłoki więc wprowadziliśmy doń Saline, zostawiając wózek na zewnątrz.

- Uroczo – Ukryty skomentował widok, który wcześniej odkryliśmy w kuchni gospody.

Nie ociągając się skierowaliśmy się do piwnic i wgryźliśmy się w ciemny tunel. Osobiście odetchnąłem dopiero wtedy, kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę przy rozwidleniu, skąd mieliśmy obrać drogę poza miasto.

- Jak długo przyjdzie nam iść tunelami, zanim powrócimy na powierzchnię? – spytałem Angwala.

- Kilka godzin. Bez żadnych przygód – odpowiedział tamten.

- A spodziewasz się jakichś? – wtrącił Ukryty.

Angwal nie odpowiedział od razu.

- Mam na myśli kogoś o wyjątkowym sprycie i wielkiej przezorności. Długo służyłem Nurmalowi... Jeśli nam będzie dane opuścić Miasto bez szwanku...to jemu tym bardziej się to uda. Bellhir, co sądzisz?

Eagwar przytaknął choć zdawał się być bardziej zainteresowany Saline niż naszą rozmową.

- Prawda. Niemożliwym jest, aby wódz Domu Noryelów przeżył tę pożogę, ale skłamałbym jeślibym powiedział, że nie musimy się już nim przejmować... Emrilu, dziewczyna przestała krwawić.

Podszedłem doń i zerknąłem na ciało córki Nurmala. Zaskoczony stwierdziłem, że nie tyle krwawienie ustąpiło, ile same rany zaczęły zanikać. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z pozostałymi.

- Nie może być! – ze zdumieniem powiedział Eagwar i odchylił kawałek materiału, który skrywał Saline.

- Oddycha? – spytał Angwal.

- Oddycha – odrzekł Ukryty – I to całkiem spokojnie...

- Może się wybudza – powiedziałem.

- No to już by była trzecia niepojęta dla mnie rzecz, którą widziałbym przez ostatnie kilka godzin – niedowierzająco stwierdził Eagwar.

Córkę Nurmala przejął Ukryty, choć znać było, że wolałby trzymać w dłoniach broń. Prowadził nas Angwal. Bardzo szybko okazało się, że tunel ten stanowił w istocie element sieci tuneli, które po wielokroć rozwidlały się na naszej drodze. Gdyby nie nasz przewodnik, nigdy nie znaleźlibyśmy wyjścia poza Serce Noctuar. Angwal znał znaczenie poszczególnych symboli, które zresztą podobnie jak wiele innych rzeczy należących do rodu Noryelów, zawsze były w jakiś sposób poukrywane. Dowódca nie miał problemów z ich znalezieniem, co tylko potwierdzało moje domysły, że ten człowiek prawdziwie był prawą ręką Nurmala. Małomówny, wysoki, postawny, nie oddający pola nawet Łowcy Mroku. Ciekawiło mnie co ten żołnierz jeszcze pokaże.

- Większość odnóg nie ma wyjścia na górę – wyjaśnił, kiedy się z nim zrównałem, bo korytarz na to pozwalał. – To labirynt, choć użyteczny. W każdej chwili, jeśli wymagałaby konieczność można przerzucić jeszcze trochę ziemi i jesteś wolny. Jeżeli nie znasz planu, umrzesz z wyczerpania, z głodu... Niewielu znało te ścieżki.

- Ty jednak je znasz – celowo, choć w sposób okrężny, dotknąłem frapującego mnie tematu.

Angwal nie od razu podjął ten wątek.

- Ustrój Serca Noctuar usłany był tajemnicami – rzekł powoli – O wielu z nich wiedział mój były pan, rodeańczyku... Ja wiedziałem.

Uznałem to za mimowolne przyznanie się do statusu prawej ręki najpotężniejszego człowieka w Mieście.

- Dokończę to, czego ode mnie oczekuje Saline, a potem sczeznę – dodał po chwili noryelczyk.

- Uściśnijmy sobie dłoń – odpowiedziałem.

Angwal pokręcił głową.

- Ciężko było nie oddać się człowiekowi, który wyciągnął mnie z rynsztoka i uczynił kimś równym władcom. Ja i Nurmal...mieliśmy jedno serce. Widziałem i czułem to, że w nikim innym ten wielki mąż nie znalazł takiej więzi. Jak ojciec do jedynego syna. Odnalazł mnie i od razu zaczął urabiać; byłem gliną w jego dłoniach. Sądzę, że ulepił mnie wspaniale... – dowódca zamilkł bo nastąpiło kolejne rozwidlenie. Kiedy znalazł znak i kontynuowaliśmy marsz, zaczął mówić dalej. – Byłem wszędzie tam, gdzie był Nurmal, robiłem wszystko to, co on zamyślił. A umysł miał błyskotliwy, o wiele lotniejszy od mojego, o wiele sprytniejszy, mądrzejszy. Wszyscy władcy Serca Noctuar razem wzięci nie mogliby mu sprostać... Nurmal wiele widział...bardzo wiele przeczuwał a jego przeczucia okazywały się trafne – tutaj Angwal przystanął i spojrzał mi w oczy. Pozostali również się zatrzymali. – Rodeańczyku, wiedzieliśmy także o wszystkich ruchach, które wykonywali twoi pobratymcy mieszkający na stałe w Mieście. Przede wszystkim o systematycznym eksodusie z Miasta.

Serce zabiło mi żywiej.

- Skąd? Ktoś zdradził? – spytałem zaciskając zęby.

- To nie ma teraz najmniejszego znaczenia – machnął pochodnią Angwal – Jak to się stało wiem doskonale, bardziej niepokoi mnie prawdziwe zagrożenie, którym jest sam Nurmal. On pozwalał, by poczynania twoich pobratymców i ich przyjaciół pozostawały nieujawnione, bo chciał znać prawdę. I poznał ją. Nurmal wie o Iglicy i jeśli wydostał się ze Serca Noctuar, to z pewnością tam zmierza.

- I co uczyni? – sapnął Eagwar. – Mieszka tam wielu rodeańczyków, czym ich postraszy?

- Wielu rodeańczyków i wielu zdrajców – odparł Angwal.

- Wśród moich braci nie ma zdrajców – wycedziłem.

- Niejeden, Zabójco – Angwal bez lęku zwrócił ku mnie swoje oczy.

- Łżesz – odpowiedziałem wyciągając miecz. – Już ja widziałem, jak traktowaliście takich jak ja.

- Mówisz o bestii – spokojnie powiedział generał – Nieee...on nigdy was nie zdradził. Złapaliśmy go, jak penetrował naszą posiadłość. Pozabijałby nas wszystkich, nawet dwóch twoich współbraci nie potrafiło mu sprostać, gdyby nie kilkudziesięciu łuczników, którzy przeszyli go kilkunastoma strzałami. To Nurmal kazał go odratować. I o dziwo przeżył. Odrzucił także propozycję współpracy... Wtedy mój były pan pomyślał, że można spróbować poddać go silnym torturom odbierając przy tym rozum... Powiodło mu się... Musisz zrozumieć, że jeśli Nurmal żyje, to nawet jeżeli nie zdobędzie władzy od razu w Iglicy, to na pewno przyniesie z sobą wielkie zepsucie.

Serce wrzało mi z gniewu. Miałem coraz bardziej dość Nurmala i jego knowań. Chciałem odprowadzić Saline do Iglicy i choć ona jedna nie budziła we mnie żadnych odpychających uczuć, to jednak sprawa ta męczyła mnie coraz dotkliwiej. Odzywała się wolność, którą w jakiś sposób utraciłem przyjmując propozycję Obserwatora. Gdzie on zresztą w ogóle był?! Niech to wszystko szlag trafi, pomyślałem, a szczególnie moją zgodę. Teraz jeszcze ten wielki paniczyk miałby wprowadzić zamieszanie w miejscu, do którego zmierzamy i – byłem co do tego przekonany – na pewno uszedł przed zapłatą wymierzaną Sercu. Tacy sobie radzą w życiu. A jeśli naprawdę wśród jego sług są moi współbracia...

- Znasz imiona moich współbraci, którzy poddali się na służbę Nurmala?

Angwal pokręcił przecząco głową.

- Nie jestem zaskoczony – mruknąłem, zatopiwszy myśli w tym, czego dowiedziałem się od generała.

Dalsza część trasy, z której niewiele pamiętałem, przebiegła dość monotonnie – pełna była ciemności, ukrytych znaków oraz wielu odnóg. Otaczającą nas ciszę mąciły od czasu do czasu głosy i dźwięki konającego Miasta – był to dla nas znak, że zbliżamy się do jakiegoś wyjścia z tunelu. Angwal jednak prowadził nas dalej, chcąc wyprowadzić poza Serce. Droga nam się dłużyła, nie urozmaicaliśmy jej jednak rozmową – nikt nie miał ochoty przerywać panującego w nas napięcia. Kroczyliśmy usłużnie za naszym przewodnikiem, który odczytując znaki szedł na czele naszej grupki. Miałem więc dużo czasu, by go obserwować i zastanowić się nad tym, co powiedział, lecz prawdę rzekłszy, odrzuciłem wszystkie nurtujące mnie myśli. Czułem coraz większą obojętność do tych wszystkich rzeczy, które tak właściwie były poza moją kontrolą. Chciałem wykonać zadanie. I wrócić do wolnego życia jako wędrowiec.

- To jest nasza droga do wyjścia – przerwał ciszę Angwal, skręcając po krótkiej chwili w lewą odnogę na kolejnym rozstaju. – Uzbrójcie się w cierpliwość.

Cierpliwi byliśmy nad wyraz, lecz pierwszy dowódca wiedział, co mówił. Tunel za ostatnim rozwidleniem bowiem nie miał zakrętów i ciągnął się prosto, nieraz pod lekkim pochyleniem do góry, a prostoty tej nie miał końca. Maszerowaliśmy bez ustanku, licząc, że Angwal zająknie się choć o końcu, lecz nie było o tym mowy. Eagwar przejął od Ukrytego Saline; potem Angwal od Eagwara. Nawet mi przypadła w udziale rola tragarza.

Wreszcie, gdym już miał prosić któregoś o przejęcie córki Nurmala z moich rąk ciszę przerwał nasz przewodnik:

- Jesteśmy – usłyszałem z przodu głos Angwala. – Dotarliśmy do wyjścia.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania