Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział VII - Upadek Serca

Gdy się zbudziłem, a zrobiłem to z głośnym krzykiem, odruchowo okryłem lewe ramię swoim ciałem. Ruch ten był tak gwałtowny, że spadłem z łóżka na podłogę. Jęknąłem, bardziej z wielkiej ulgi niż z bólu – widok dobrze mi znanego pokoju wlał we mnie poczucie olbrzymiego szczęścia. Każde inne miejsce przyjąłbym z równą radością byleby już nie być na tamtej górze. Westchnąłem i przetarłem dłonią oczy. Wszędzie panowała cisza. Malios, jeśli usłyszał jakiś hałas, nie dał tego po sobie znać. Najwyraźniej miał mnie dość.

Ogień w kominku powoli dogasał, z czego wywnioskowałem, że mogła być noc. Dźwignąłem się na nogi. Pod wpływem tego ruchu, poczułem jak moje pogruchotane ramię opada wzdłuż ciała; materiał utrzymujący je do tej pory w pozycji musiał w jakiś sposób się rozwiązać. Sądziłem, że ten niekontrolowany ruch sprowadzi ostry ból, nic takiego jednak się nie stało. Ramię się nie odezwało.

Przez chwilę tępo się w nie wpatrywałem. Wstrzymałem oddech i spróbowałem nim poruszać. Najpierw niepewnie, potem coraz śmielej. Kończyna była sprawna.

- Co u licha...? – mruknąłem.

Ściągnąłem z siebie koszulę, by zobaczyć mocno zaczerwienioną skórę. Ciało w tym miejscu było gorące – ledwiem mógł je dotknąć.

Po krótkiej chwili dokonałem jeszcze jednego odkrycia: skórę na szyi i lewym poliku oraz na wysokości serca także palił piekący ból. Zadrżałem na wspomnienie o czarnym jeźdźcu. To nie był sen. To działo się naprawdę.

Usiadłem powoli na skraju łóżka. Przez głowę przepływały mi myśli, których nie do końca rozumiałem. Coś dziwnego się działo. Coś, czego istoty nie mogłem objąć. Dane mi było dostrzec fragment czegoś większego. Był to wielki spektakl, którego rozmach umykał pojęciu ludzkiemu. Acz wszyscy braliśmy w nim udział. Widziałem tam Saline. Skoro dla mnie ten sen nie był tylko snem, to i dla niej tak samo. Ona cierpiała. Prosiła za mną i cierpiała.

Skryłem twarz w dłoniach. Uspokajałem się, myśląc jednocześnie nad tym, gdzie byłem i co widziałem. Obraz czarnego jeźdźca i dźwięk jego głosu, słów, które o mnie wypowiadał przyprawiał mnie o dreszcze. Czy naprawdę byłem jego sługą przez te wszystkie dni mojego życia? Z pewnością zapadłbym się w sobie, nie mogąc odeprzeć prawdziwości jego mowy. Podtrzymała mnie jednak świadomość, że ta, która nie ugięła się przed demonem wstawiła się za mną. A ten, który był jej panem wysłuchał ją. Czymże byłbym teraz, gdyby nie to! Zostałem przyjęty do niewinnego serca, mimo odrażającego obrazu, jakim sobą musiałem reprezentować. Nie mogłem zawieść tego serca.

Malios zastał mnie niemal gotowego do opuszczenia jego domostwa. Ubrany, z zarzuconym na plecy kołczanem (pozwoliłem sobie wypełnić go strzałami, których mi brakowało) i łukiem oraz przypiętymi u boków mieczami i sztyletami siedziałem na skraju łóżka wyczekując jego osoby. Nie chciałem odchodzić bez pożegnania; chciałem się z nim rozmówić.

Przyjaciel mój wszedł, a widząc mnie takim, mruknął tylko coś niezrozumiale i odruchowo podszedł do paleniska. Ogień palił się w najlepsze – rozpaliłem go międzyczasie na nowo – co widząc Malios odwrócił się i na mnie spojrzał.

- Odchodzisz... Jak chcesz tego dokonać? Jeśli myślisz, że ci w tym szaleństwie pomożemy... – mówił gniewnie, lecz nie dałem mu skończyć. Powstałem i lewą ręką wyciągnąłem miecz. Zamarkowałem kilka pchnięć i rzuciłem broń rękojeścią w stronę wojownika.

- Jak...? – szeroko otworzył oczy.

- Muszę ją uwolnić. Zostało mi to powierzone.

Pokiwał głową niepewnie.

- Nie rozumiem – powiedział. – Co się stało?

- Widziałem Saline...i kogoś jeszcze. Potrzebuję więcej informacji o posiadłości Pana Nurmala. Czy Delli wrócił z moim koniem?

- Wrócił...

- Dobrze. Będę potrzebował jeszcze jednego. Pan Nurmal nie odpuści, gdy zauważy brak córki w swoim domu. Wpadnie w szał, będzie chciał ją za wszelką cenę odzyskać. Jak długo tutaj jestem?

- Osiem dni. Emrilu, zatrzymaj się na chwilę. Po raz pierwszy w życiu widzę ciebie tak rozgorączkowanym. To nie jest dobry moment na jakiekolwiek działania. Może usiądźmy tutaj, przy kominku i porozmawiajmy.

- Nie ma czasu na rozmowy. Muszę...

Malios podniósł dłoń na znak sprzeciwu.

- Pośpiech to zły doradca – rzekł twardo. – Cokolwiek musisz uczynić, uczyń to, ale dobrze. Jeżeli Jedyny wybrał ciebie, abyś uwolnił Saline – nie będę ci się sprzeciwiał. Ale sprzeciwię się pochopnemu działaniu, które może doprowadzić do katastrofy.

Spojrzał na moją lewą rękę i wyszedł, by zaraz wrócić z rozgrzanymi kuflami pełnymi korzennego piwa.

- Telit przyniesie kawał pieczeni...pewno ostatni jaki tutaj będziemy jeść.

- Twój syn? – rzuciłem mimo woli, zdawszy sobie sprawę, że ani Telit ani Felas nie pojawili się, by się ze mną spotkać.

- Mówiłem ci – opuszczamy Serce. Jest przy tym wiele pracy. Nie skłamię jeśli powiem, że od twojego przybycia ja też nie widziałem żadnego z nich. Lada dzień i my stąd odejdziemy.

- Nie może was już tu być, gdy zabiorę Saline. Kiedy to zrobię, rozpęta się burza. Całe miasto zostanie wstrząśnięte w posadach.

- A więc musisz dać nam dwa, trzy dni, Emrilu.

- Nie mogę! Saline w każdej chwili może...

- Wiem, co może jej się stać. Ale nie wolno ci narażać całego przedsięwzięcia, które było przygotowywane przez tak długi czas. W tej sytuacji musimy działać rozważnie, przyjacielu.

- Będę działał rozważnie, o to nie musisz się martwić. Mnie martwi jednak jedna rzecz: mówisz tak bo nie wierzysz w powodzenie mojej misji. I nawet widok zdrowej ręki nie napełnił cię przekonaniem. Prawda?

Malios zmarszczył brwi.

- Moja wiara nie ma tu nic do rzeczy. Każdy zdolny jest dostrzec jak krucha jest nadzieja wyrwania dziewczyny z jaskini lwa i jak znaczący wpływ dla naszego celu może to mieć.

Wstałem targany sprzecznymi myślami. Malios miał rację. Czym jest uwolnienie jednego człowieka, tak nikłe w powodzeniu, wobec mnogich istnień? W Sercu pozostało wielu Rodeańczyków i ludzi nam przychylnych, którym groziłoby wielkie niebezpieczeństwo w czas gniewu Nurmala. Całe miasto objęłaby pożoga. Pan Domu Noryelów był potężnym wodzem, który nie cofnąłby się przed niczym, zaś zniewaga, która w ten sposób by nań spadła wzmocniłaby jego niepohamowaną rządzę mordu. Ginęliby winni i niewinni. Całym Sercem Noctuar wstrząsnęłaby olbrzymia rzeź...która i tak czeka miasto, z Rodeańczykami czy bez nich. A to wszystko z powodu jednej dziewczyny...

A jednak powiedziano mi, abym ją uwolnił. Powierzono mi to zadanie.

W tym momencie wszystkie uczucia ze snu, czy też właściwie z sennej jawy, do mnie wróciły. Tak świeże i równie bezlitosne jak wtedy, gdym stał przed Saline i nieznajomym człowiekiem. Jego słowa, cierpienie Saline – wszystko na nowo do mnie przywarło a ja zdziwiłem się, jak tak szybko mogłem o tym wszystkim zapomnieć. W tamtej chwili byłem przekonany, że kwestia uwolnienia dziewczyny nie podlega już dyskusji. Ona musi być czym prędzej wyswobodzona z pęt niedoli. Skąd więc moje nagłe zwątpienie? Pokręciłem zdumiony głową. Gdym siebie o to pytał usłyszałem tuż przy lewym uchu czyiś śmiech. Był cichy, lecz wyraźny; triumfujący i złośliwy. Odruchowo odwróciłem głowę w lewą stronę, lecz dostrzegłem jedynie ścianę pomieszczenia. Świadomość nieustannie rozgrywającego się w świecie zmagania powróciła.

- W waszych duszach nie ma nadziei, w twojej także, przyjacielu – odpowiedziałem po dłuższej chwili. – Wszystkie twoje słowa są słuszne, ale zdaje mi się, że czasem to, co nam wydawać się może słuszne, w rzeczywistości jest złagodzeniem swojego poczucia winy. Sądzę też, że i zdrowy rozsądek często podlega poddaństwu czemuś innemu...jeszcze nie jestem pewny, co to jest. W tym śnie...w tym spotkaniu powołano mnie do dokonania rzeczy niemożliwej, gdym jeszcze był kaleką. Dopiero, kiedym się zgodził – jakby na umocnienie – dokonano na mnie czegoś równie niemożliwego. Sądzę, że ta osoba...sądzę, że jego sposób myślenia, czy postępowania niewiele ma wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Oddałem się w jego ręce. I pozostanę temu wierny.

Zapanowała cisza, którą jakiś czas później przerwał Telit. Starszy z synów Maliosa wyrósł na wysokiego, mocnego mężczyznę. Jasne oczy, głęboko osadzone, nakreślone podniesionymi brwiami, przejął po ojcu. Nos miał prosty, nienachalnie podniesiony, jak u matki. Usta – z prawej strony z lekka opadające, z lewej podnosiła je długa szrama przecinająca cały polik aż za ucho. Był szerszy niż większość Braci. Długie włosy, których prawdziwą rodeańską barwę ukrył pod jasnym, słomianym kolorem spiął w jeden gruby warkocz.

- Witaj, mistrzu Emrilu – rzekł podając mi dłoń. – Wieści, wśród tych, którzy powinni wiedzieć szybko się rozchodzą. Ja do tych nie należę, ale mimo wszystko wiadome mi jest to i owo. Wbrew opinii niektórych gotowym wspomóc ciebie wszelkimi informacjami. Wiem nieco o posiadłości Pana z Północy... Co prawda nie jest to może wiedza zbyt przydatna dla twojej sprawy... Ale, co też ja widzę – czy twoja ręka nie powinna być strzaskana?

- Przez noc wiele może się zmienić – odparłem niezaskoczony jego nonszalancją. To była kolejna cecha Telita – bezpośredni, mówiący co myśli. Odkąd osiągnął pełnoletniość uważał siebie za równego wodzom. I miał ku temu talent, by zostać jednym z nich. Oraz bystry rozum. Telit był mi niemal rówieśnikiem, starszy ode mnie o rok, przewyższał mnie z pewnością dumą i poczuciem własnej wartości. Jakby to nie wystarczało – ciężko było podważać jego kompetencje, co jeszcze podbudowywało jego mniemanie o sobie. Nie wiem, jak Malios mógł był dokonać tak poważnego błędu wychowawczego. Nauczył syna wiele, bardzo wiele, lecz gdzieś w tym wszystkim zapodziała się pokora, odrobina pokory.

- Jak zawsze pewny siebie – dodałem kręcąc głową.

- Nie mógłbym przypuszczać, abym miał tej pewności więcej od ciebie, skoro rwie ci się serce do tak szaleńczego czynu – sparował puszczając mi oko. – Powiadają, że moja duma zagłuszyła wzrost rozwadze, ale jednak nie podejmowałbym się tego zadania. To jest jeden raz, kiedy ci to mówię. A teraz powiem coś jeszcze – pytaj o co chcesz, a ci powiem. Co wiem, to ci przekażę. Nie ma w Sercu nikogo, kto by tak dobrze jak ja znał posiadłość Nurmala. Mówimy oczywiście o tych, którzy nie powinni o niej NIC wiedzieć.

Malios milczał, jakby zrezygnowany butą swego syna. Czułem, że chciał, abym poczekał z rozpoczęciem działania do czasu, gdy rozmówię się z najważniejszymi osobami w mieście. Lecz ja wiedziałem jakie będą tego skutki. Malios, jego synowie oraz Raeli być może daliby się przekonać – oni znali mnie najlepiej, lecz wątpiłem, aby pozostali udzielili mi podobnej, choć naciąganej aprobaty. Rodeańczycy byli mi braćmi, lecz nawet wśród nich moja sława nie była zbyt pochlebna.

- Bracie – zwróciłem się do przyjaciela. – Czy kiedykolwiek, odkąd znasz mnie, zdarzyło się, abym postępował lekkomyślnie? Owszem, nie zawsze nasze zdania biegły ku jednakim przekonaniom, lecz nigdy nie były pozbawione jakiejś słuszności. Dziś muszę ciebie wezwać, abyś wykazał się ponadludzkim zaufaniem. To, co mam zrobić nie pochodzi od człowieka i nawet nie stara się przybierać tej formy. Nad miastem legła bestia. Nikt nie dostrzegł jej obecności, poza mną. Czy raczej tylko mi zostało to dane. Nie mam już czasu, którym mógłbym szafować. Saline musi być co prędzej stąd zabrana.

- O, przepraszam – wtrącił się Telit. – Zwierzęta zauważyły. Wszystkie, które mogły nawiały z miasta. A te, które pozostały szaleją. Nie słyszysz ich w nocy boś tutaj ukryty. W zamian dostaliśmy całe chmary owadów. Jest coś jeszcze. Dzisiejszego dnia nie rozwarto wrót Serca. W nocy pod blankami pojawiły się jęczące, niezbyt przyjemne hordy. Upiory, jakieś pokraki. I jest ich coraz więcej. Nikt do miasta nie wejdzie, ani z niego wyjdzie.

- Dlaczego więc zwlekacie z opuszczeniem tego przeklętego miejsca? – Spytałem nie rozumiejąc.

- Zbyt wielu nas zostało, aby nagłe zniknięcie mogło pozostać niezauważone – odpowiedział Malios. – Poza tym nie braliśmy pod uwagę tych przeklętych tłumów. Są teraz wszędzie, w którąkolwiek stronę pójdziesz. Ciągną tutaj jak muchy do truchła.

- Dwie grupy uchodźców zostały napadnięte przez te stwory. Nie wszystkim udało się uciec.

Poklepałem w zamyśleniu otwartą dłonią poręcz fotela. Skoro tak sprawy się mają, tym bardziej nie mogłem zwlekać z uwolnieniem Saline.

- Ruszam dziś o zmroku – zadecydowałem. Mój ton głosu zdradzał, że nie podlega to dla mnie już żadnej dyskusji. – Potrzebuję waszej wiedzy.

Telit zgodził się ochoczo.

- Nie uda się wezwać wszystkich, którzy mogliby ci coś powiedzieć – po chwili milczenia odezwał się Malios. – Moi synowie z pewnością mają to, czego ci potrzeba. I Raeli po wielokroć penetrował dom Północnego Pana. Sprowadzę go tu. Telit, znajdź Felasa. Spotkamy się tutaj w południe. Nie mamy map, którymi moglibyśmy ciebie wspomóc. – Zwrócił się do mnie. – Trzymanie ich jest zbyt niebezpieczne. Będziesz musiał czekać aż przybędziemy.

Kiwnąłem głową na znak zgody.

Pierwszy zjawił się Raeli. Niemłody przyjaciel w milczeniu podał mi dłoń i spoglądając na moje włosy usiadł przy kominku. Znać było, że wie już o wszystkim. Potem przyszedł Felas. Okazało się, że wcale nie widział się z Telitem i niby przypadkiem zaszedł do domu ojca, aby się ze mną spotkać. Felas był młodszym z synów Maliosa – miał 29 lat – i charakteryzował się głębokim opanowaniem, co wskazywało, że był zupełnym przeciwieństwem swego brata. Był chudy i niewysoki. Włosy ubarwione na ciemny blond, podobnie jak brat, miał związane w gruby warkocz. Po nim wrócił Malios w towarzystwie jakiegoś mężczyzny, którego nie znałem. Wreszcie, nieco spóźniony i zły, do pomieszczenia wpadł Telit. Kiedy zobaczył Felasa mruknął coś niewyraźnie i ciężko usiadł na przyniesionej wcześniej przeze mnie ławie (ze względu na moje lewe ramię, dźwiganie takiego ciężaru sprawiało mi wyjątkową radość; kilkakrotnie przystawałem i przenosiłem cały ciężar mebla na moją uleczoną kończynę i jak dziecko, które cieszy się z nowej zabawki na przemian unosiłem je do góry i opuszczałem).

- Jesteśmy już wszyscy – zaczął Malios. – To jest Eagwar – zwrócił się do mnie przedstawiając obcego mi męża – Eagwar służył kiedyś Panu Domu Noryelów. Nurmal uważa go za martwego.

- Nie jesteś Rodeańczykiem – zauważyłem podając mu dłoń.

- Nie. Ale posiadam inne zalety. – odparł, bez lęku patrząc mi w oczy. Mógł mieć ponad sześćdziesiąt lat. Miał toporne rysy twarzy, ciemne włosy i oczy, nakreślone grubymi brwiami. Prawy polik i część szyi szpeciła mu duża blizna po oparzeniu. Był mocny w barach. Wzrostem nie przewyższał Maliosa.

-Eagwar Belhir jest rodowitym Noryelem. Można mu zaufać – wtrącił twardym głosem Malios dając tym samym do zrozumienia, że jakiekolwiek powątpiewanie nie wchodzi w grę. – Jesteśmy tutaj z jednego powodu: aby udzielić naszemu przyjacielowi pomocy. W postaci informacji o posiadłości Nurmala. Emril jeszcze tego wieczoru opuści to miejsce, aby wejść tam i wyprowadzić jego córkę – Saline, o której wszyscy wiecie. Nie chcę już słyszeć ani słowa o odwodzeniu go od tego pomysłu. To zostało...przesądzone. Tylko informacje, które będą mu w tym pomocne.

Na chwilę przerwał spoglądając na każdego po kolei.

- Telit – zwrócił się po chwili do starszego syna. – Zacznij.

Starszy syn Maliosa kiwnął głową i pochyliwszy się ku mnie zaczął mówić:

- Dom Nurmala to w istocie twierdza, do której nie jest łatwo się dostać. Grodu bronią dwa rzędy murów: pierwszy z nich jest niższy i sięga ośmiu metrów, drugi do dwunastu. Przestrzeń między nimi jest na tyle szeroka, że z powodzeniem miną się tam trzy duże wozy i jeszcze zostanie co nieco miejsca dla pieszego. Na bramy nie ma co liczyć, są tylko dwie: w niższym murze jedna brama od strony zachodniej i w wyższym jedna, sto metrów dalej na północ. Furt jest więcej; każda żelazna i ciężka. Nawet jeśli samo wdarcie się do środka nie stanowiłoby problemu, to i tak Noryelowie przezornie i roztropnie wyburzyli wszystkie budynki wokół grodu tak, że przed murem jest jeszcze kilkudziesięciometrowy pusty obszar, który nie pozwala na podejście niezauważonym pod posiadłość. Straże czuwają dniem i nocą, jeden w zasięgu wzroku drugiego. Łuk i lekkie miecze u boku oraz niewielka tarcza na plecach. Zmiany wart trzy razy w dzień i trzy razy w nocy. Na szczycie ogrodzenia krenelaż, żołnierze mają się więc za czym chować i odpierać ataki. Wewnątrz psy; jedne spuszczone, stale grasują po posiadłości, inne uwiązane na smyczy. Nic więcej nie wiem.

Na znak, że skończył Telit wypił resztkę piwa, które zostało w jego kuflu.

- Byłeś kiedyś wewnątrz posiadłości Nurmala? Jak się tam dostałeś? – spytałem.

- Poprzez zaaranżowane pojmanie. Pomagał nam Eagwar. Musieliśmy zrobić rozpoznanie. Chcieliśmy wiedzieć, co dzieje się za murami posiadłości Noryelów. Gdy zbiegłem z lochów, udało mi się wywołać znaczne zamieszanie. Wtedy za mury wszedł jeszcze Raeli wraz z Felasem. Raz jeden na takie coś się porwaliśmy.

- I wtedy dowiedzieliśmy się o Saline. Oraz poznaliśmy człowieka, który znał jej piastunkę – wtrącił się Malios.

- Mężczyzna ten, imieniem Seli, niemłody wiekiem, ukrył mnie w podziemiach swojego domu – wyjaśnił Telit. – Został stracony wraz z tamtą kobietą i innymi... Nurmalowi nie brak rozumu, Emrilu, pamiętaj o tym. Człowiek, który wyprowadził swój ród na tak wysoką pozycję w Sercu nie mógłby być półgłówkiem.

- Raeli, Felasie?

Raeli kiwnął głową.

- Wykorzystaliśmy wraz z Felasem zamęt, który nastał owego wieczoru w grodzie i spenetrowaliśmy na ile mogliśmy Dom Nurmala. Istne szaleństwo. Wzmożone patrole, natychmiastowe egzekucje... Lecz mimo to na teren pałacu Wodza udało mi się wejść. Wysoki mur, a za nim surowość koszar. Jest też ogród w zachodniej części twierdzy, ale tam się nie dostałem. Kiedy w całym dworze panowało silne poruszenie, pałac, silnie obstawiony trwał czujny, niewzruszony, świadom swojej siły. Niewiele mogłem zrobić.

- W tamtym czasie Saline była przetrzymywana w pokojach przylegających do wspomnianego ogrodu – wtrącił Felas. – Lecz teraz, po tym jak Nurmal dowiedział się, że jego córka miała wieści z zewnątrz, wątpimy, aby została w tym samym miejscu.

- A jednak nie mógł zamknąć jej w lochu. Nurmalowi zależy na tym, by jak najcenniejszy był towar, o który od tylu lat dbał. W zamknięciu dziewczyna by zmarniała – pokręciłem głową.

- Są inne ogrody – po raz pierwszy w rozmowę włączył się Eagwar. – Nie tak okazałe jak tamten, ale są. Dom mojego byłego pana skrywa wiele tajemnic. Dwa znajdują się mniej więcej w centralnej części posiadłości, jeden na dachu samego zamku, ukryty tak, że nie dostrzeżesz go z żadnego punktu Serca. Gdyby to ode mnie zależało umieściłbym dziewczynę właśnie tam.

- Dlaczego?

- Bo trudno się do niego dostać i równie trudno go opuścić. Ogród jest umieszczony na wieży, która wyrasta z mieszkalnej części pałacu. Taki niewysoki donżon. Nie skłamię jednak, że nigdy tam nie byłem. Mało kto miał tam dostęp.

- Żadnych wskazówek? – spytałem.

- Mogę spróbować wprowadzić ciebie poza mury grodu. Lecz dalej będziesz musiał polegać na własnych umiejętnościach.

- Najprostszą wydaje się być pochwycić gwardzistę ze straży przybocznej samego pałacu i wydusić z niego wszystkie informacje.

- Nurmal nie otaczałby się głupcami, ludźmi niepewnymi. Z całą pewnością ma u boku najwierniejsze pomioty i choć opłaca ich srogo to jednak jest tak potężny, że niewielu chciałoby go zdradzić. Raczej wielu pragnęłoby mu służyć – wtrącił Telit.

- Jak ja? – cierpko zauważył Eagwar. – To i prawda, że siła Nurmala przyciąga. Nie można temu zaprzeczyć. I owszem – jego dwór cechuje porządek i karność, jakich nie spotyka się już na świecie. Pod tym względem Nurmal jest wyjątkowym panem. Pośród innych możnych Serca, on zdaje się być jak drzewo otoczone chwastami. Podczas gdy tamci nerwowo skaczą, plugawią się coraz gorszymi postępkami, napełniają swoje nienasycone brzuchy niecierpliwymi, miałkimi żądzami, pan Noryelów nie spiesząc się, dąży do jasno sobie stawianych, przemyślanych celów. Przez to jest znienawidzony przez wielu. Nie pasuje ani do nich, ani do nas. I zapewne dlatego to wszyscy się go boją. A jego najbliższa świta puszy się wypinając dumnie piersi z przynależności do jego dworu. Bywały przypadki, że zwykli żołnierze okazywali wzgardę panom innych wielki domów. I co się działo? Nic. Nurmal więc jest silny, nie poniesie mnie wyobraźnia, jeśli powiem, że jest najsilniejszym mężem w Sercu. Lecz ma moc wrogów. Tyle samo wrogów, co i sojuszników. Uprowadzenie jego córki? Zniwelowanie najmisterniejszego planu, który od tylu lat realizował? Trudno wyobrazić sobie lepszy sposób, by go upokorzyć.

- Sugerujesz, abyśmy znaleźli kogoś kto go wyda? – zapytałem.

- To zbyt ryzykowne – pokręcił głową Malios. – Jak mielibyśmy kogoś takiego znaleźć?

- Moje znajomości w domu Pana Noryelów wygasły, lecz jeszcze pamiętam takich, którzy nie życzyli mu zbyt dobrze. Można by spróbować.

- Mimo wszystko nie podjąłbym się tego sposobu. Czasu mamy mało i zbyt to ryzykowne. – Pokręcił głową Malios. – Musimy wymyślić coś innego.

Po jego słowach zapadła cisza. Znać było, że nikomu nie przychodzi nic do głowy. Ogień spokojnie trzaskał w kominku. Cienie zebranych drżały na ścianach wyczekująco. W powietrzu unosił się delikatny zapach palonego drewna, który przyjemnie drażnił moje nozdrza. Jak wejść niezauważonym do dobrze strzeżonego domu i jak uprowadzić z niego najlepiej strzeżoną osobę? Pustka w moim sercu wyrażała ciemność, która zapanowała w mojej głowie. Nie było sposobu dla uwolnienia Saline. I to tak nagle, bez przygotowania, bez ważnych wiadomości. Nie było. Czułem, widziałem to rozumem. Rozumem, który kazał mi poczekać jeszcze kilka dni i zrobić dobre rozpoznanie domu pana Noryelów. Może jest tam jakiś słaby punkt, który wszyscy przeoczyli? Coś, co jedynie ja dostrzegę. Nie będę potrzebował na to wiele czasu, pomyślałem, może dzień, dwa. A jeśli nic nie znajdę – pójdę jak obiecałem i uwolnię Saline.

Westchnąłem i spojrzałem w żywo skaczące płomienie. Ta myśl zdawała mi się sensowna. Tak, czułem w sercu przynaglenie, coś mi nie dawało spokoju, lecz miałem świadomość, że zbyt pochopne działanie mogłoby doprowadzić do większego zła niż kilkudniowa zwłoka. Zdziwiłem się z jaką łatwością traciłem przekonanie do tego, czego wcześniej tak usilnie broniłem przed Maliosem. W tym momencie bowiem byłbym przystał na jego propozycje. Gdyby tylko do tego teraz wrócił, bez wahania przyznałbym mu rację. Dać im czas – niech wyjadą. A ja równolegle zrobię rozeznanie w terenie. Słuszna droga.

Zgarbiłem się w sobie. Pozostali ponownie zaczęli między sobą rozprawiać, lecz do mnie nic z tego nie docierało. Zbyt mocna walka we mnie trwała. Coś ciągle nie dawało mi spokoju. Dlaczego wtedy niewzruszenie trwałem przy postanowieniu pójścia po dziewczynę jeszcze tej nocy? Co mnie przy tym utwierdzało? Dlaczego tego nie pamiętałem? Jeszcze mocniej się skurczyłem. Ramiona i głowa opadły mi jak jak po nieludzkim wysiłku. Ciężko oddychałem. Na czole wyperliły mi się krople potu, zacząłem odczuwać drgawki. Co się zmieniło? Co mnie trzymało przy tamtej decyzji? Co?

- Przecież nie uległem złudzeniu – wyszeptałem.

Gdy to powiedziałem, poczułem na skroni delikatne dotknięcie. Niewielka mucha, której wcześniej na sobie nie czułem, odleciała z cichym brzęczeniem i, ku memu zdziwieniu, wpadła prosto w płomienie palącego się drwa. Odezwał się cichuteńki trzask, gdy małe stworzenie zostało momentalnie spalone. Wraz z tym stały się dwie rzeczy: wszelkie wątpliwości opuściły mnie, jakby nagle odjęte, zaś po całym pomieszczeniu uniósł się okropny, intensywny zapach palonego ciała.

- Uch! – zakrztusił się Raeli – Co to za swąd?

Także i pozostali marszczyli z obrzydzeniem nosy. Gdy jeszcze nie zdążyliśmy się otrząsnąć z tego nagłego smrodu, znikąd pojawiły się inny muchy. Dziesiątki, setki much.

- Co to jest? Skąd te muchy? – Odezwał się gniewnie Telit wymachując energicznie dłońmi. I pozostali próbowali odpędzić je od siebie.

- Coś dziwnego musi się dziać w mieście – stwierdził Felas.

- Bracia – rzekłem głośno, powstając. – Spotkanie dobiegło końca. Krótkie ono było, lecz wierzę, że miało jakiś cel. Zaraz ruszam w drogę.

Malios pokiwał głową.

- Zdaje się, że tak być musi, przyjacielu. Pozwól, że ciebie odprowadzę.

- To byłby dla mnie zaszczyt, lecz mam przeczucie, że i was nagli czas. Już go nie macie, bracie mój. Spieszcie się i nie zwlekajcie z opuszczeniem miasta. Jego koniec nastanie rychło.

Jakby na potwierdzenie tego usłyszałem gdzieś w głębi serca spokojny, lecz twardy głos, który oznajmił mi te słowa:

- Idź. Miasto dochodzi kresu. Świat ogarnie pożoga. Nie lękaj się. Lęk i strach nie ma nad tobą mocy. Udzielam ci władzy nad nimi. Ja cię poprowadzę. Nie lękaj się.

Kiedy głos skończył mówić ktoś z głośnym wołaniem wpadł do domu. Chwyciliśmy za miecze.

- Malios Ellhir! – usłyszeliśmy dobrze mi znaną osobę.

Malios spojrzał na nas i wyszedł. Po chwili wrócił i oznajmił, że mamy iść na górę. Czekał tam na nas Delli, którego oblicze zdradzało głębokie zdenerwowanie. Chłopak stał i bez przerwy wyglądał przez okna. Moją uwagę zwróciło jakieś odległe poruszenie, które panowało na zewnątrz.

- W mieście źle się dzieje. – Niemal wykrzyczał Delli. – Duchy, duchy, wszędzie duchy. Upiory i potwory grasują po ulicach, wchodzą do domów, zaglądają w oczy, jęczą, mówią jakieś niezrozumiałe słowa, zadają pytania, śmieją się, straszą...

- Uspokój się, złap oddech – przerwał mu nerwowo Telit. – Co mówisz? Mówże jaśniej!

- W mieście – wysapał młodzieniec. – Pojawiły się nagle. Mówią, że zmarli mieszkańcy wrócili.

- Najpierw swąd i latające owady, teraz duchy?! – obruszył się straszy syn Maliosa. – Nie za dużo jak na jeden dzień?

Serce zabiło mi żywiej. Bez słowa podszedłem do drzwi i chwyciłem za klamkę.

- Co robisz?! – Żywo zareagował Delli. Jego twarz była blada, znać było, że się boi.

Nie odpowiedziałem i opuściłem dom. Pozostali wyszli za mną. Także i Delli po chwili wahania poszedł naszym śladem.

Dom Maliosa stał przy wąskiej ulicy, w której panował wieczny półmrok. Światło dnia starało się dotrzeć tu dzięki ścianom wyższych budynków, które odbijały blask słońca, jednak uniemożliwiały mu to liczne szmaty i drewniane, zaniedbane, nadwyrężone przez czas mostki zawieszone między domami. Tarcza słoneczna nigdy tu nie zaglądała. O tej porze trwała tu już ciemność. Powietrze zwykle w tym miejscu byłe stęchłe od wilgoci. Dzięki takiemu rozmieszczeniu nigdy nie panował tu duży ruch, prawdę rzekłszy rzadko kto zaglądał w ten zaułek.

Teraz jednak znać było, że w mieście ma miejsce coś niepokojącego. Docierał do nas ludzki gwar, z którego wybijały się od czasu do czasu okrzyki.

- Od jak dawna to się dzieje? – spytałem Dellego.

- Od kiedy słońce mocniej nachyliło się ku granicy widnokręgu.

Kiwnąłem głową.

- Przyjaciele – rzekłem głośno. – Ileż to razy przychodziło nam stawać naprzeciw tym i podobnym dziwactwom. Tymczasem to, co się tutaj dzieje, to jest tylko błazenada, nieistotny miraż wobec tego, co ma się za czas niedługi stać. Tak długo myśleliśmy jak wprowadzić w czyn moje zamiary. Oto jest rozwiązanie. Lada chwila nastanie w mieście chaos. Nic nie będzie takie, jakie było. To jest dla mnie szansa, której nie wolno mi zaprzepaścić. Nastaje mrok. Z mroku wychyną nowe zmory. Mieszkańcy oszaleją… Tu rozchodzą się nasze drogi. Czyńcie, co zamierzaliście, a dokonajcie tego czym prędzej. Czas, abym ruszył po Saline.

Tym razem nikt nie próbował mnie zatrzymywać. Rozstaliśmy się w pośpiechu i w ciszy. Każdy wiedział, co ma robić.

Nie czułem strachu. Tak bardzo zaufałem tamtemu głosowi, że nie było we mnie miejsca na lęk. Szybkim krokiem opuściłem mroczny zaułek i skręciłem w pierwszą uliczkę. Szedłem pewnie, nie zważając na mijanych mnie ludzi. Nikt nie rozpoznał we mnie Rodeańczyka. Włosy miałem spięte, zaś kaptur głęboko zarzucony na głowę. Zresztą nawet nie wiem czy ktokolwiek zwróciłby uwagę na ich popielną barwę – zbyt wielkie przerażenie czaiło się w oczach mieszkańców.

Ludzie chodzili grupami, rozglądając się czujnie na boki, nie ufając najmniejszemu szmerowi. W dodatku w niejednym miejscu panował mrok, bo strach zwyciężał w sercach wielu, którzy woleli nie widzieć tego, co jest obok. Niektórzy prosili o światło, inni z szaleństwem zabijali każdego, kto chciał choć trochę rozproszyć ciemności. A zmór i upiorów była niezliczona ilość.

Jeśli ich nie dostrzegałem, do moich uszu docierały ich szepty. Raz zza węgła kamienicy, raz tuż przy moim uchu. Ich wysokie krzyki nosiły się po całej okolicy. I było ich coraz więcej. Miasto jęczało. Nie znać było po krótkim czasie czy to jęczy człowiek czy zjawa. Mieszkańcy zamykali się w domach, lecz cóż z tego, skoro ledwie weszli do budynku, obróciwszy się zauważali stojącą przy kominku nieruchomą, ciemną postać? Zło igrało sobie z ludzi.

Mijałem kolejne ulice i kamienice; zostawiałem za sobą domy i zaniedbane, pogniłe ogrody. W oknach śledziły mnie oczy: jedne ludzkie i przerażone, inne czarne jak noc lub blade jak mgła. Zdeformowane oblicza, puste oczodoły, usta nienaturalnie rozciągnięte w piskliwym okrzyku, postaci falujące mimo wiatru, przeplatały się podczas mej drogi z przerażonymi ludźmi. Jedne upiory wściekały się na mnie, że nań nie reagowałem, inne przepływały obok nie zainteresowane moją osobą; niektóre śmigały jak najśmiglejszy wicher, inne sunęły leniwie, a ostatnie wisiały w powietrzu nieruchomo i otulone mdłym, trupim blaskiem wskazywały wyciągniętą ręką jakieś miejsca czy to zbrodni czy innych haniebnych czynów, które wciąż nie zostały spłacone. A ponad tym wszystkim, nad samym miastem wisiało czarne, przepastne cielsko i dwoje olbrzymich jasnych oczu.

Bestia nie ukrywała już swojej obecności. Gdy słońce zniknęło za horyzontem, ta ukazała swoje oblicze. To z jej grubego odwłoku przy jej bolesnych krzykach spływały do Serca swąd, wielkie muchy, duchy oraz oskarżenia. Na swoim ciele miała wypisane tysiące i miliony oskarżeń. Oskarżeń, które przybierały cielesną postać i upadały, jak wielkie krople gęstej cieczy, do miasta. A więc szalona nienawiść grasowała jak horda nienasyconych, wściekłych wilków, lecz to nie były wilki. Miotała się po budynkach i ulicach zabijając wszystko co żywe lub jedynie silnie raniąc ofiarę i pędziła dalej nie zważywszy czy zabiła czy nie, niepohamowana w swym żywiole. Niszcząca zazdrość czmychała tu i tam; działając w ukryciu i przybierając różne oblicza kuła swym ostrym żądłem serca ludzi, którzy pod jej wpływem nawzajem siebie zabijali. Zazdrość nie brudziła sobie rąk. Smród nieczystości był z daleka wyczuwalny, a jej rozdęty, rozkładający się odwłok przewalał się jak masa błota między zabudowaniami. Ludzie widząc ją bledli, wymiotowali, robili się żółci, lecz mimo tego stanu nie mieli mocy, aby przeciwstawić się nagłej żądzy, która tak silnie ich opanowywała, że w chęci odnalezienia spełnienia, której nie mogli już osiągnąć, okaleczali swoje drogi rodne coraz bardziej i bardziej aż umierali czyniąc to, czego nie chcieli i nie spełniwszy tego, czego szukali. Po mieście grasowało jeszcze setki innych oskarżeń, których nie sposób było nazwać, a które napadały na wszystkich, którzy nie wyznawali swoich win i nie żałowali za nie: czy to dorosłych czy małe dzieci.

Serce Noctuar wymierzało sobie sprawiedliwość. Ja zaś szedłem pośród tego wszystkiego z towarzyszącym mi uczuciem czyjejś nienachalnej obecności. Coś lub ktoś trzymał się blisko mojej osoby; momentami wydawało mi się, że był tuż za mną, innym razem, że nade mną, znowu po jakimś czasie doznawałem dziwnego wrażenia, jakby był wewnątrz mnie. Kiedym jednak próbował odszukać go wzrokiem – nie mogłem nikogo dostrzec.

Ta obecność miała inny charakter niż cielesny, nie dla oczu, uszu, nosa i skóry przeznaczony. I, co niezwykle mnie zirytowało – czułem się jak dziecko, gdy uczono mnie jak się porozumiewać. A właściwie – słuchać. Bo w istocie – tylko tyle ode mnie wymagano. Moje zdanie niewielką miało teraz wartość – wiedziano co, o czym myślę. Lecz jeśli chciałem przeżyć – miałem milczeć.

Było to bardzo trudne. Dotyczyło jakiegoś rodzaju przeczucia, które samym sobą mówiło, co było dlań dobre, a co nie. Tak, jakby we mnie samym zamieszkał ktoś inny, którego obecność mogłem znać jedynie po jego reakcjach na szczególne sytuacje, osoby, miejsca, rzeczy. Za pierwszym razem miało to miejsce przy spotkaniu grupy zbrojnych, którzy na widok moich popielnych włosów, zapałali rządzą wymierzenia ichniej sprawiedliwości. Rzeź miasta przestała dlań istnieć – należało zabić rodeańczyka. Z powodu ich nienawiści zapałałem gniewem. Gdym chciał rzucić się na nich, by kilkoma szybkimi cięciami pozbawić ich rąk, jak zwykłem to czynić w takich sytuacjach, opanowało mną uczucie, jakiego nigdy wcześniej nie doznałem. Coś we mnie, na myśl o tym czynie, zdrętwiało tak mocno, że mimowolnie sparaliżowało moje ruchy. Odparłem więc ich atak, pozbawiłem broni i zbiegłem. Jeszcze przez długie minuty pozostawałem pod wrażeniem tego odczucia. Po prostu coś z odrazy odskoczyło w moim wnętrzu; coś chciało być jak najdalej mego zamiaru. I byłem pewny, że gdybym nie zważał na „obraz” tej reakcji – niechybnie utraciłbym tę obecność.

Nie zdążyłem ochłonąć po tej sytuacji, gdy jakaś starsza kobieta zaczęła mnie błagać, bym uratował jej córkę, którą pochwyciły bestie. Staruszka widziała moje włosy, lecz mimo to (a może właśnie przez to) prosiła. Obecność w moim sercu, wykazała głębokie zaniepokojenie. Nie tłumaczyła, nie usprawiedliwiała – nie miałem się zatrzymywać. Ruszyłem więc dalej, odprowadzany przekleństwami kobiety; minęła krótka chwila, a rzuciło się na nią tuzin wygłodniałych bestii. Nie byłoby już rodeańczyka Emrila, gdybym nie odszedł.

Te i inne zdarzenia dały mi do myślenia. Zaczynałem pojmować, że jestem przez kogoś prowadzony, że ktoś nade mną czuwa, i że mam być grzeczny, i nie przeszkadzać. Cel był dość ważki – przeżycie. Wypełnienie zadania. Czy coś więcej? Tego jeszcze nie wiedziałem.

Serce Noctuar napełniało się śmiercią. Ktoś zaczął krzyczeć, że monstra, które do tej pory legały poza murami wdarły się do miasta. Co bardziej opanowani zwierali się w szyki. Wielu ogarniała panika. Mało jednak kto umiał zachować przy tym zimną krew. Na własne oczy widziałem – taką drogą bowiem zostałem poprowadzony przez mojego opiekuna – jak z niesławnych części miasta wylegają okaleczone, porozrywane ciałka małych, nienarodzonych dzieci, które przecież dawno powinny być martwe. Piskliwie jęcząc – o ile miały usta – posuwały się powoli, wijąc się jak macki po ziemi w poszukiwaniu matek. Niejedne ustawały pod butami przerażonych ludzi, niejedne je znajdywały… Próbowały wówczas wspinać się po ich nogach, by wtulić się w ich piersi, te zaś z przerażenia traciły zmysły... Mury niektórych domów same zawodziły, nisko i przeciągle lamentując nad nieprawością, której były świadkami. Całe miasto zawodziło pod ciężarem własnych grzechów.

W wielu miejscach wybuchły pożary. Wszędzie panował zaduch i okropny swąd palonego ciała. Od jakiegoś czasu moją drogą ku domu Noryelów były dachy domostw. Z wysoka to olbrzymie ludzkie siedlisko, a raczej stan, w którym się teraz znajdowało, mroziło i moją krew. Ogień powoli się rozprzestrzeniał, wydobywając Serce z nocnych ciemności. Powietrze drgało od wrzasków. Gdzieniegdzie zauważyłem dziwne bestie, demony raczej, wysokie na kilka metrów i całe spowite w płomieniach. Miały dwoje rogów, a w dłoniach dzierżyły długie trójzęby, którymi przekłuwały nieszczęsnych ludzi. Wiele z tych ofiar wiło się w męczarniach na ostrzach, nie mogąc z jakiegoś powodu znaleźć ukojenia w śmierci. Spojrzałem z lękiem w głąb, ku mojemu niewidzialnemu towarzyszowi. Jego „myślenie” wyrażało smutek, lecz nie przesłoniło zdeterminowania, które miało pierwotny charakter. Nie lękał się, ani rozpaczał pewny tego, co należało zrobić. Widok ten sprawił, że moje serce zadrżało. Nigdy bowiem nie przyszło mi na myśl, że można przeraźliwie cierpieć, nie mając nadziei na to, że kiedykolwiek to cierpienie się zakończy. Do tej pory żyłem przekonaniem, przekonaniem tak pewnym, że właściwie nie zaprzątałem sobie nim głowy, iż wszystko będzie miało swój koniec: największa nawet radość, ale i największe cierpienie. Każda rzecz miała wygasnąć w momencie śmierci. Co jednak, jeśli śmierć wcale nie jest końcem, tylko przejściem do wieczności? Wieczności ogromu bólu, albo pełni szczęścia? Patrząc na tych ludzi, nabitych na ogniste bronie, ludzi, którzy powinni być martwi, a nie byli i nigdy nie będą – zrozumiałem, że byłem w błędzie. Zrozumiałem i zadrżałem. Wtedy pojąłem, że nie obawiałem się cierpieć za życia. Wieczna tortura jednak napoiła mnie paraliżującym strachem.

Przystanąłem na dachu kolejnego budynku. Spuściłem głowę, bo na ciało moje spadła nagła niemoc. Miała ona swoje źródło w realności doświadczenia tego, o czym rozmyślałem. Nie były to zwykłe myśli – widziałem to na własne oczy. Widziałem i to zmusiło mnie do odpowiedzenia sobie na pytanie: gdzie po śmierci znajdę się ja? A gdy zdecydowałem się wejść w głąb tego pytania – pojąłem, że nie ma dla mnie ratunku. Tu nie było owijania w bawełnę. Taki los mnie czekał, jak i tamtych nabitych na trójzęby. Nie miałem nawet siły na sarkazm lub polemikę z tym wyrokiem. Tamtej chwili wydał mi się on tak pewny, że nie miało dla mnie sensu próbować się z nim mierzyć.

Serce Noctuar jęczało w amoku, a ja czułem, jakby uchodziły ze mnie resztki życia. Kucnąłem, podparłem się na rękach i usiadłem. Zaczął mnie nękać uporczywy kaszel – powietrze dusiło. Nie mogłem oddychać. Znowu poczułem się jak w śnie, w którym oddano mi zdrową rękę. Tym razem jednak umierałem nie na skutek rzeczy pochodzących z zewnątrz, lecz to życie samo ze mnie wyciekało. Jakbym był dziurawy, nieszczelny.

Zacisnąłem na głowie ręce i jęknąłem. Nie było dla mnie ratunku, moja wina była taka sama jak tamtych nieszczęsnych i nie mogłem jej odkupić. Sprawiedliwość nadchodziła, aby policzyć, zmierzyć i zważyć. A ja wiedziałem, że nie naliczy się, nie odmierzy i nie zważy wiele. Byłbym z pewnością pogrążył się w rozpaczy, gdyby nie jedna rzecz, która mnie przywiodła w tym czasie do Serca Noctuar – zadanie uwolnienia Saline. Uczepiłem się tej sprawy jak ostatniej deski ratunku przed skończonym samopotępieniem. Nie liczyłem jednak na to, że to przechyli szalę na moją korzyść – w tym nie widziałem dla siebie nadziei. Chciałem po prostu za wszelką cenę wykonać powierzoną mi misję. Saline wstawiła się za mną – wspomniałem słowa nieznanego mi Męża. Dlatego uwolnienie jej ze szpon cierpienia i bólu było dla mnie w owej chwili najważniejsze; żyłem jeszcze ten krótki czas tylko dla tej niewinnej istoty i pragnąłem jej pomóc.

Gdy jednak postanowiłem wszelkie oskarżenia odsunąć na bok, aż do czasu, te nie pozwoliły się zbyć. O nie – one nie miały zamiaru mi ustępować. Co więcej – narzuciły się jeszcze bardziej, ze zdwojoną siłą. I stały się agresywniejsze; nie wypominały mi już ogólnego stanu mojej duszy, ale rzucały konkretami z przeszłości. Dziesiątki, setki i tysiące moich przewinień zostało mi nagle podstawionych pod nos; większości nie pamiętałem już z dawna, części nawet nie byłem świadomy. Czułem się jakby ściskał mnie coraz gęstszy, coraz liczniejszy tłum pogrążających mnie mrocznych istot, które robiły wszystko, bym myślał i skupiał się tylko i wyłącznie na ich oskarżeniach. Ani na krótką chwilę nie miałem odstąpić od tych ataków. Tylko one się liczyły, tylko to miało się liczyć dla każdego, kto o mnie pomyśli. P o t ę p i o n y. Wydane na mnie potępienie podano mi przed oczy. Miałem je podpisać, zgodzić się na jego zapisy i poddać się wiecznej, beznadziejnej rozpaczy.

Uratował mnie jednak wstręt do tych, którzy chcieli uchodzić za sędziów. Znałem ich, dotknąłem ich fałszywych podstępów, gdym prowadził Ukrytego ścieżkami Doliny Przejrzystej i przez to począłem kierować swoje myśli tam, gdzie nie mieli ci oskarżyciele wstępu – do głębin mojego serca i nakrapianej rozumem woli. Tam spotkałem tego, którego obecność towarzyszyła mi podczas wędrówki przez miasto. Wtedy poznałem największą różnicę między jego patrzeniem na mnie, a tej nienawistnej hordy. Ona się narzucała i nienawidziła, on oddawał mi wolność. Były to dwa odmienne spojrzenia na stan mojego wnętrza. Każda ze stron znała moje złe uczynki, każda wiedziała, że muszę za nie zapłacić, lecz ta pierwsza nie oskarżała, a ta druga chciała wykorzystać je, bym uwierzył, że jestem znienawidzony. Poznawszy tę prawdę zdecydowałem – nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości – że chcę być sądzony przez tego, który mnie nie odtrącał. Zwróciłem się więc ku niemu, a gdym to zrobił stało się coś dziwnego: zauważyłem, że na całym moim ciele siedzi niezliczony rój, wielkich, tłustych much, których przybycie w tajemniczy sposób umknęło mojej uwadze. Było ich tak wiele i tak grubą warstwą mnie pokryły – wraz z twarzą i oczami – że gdym się wzdrygnął z obrzydzeniem, te uciekły ze strachem tworząc nieprzeniknioną, czarną ścianę. Musiały ich być setki tysięcy. Odleciały, a ja nagle poczułem się lekki jak najlżejszy liść unoszony delikatnym wiatrem i wstąpiła we mnie nieopisana otucha. A gdy nastał czas i się uspokoiłem, zacisnąłem usta i ruszyłem dalej, bo nie potrzeba mi było przypominać, po co tu przybyłem.

Po wielu minutach ciągłego kluczenia ulicami miasta, na które niechętnie wracałem, opuszczając dachy tylko wtedy, kiedy było to konieczne, po kilku potyczkach z wszelkimi potworami i wielu ucieczkach przed nimi, stanąłem wreszcie na dachu domu jakiegoś pomniejszego pana, z którego wreszcie dostrzegłem posiadłość Nurmala.

To, co zobaczyłem nie napawało mnie radością. Posiadłość nie tonęła w ciemnościach, ani nie pożerał jej nienasycony ogień. Brama była zawarta. Na murach trwali czujnie straże, przy których, jako znamiona ciągłej gotowości, płonęły pochodnie. Z okien budynków sączył się rozedrgany blask palenisk. Nie mogłem dostrzec jakiegokolwiek znaku rozproszenia. Zdawało się, że Dom Noryelów zachował dyscyplinę, zachował spokój, mimo, że na tle jasności wyraźnie przepływały od czasu do czasu falujące postaci zjaw i upiorów. Mimo to, nie straciłem spokoju, wierząc, że nie przybyłem do Serca na próżno.

Tym, co mogło zachwiać owym mocnym okrętem mógł być ten, który nadchodził z lewej strony, od bramy.

Ową pustą przestrzenią przed murami Domu Noryelów, którą wiele dziesiątek lat temu poprzez wyburzenie zabudowań i wypędzenie mieszkańców, okrutnie stworzyli przodkowie możnego rodu z północnych krain, zmierzał ku bramie czarny jeździec. Wysoki na sześć metrów, w trupioszarej zbroi, z czarnym całunem na głowie, którym teraz targał silny wicher, dosiadający ciemnego jak noc rumaka o ognistych oczach, zbliżał się jak nadchodzący kataklizm, który miał wstrząsnąć bodaj ostatnią przystań w tym konającym mieście, która choć chora, zachowała resztki spokoju. Przybył jeździec śmierci, na widok którego zlękło się i moje serce. Tak świeży był ból, którego odeń doświadczyłem.

Demon zatrzymał się przy wielkiej bramie grodu. Straże, dzielni i szaleni poczęli ciskać weń strzałami z łuku, lecz na nic się to zdało. Demon ryknął i wyciągnąwszy miecz natarł na bramę. Rozległ się huk, który poniósł się przez całe miasto ginąc w dali pośród innych huków poruszających posadami Serca. Podwoje przetrwały uderzenie, lecz Nieprzyjaciel ponowił atak. I znowu hałas, niczym grzmot piorunu rozległ się po świecie. Żołnierze zaczęli krzyczeć. Nie musiałem patrzeć, by wiedzieć, że jeździec sforsował mury. Po chwili zniknął i sądząc z odgłosów, zaczął szturmować drugą bramę.

Serce biło mi jak oszalałe bo zrozumiałem, że to był moment, na który czekałem. Zeskoczyłem z budynku i co tchu w piersiach zacząłem biec ku posiadłości Nurmala. Całym sobą chciałem być teraz gdzieś indziej, byle dalej od tego ciemięzcy, lecz wiedziałem, że gdzieś tam znajduje się ta, którą musiałem uratować. Bałem się, lecz już zaczynałem pojmować, że lęk będący ostatnio stałym moim towarzyszem, świadczy o prawdzie, iż po raz pierwszy w życiu biorę udział w czymś, co przerasta moje możliwości i zdolność rozumienia. Byłem małą muszką w obliczu burzy. I leciałem prosto w paszczę potwora wierny Temu, który był przy mnie.

Nie zdążyłem dotrzeć do pierwszej bramy, kiedy z krzyków wydobywających się z grodu dane mi było poznać, że Wróg dostał się do środka. Mój towarzysz przynaglał mnie.

Nie znalazł się już nikt odważny. Strażnicy i najemnicy Nurmala ze strachem opuszczali swego pana. Dobiegłem do pierwszych murów mijając ich, jak gdyby nigdy nic. Ich usta, zaciśnięte, ich oblicza zlęknione. Kilku rozpoznało we mnie rodeańczyka, lecz po krótkim wahaniu pobiegli w swoją stronę. Gra nie warta świeczki. Tu trzeba własne życie jakoś uchować. Pod moimi nogami zakołatały grube bale leżącej, niby wspomnienie, pierwszej bramy. Swoje żniwo zbierały tu już pierwsze kreatury. Z szerokimi paszczami, z długimi odnóżami i szponami, białymi zębiskami, pustymi oczodołami, przepastnymi odwłokami stanowiły piekielną ciżbę. Ci, którzy padli ich ofiarą szybko zamieniali się w kilka kawałków surowego mięsa. Pojawiły się też zgłodniałe ryghale. Mijałem je wszystkie, umykałem, zabijałem, po raz pierwszy od nastania chaosu w Sercu korzystając z umiejętności, które były mi jak brat. Większość potworów jednak unikała mnie. Poruszając swymi najdziwniejszymi nozdrzami wyczuwały zapewne obecność tego, co stróżował nade mną i szukały zainteresowania gdzieś indziej.

Byłem tuż pod drugą bramą – wysoki na dziesięć metrów wyłom, pod którym leżały potężne podwoje – kiedy rozległ się triumfujący, zagłuszający okrzyk. Poznałem go i przywarłem ze strachu do muru. Moja droga prowadziła do dziewczyny, lecz i tę samą drogę obrał Ciemiężyciel. Nie dorastałem do wagi tego zadania i po raz pierwszy w życiu coś mogło mnie pokonać. I to, być może uratowało mi życie. W chwilę potem bowiem w wyłomie pojawił się demon na koniu. Wierzchowiec stanął dęba, zaś jeździec ponownie zawył głośno ukazując długi, skąpany w płomieniach miecz. Na ostrzu broni jęcząc wił się nabity nań człowiek. Widząc go ludzie Nurmala krzyknęli ze zgrozy i oszalali rzucili się na śmierć w szpony nacierających nań bestii. Jeździec zaś pomknął, szybki jak wicher, ku pierwszej bramie i zniknął mi z oczu. Czyżby taki nastał koniec, taką zapłatę odebrał Nurmal, pan Domu Noryelów?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania