Poprzednie częściNoctuar - Prolog

Noctuar - Rozdział VI - Wódz uderzony

Noc w pełni legła nad miastem. Niespokojna noc. Pełna napięcia. Wyczekiwania. Psy wyją, uszy po sobie kładą, ogony podkulają; stały się nieufne, zlęknione. Łacniej piszczą niż szczekają. Bywa, że atakują swych panów. Nie słuchają poleceń. Koty syczą, widząc to, czego człowiek nie widzi. Siebie nawzajem napastują, okrutnie się raniąc. Kury jaj nie znoszą, krowy nie chcą się paść. Ledwie dzisiaj, jakimś sposobem w wielkich kadziach pełnych wina potopiły się setki szczurów. Nie dalej jak dwa dni temu zapas sera dopadła plaga cuchnącej pleśni. I te szepty. Coś szeptało po komnatach, coś się czaiło za każdym zakrętem korytarza. Zły czas.

Wielki pan domu Noryelów, potężny Nurmal spoglądał z okna swej surowej komnaty na miasto. Największe siedlisko ludzi, przesławna stolica, której nienawidził. Pełna zepsucia, gdzie nawet zło, które mieszkańcy czynili było dlań prostackie i bezmyślne. Każdy troszczył się jedynie o zaspokojenie własnych członków, nie trudząc się na coś więcej. Stali się jak zwierzęta, które warte były pogardy. Do tego jeszcze te dziwne zjawiska. Zaległa ciemność w kątach pomieszczeń, która nie znikała gdy próbowano rozświetlić ją rozpaloną żagwią, ciche szepty dochodzące zza węgła, biegające po dachach blade kształty, które nie imały się strzał, trzaskające drzwi. Ponury czas.

W dodatku Saline. Od kilku dni leżała bez sił w łóżku. Ni żywa ni konająca, jej oczy błąkały się gdzieś po nieznanych miejscach. Bez jedzenia i bez picia, nie mogła niczego przyjąć. Wczoraj zaczęła jej pękać skóra; pojawiła się krew. Nikt nie wiedział co jej jest. Początkowo znachorzy starali się coś wskórać, lecz widząc, że ich poprzednicy nie najlepiej na tym wyszli, od razu przyznawali, że nie znają tej choroby. Nawet najlepszy medyk nie potrafił nic wskórać. Uznał, że działają tutaj siły tajemne.

Nurmal walną olbrzymią pięścią w kamienny parapet okna. Tyle lat mieli na rzucenie uroku, co bystrzejsi wiedzieli do czego zmierza i nic nie osiągnęli! Czego nie dopatrzył on lub jego mędrcy, że w owym czasie, kiedy już za moment ta przeklęta córka miała zostać przeznaczona na to, do czego ją chowano, nagle skutecznie ją zaczarowano? Oczywistym było, że wielu miało interes w tym, aby nie doszło do realizacji jego wielkiego planu. Ale i równie wielu, nieposkromionych, pełnych żądzy nastawało na to, by to oni zostali wybrani. Ich właśni czarownicy chronili ją swoimi sztukami. Byleby tylko dostać w swoje ręce młode, dziewicze dziewczę.

Gdzie zatem nastąpił błąd?! Nurmal pozabijał niejednego, który mógł znać na to odpowiedź, lecz żaden nie powiedział niczego mądrego. Saline! Ileż wycierpiał ten stary, potężny mąż z powodu tego malutkiego, kruchego człowieczka? I jego opanowała niegdyś niepohamowana żądza, by wziąć córkę w swoje ramiona i zrobić z nią wszystko, czego pragnęło jego ciało. Pokonał to jednak. Od tamtego czasu Nurmal czuł się silniejszy niż kiedykolwiek. Zaś cel, do którego dążył wciąż stał przedeń otworem. I miał go już tuż tuż...

Ponownie Pan Domu Noryelów uderzył pięścią w mur. Zwykle nie zdarzało mu się poddawać emocjom. Tyle lat mozolnego budowania powagi jego rodu w Sercu Noctuar, by przy samym szczycie wszystko zostało zaprzepaszczone? Można się rozgniewać. Nurmal aż sapnął wydąwszy mocno swoją wielką pierś. Mógłby przywrócić temu miastu dawną świetność, gdyby tylko miał całą władzę w rękach. Niektórzy mówili, że już ją ma, ale to nie była prawda. Było jeszcze kilku, których należałoby rozsmarować w kawałkach po wszystkich ulicach Miasta. Małostkowi królewicze, plugawi, cuchnący, nie patrzący dalej niż czubek własnego nosa, pławiący się w bagnie mężczyzn i kobiet wielorazowego użytku, które same pchają się im w ramiona. Jeden z drugim tacy sami, żyjący od jednej przyjemności do drugiej, nie znający pojęcia dążności do czegoś. Własnych psów by nimi nie nakarmił. Nurmal nawet nie dopuszczał do siebie myśli o całej reszcie mieszkańców. Czy to świnie czy ludzie?, myślał. Ze świń przynajmniej mięso jest. A z nich?

Odezwało się pukanie. Pan Domu Noryelów oderwał wzrok od ciemniejącej panoramy Serca i wlepił go w hebanowe drzwi.

- Wejść – zakomunikował swoim tubalnym głosem.

Do komnaty wszedł wysoki, postawny mężczyzna, ubrany w ciemnozielony płaszcz i ciemną zbroję. Mimo że panował tutaj półmrok, Nurmal rozpoznał Angwala swego najlepszego żołnierza i zarazem pierwszego dowódcę. Angwal skłonił się w pas, prawie omiatając podłogę swoją długą, czarną brodą.

- Skoro przychodzisz ty, to znaczy, że nie mam się z czego radować – powiedział ponuro Pan Domu Noryelów.

- Mogę opowiedzieć z czym przychodzę, lecz sądzę, że lepszym by było, abyś, mój panie, na własne oczy ujrzał – odpowiedział żołnierz.

Nurmal stał przez chwilę w milczeniu, po czym kiwnął głową i chwycił za gruby płaszcz skórzany, który, gdy go na się zarzucił dodał mu jeszcze więcej do barczystej sylwetki.

- Prowadź zatem – rzucił.

Wyszli z komnaty. Ich szybko stawiane kroki odbijały się echem od murowanych ścian pałacu. Pałac Nurmala był zwartą budowlą, bardziej podobną do zamku aniżeli do przytulnej rezydencji. Obecny gospodarz tego miejsca nie lubił wygód; zbyt jego serce zagłębiło się korzeniami w surowości swych północnych krain. Wszystko, co zarządził miało charakter praktyczny, minimalistyczny i bojowy. Wszystko było potrzebne i miało swoje miejsce. Tutaj nie miało się podobać. Tutaj miano odczuwać powagę i szacunek. Żadnego uwielbienia dla zawijasów i frędzli, raczej respekt dla prostoty ostrza miecza.

U początków swoich rządów niewielu Nurmala szanowało. Już dziadek Nurmala - Regmal, ustatkował pozycję noryelów w Sercu, zaś jego syn - Lenwar, który był ojcem obecnego pana, bardzo szybko umarł otruty, przez któregoś ze znaczniejszych władców Miasta. Sądzono, że incydent ten wystarczająco wpłynie na młodego wówczas – trzydziestodwuletniego Nurmala, który po prostu, jak jego pozostali dwaj bracia, miał się nie wychylać. Gdy poznano co czyni ze swoim pałacem i w jakim kierunku idzie jego panowanie, zaczęto go lekceważyć; uznawano go wręcz za głupka o manii prześladowczej. I jak bardzo szybko uporządkowano go do tych „ułożonych sobie”, mniejszych paniczyków, tak równie szybko zaczęto go najpierw nienawidzić, a potem bać.

Nurmal miał w zanadrzu kilka chwytów, które u zarania pozwoliły mu dać sygnał całemu Sercu, że jest szczeniakiem, ale szczeniakiem, który umie kąsać i na dodatek ma rozum. Jeszcze za życia swego dziadka zaczął budować sieć oddanych mu sług, z których wszyscy do dziś dnia gotowi byli wykonać każde rozkazy swego pana. Wybrał ich spośród tych małych i nieznaczących, pomywaków, stajennych, chłopców na posyłki, bitych i kopanych przez owych wielkich, którymi Nurmal od początku gardził. Każdego z tych nikomu nieznanych młodzików kazał ćwiczyć w mieczu, walce wręcz, smagać batami, zaś wybranych (do których należał Angwal) uczył tego, w czym samego go szkolono – piśmie, czytaniu i taktyce. Nurmal robił to systematycznie, nie pozwalając im wszystkim zaniedbywać swoich obowiązków, częstokroć samemu uczestnicząc w owych dziwnych zajęciach. Śmiano się z niego, wykpiwano – był przecież trzecim w kolejności do objęcia władzy – lecz już wtedy wiedział do czego dąży. I bardzo szybko poznano wszem i wobec, co to za myśl krążyła w jego głowie.

Nurmal szanował swego ojca, jak na syna przystało. Lecz braci nienawidził. Uważał ich za głupców. Robili wszystko to, co robiła cała hołota Serca – używali wszystkiego i wszystkich ile chcieli. Bez opamiętania, bez rozsądku. Nie wiadomo, dlaczego Nurmal nigdy nie poddał się temu ogólnoludzkiemu zepsuciu w tak powszechny i pospolity sposób. Owszem – robił to, lecz w pewnym momencie nagle przestał i zaczął pogardzać takim życiem. Oraz tymi, którzy tak żyli. Kiedy więc otruto jego ojca – Lenwara, a na tronie zasiadł jego najstarszy brat – głupiec wszak – Erwil, Nurmal zrozumiał, że albo zacznie działać, albo Dom Noryelów popadnie w ruinę. Był to moment, w którym, jak sam wiedział, postawił swoje życie na szali, kładąc je w ręce swoich od dawna przygotowywanych sług. Oto teraz mieli wykazać czy są gotowi uciec w szaleństwo i zdobyć pozycję, czy na zawsze pozostać popychadłami, zaś jego – Nurmala – skazać na śmierć. Sługusy wybrali i przestali być sługusami, a zostali panami.

Otóż Nurmal przy ich pomocy dokonał przewrotu. Rozumiawszy doskonale, że gdzieś wśród najbliższych ludzi jego ojca musiał być zdrajca, pozabijał wszystkich od największego do najmniejszego. Gdy tamtych już nie było, pozbawił życia wielu z mniejszych dowódców. Obserwował ich od dawna, wiedział, kto jaką ma pozycję. Na koniec zaś poodcinał głowy swym braciom, których najmniej się obawiał – wiedział bowiem, że bez wsparcia doradców nie umieliby sami myśleć. Nim do innych panów Serca zdążyło dojść, co stało się za murami Domu Noryelów, Nurmal wysłał szybko tych wybranych ukrytych popleczników, którzy byli nikim w oczach wszystkich, aby zaszyli się udając przestraszonych w okolicach lub wewnątrz osiedli wielkich władców miasta. Jednym z nim był właśnie Angwal. Ci, korzystając z ogólnego poruszenia, gdy wieść o masakrze już się rozpowszechniła, pozabijali kilkunastu – których Nurmal dokładnie wybrał – możnych Serca w przeciągu dwóch dni od dnia przewrotu w Domu Noryelów (sam Angwal pozbawił życia trzech panów i kilku pierwszych dowódców). Nie pozwolił zaś ruszyć nikogo ze stronnictwa, które znał, a które przychylne było jego dziadkowi – Regmalowi. Był to mocny układ, od którego Nurmal wiele oczekiwał, w przeciwnym razie wszyscy sprzymierzyliby się przeciw niemu – a czy to by przetrwał? Nic wszak nie jest za darmo – zabijając wybranych panów, usunął kilku, których stronnictwo to chętnie widziałoby martwych, lecz nie wiedziało jak to zrobić bez wszczynania kosztownych i niepewnych konfliktów. Swoim ruchem Nurmal pozbawił ich problemu oraz dał im wyraźny sygnał z kim chciałby wchodzić w układy.

Ten niepisany sojusz zadziałał doskonale – młody Nurmal otrzymał odeń poparcie, które choć ukryte, to jednak wystarczające, aby mógł wytrzymać nienawiść wielu wielkich domów Serca. W dodatku – jako, że niewielu domyślało się, że w istocie Dom Noryelów nie pozostał osamotniony – Nurmal bardzo szybko zyskał nieprzyjemne dla wrogów oblicze. Mianowicie: zaczęto się go bać. Kimże był ten młody szaleniec, że pokonał innych możnych Serca, którzy nie potrafili mu nic w zamian za tę zniewagę uczynić? Jaką moc mógł mieć w sobie, że sam jeden wstrząsnął mnogimi olbrzymami? Nie znano go. A oto pojawił się, wybił się z głębin, w których cierpliwie wzrastał.

Nurmal wykorzystał te morale i poszedł za ciosem. Bez zwłoki ustanowił swoich wiernych popleczników ponad wszystkimi, tych zaś poddał pod władztwo owych wybranych, których dla specjalnych zadań sobie przygotował. Nie każdemu dał równą rangę. Jednych wywyższył, drugich pokrzywdził; uczynił to, aby i oni wzajem siebie nie wsparli i jego samego ze szczytu nie zrzucili. Tak stworzył między nimi przepaść kastową; lecz nie miał nikt mu tego za złe, bo ostatecznie przecież każdy z nich wiele zyskał. Gdy to uczynił rozkazał zupełnie odmienić warunki panujące na terenie Domu Noryelów. Z powszechnego rozprężenia, wprowadził reżim oraz naukę czegoś, co dla wielu było niepojętym – godności. Każdy miał się jej nauczyć; być dumnym z przynależenia do świty północnego ludu; nosić wysoko głowę ze świadomości, że jest całkiem różny od wszystkich w Sercu; nie brać na uciechę byle kogo; nie poddawać się bezmyślnemu, częstemu pijaństwu; nie prawować się ze sobą nawzajem bez honoru. Nurmal przeczuwał bowiem, że poza tym zwierzęcym sposobem życia, który uprawiało wielu jest coś więcej, co smakuje jeszcze lepiej i wierzył, że to pozwoli mu stworzyć, najpierw w posiadłości noryelów, później w całym Sercu, coś nowego, doskonalszego, wyniosłego. Jego poplecznicy zaś, którzy dotknęli już tego, gdy wyrastali z dziecięcości ku dorosłości (pod okiem swego obecnego pana), stali się narzędziami, za pomocą których powoli wprowadzano ów zamysł. Wielu wtedy wyrzucono poza mury północnego ludu; niewielu przyjmowano. Dom Noryelów urastał powoli w różne legendy, zaś z czasem dołączenie do tego miejsca zaczęło uchodzić za największy w Sercu przywilej.

Taki był początek panowania Nurmala w grodzie swego rodu. Początek spektakularny i trwały. W późniejszych latach ów możny nigdy już nie dokonywał równie szalonych posunięć; jego działanie stało się mniej jawne, rozważniejsze, utrwalające jego władztwo najpierw w zachodniej części Serca, potem w całym mieście. Prowadzenie intryg, niecnych knowań, za pomocą których skłócał ze sobą inne Domy były jego melodią. Dwukrotnie inni władcy chcieli pokonać go za pomocą jego własnej broni, lecz dwukrotnie wszystko wyszło na jaw – władcy ci byli ostatnimi władcami swego ludu, zaś szczątki ich grodów do dziś dnia grożą każdemu, co stanie się z nim, jeśli posunie się do tego samego. Tajemnica Nurmala polegała na tym, że żaden z wielkich panów nie miał pewności czy jest jego prawdziwym sojusznikiem, zaś każdy z nich myślał, że wszyscy inni są w jego łaskach. Lękano się knować przeciwko niemu, bo nie wiedziano kto usłużny jego pies, a kto wróg.

Pan Domu Noryelów panował nad ludem północy już dwadzieścia sześć lat. Gdy w wieku czterdziestu dwóch lat urodziła mu się przepiękna, jasnowłosa córka, uznał, że może ona być kluczem do osiągnięcia jego celu. Któż oprze się czystej, nietkniętej dziewczynie? Nurmal znał liche potrzeby wielu swoich zbałamuconych towarzyszy, którzy panowali w Sercu. Wiedział, że za posiadanie dziewicy zapłacą wiele. Dziewczyny w Sercu bardzo szybko, często na długo przed osiągnięciem dojrzałości, traciły dziewictwo – a to z własnej woli, a to z woli tych, którym były poddane: ojców, matek, panów... Takie dziewczyny – co zauważył Nurmal – z czasem traciły jakieś piękno, które miały u początkach swego życia. Upiększały się, owszem, wszelkimi znanymi specyfikami, traktowały swe ciała wielu afrodyzjakami, namaczały zapachami, malowały oczy, usta, ale nic nie mogło ukryć czegoś, co Nurmal w każdej z nich dostrzegał – dziwnej wewnętrznej pustki. Te kobiety były dlań tak odpychające, jak rozkładające się ludzkie zwłoki. Lecz młódka, o pełnej krasie kobiecych kształtów, w dodatku nienaruszona... Za wydanie takiej można było osiągnąć bardzo wiele. Nurmal wiedział do czego dąży. Sprowadził dla swej córki najlepsze piastunki (z których kilka musiał zabić, bo same dobierały się do Saline; jedna natomiast nawciskała dziewczynie jakichś bzdur o niejakim Christosie) i rozkazał dbać o wszelkie jej potrzeby. Gdy córka dojrzała, a piękno jej oblicza i ciała przerosło nawet samego Nurmala, który długi czas musiał ze sobą walczyć, aby nie zaprzepaścić całego planu na rzecz własnych żądz, zaczęto z woli Pana Domu Noryelów rozpuszczać plotki o dziewiczej, pięknej noryelskiej córce, która jest na wydanie.

Wielu panów Serca zaczęło łasić się do północnego władcy niczym młode psy. Proponowano coraz większe bogactwa, kilku było gotowych oddać całe swoje mienie, zaś Nurmal czekał. Raz dawał wszystkim do zrozumienia, że z pewnością odda córkę jednemu z nich, lecz, gdy okazywało się, że ten już po kilku dniach wyzionął ducha, musiał szukać nowego wybrańca. Gdy tego znalazł – i on nie pożył zanadto długo. Nurmal wiedział, że tak będzie. Z pogardą, ale i zadowoleniem spoglądał jak wielu możnych powoli siebie nawzajem wykańczało, co tylko umacniało jego pozycję. Oczywiście rozumiał, że za długo także nie mógł w ten sposób grać; ta masa półgłówków w końcu połapałaby się w jego zamiarze. Dlatego lada dzień miał ogłosić tego, kto miał posiąść Saline.

I, psiamać, w tym momencie coś zaczęło się dziać w Sercu; jakieś dziwne zjawiska, które odwróciły uwagę wszystkich mnożyły się w mieście. W dodatku jego córka... Żywe kolory ulotniły się z jej oblicza, i choć wciąż była piękna, twarz jej pobladła, członki opadły, zaś wnętrzności zaczęła trawić wysoka gorączka. Z rzadka rozpoznawała ludzi, majaczyła niezrozumiałe słowa, przy czym uśmiechała się do kogoś nieobecnego, nawet wówczas, gdy ciałem jej wstrząsał ból. Nawet, gdy jej skórę pokreśliły czerwone pręgi, na plecach wielkie bruzdy, zaś w krótki czas pojawiło się wiele krwi, w spojrzeniu zachowała jakiś dziwny, głęboki pokój. Nurmal nie umiał patrzeć w te oczy. Już od dawna nie potrafił, bo Saline zawsze patrzyła nań w tak przenikliwy sposób, lecz teraz to spojrzenie stało się tak dlań nienawistne, że najchętniej wziąłby młot i roztrzaskał tę twarz byleby nie musieć weń spoglądać. I tylko myśl o jego planie, ostatnie szczątki nadziei, że ta przeklęta córka wyzdrowieje, powstrzymywały go od tego.

I oto teraz szedł surowymi korytarzami swego Domu, nachmurzony i posępny jak burzowa chmura, rozmyślając co znajdzie w małym domku na szczycie wieży. Zachowanie milczącego Angwala nie napawało go optymistycznie. Będzie trzeba wypić ten kielich pełen goryczy. I znaleźć winnego.

Nurmal pozwolił, by Angwal się oddalił, ten zaś, doskonale wyuczony w etykiecie ani na to zważał. Pan szedł, jak sam chciał i dopóki się nie odezwał, nie należało się interesować.

Nurmal potrzebował trochę fizycznego osamotnienia; chciał jeszcze raz przemyśleć wszelkie kroki, które powinien podjąć w razie niepowodzenia. Jakież więc było jego niezadowolenie, gdy spostrzegł, że tuż obok niego, pojawiła się jakaś milcząca sylwetka. W korytarzu panował gęsty półmrok, nie mógł więc rozeznać kto zacz. Z początku postanowił nie zważać na jej obecność, lecz cień, ani go wyprzedzał, ani pozostał w tyle. Zdawał się wręcz usilnie dotrzymać mu kroku.

Wódz odłożył na bok wszelkie domysły i kątem oka obserwował postać. Kimkolwiek była, trzymała go w niepewności, nie odzywając się a jednocześnie sprawiając wrażenie, że czegoś chciała. Szli tak kilkadziesiąt metrów, aż do następnego zakrętu. Tam korytarz był nieco lepiej oświetlony; Angwal zniknął, najpewniej wchodząc już po schodach, które widać było na końcu tego holu. Mimo liczniejszych pochodni, postać obcego wcale nie stała się lepiej widoczna dla oczu. Nurmal przestał ukrywać swoje zainteresowanie i śmiało się mu przyjrzał. Przy tym położył dłoń na głowni miecza.

To, co zobaczył bardzo go zaciekawiło: całą postać okrywał czarny płaszcz, który nie odbijał światła, a raczej delikatnie nim emanował. Było to dziwne światło, które nie rzucało cienia, ani nie rozjaśniało otoczenia; raczej zdawało się być uwięzione w tym niechcianym towarzyszu. Głowa ginęła pod obszernym kapturem nie ujawniając swego oblicza. I to było wszystko: jeden, rozłożysty kawałek materiału, który falował pod wpływem ruchu.

Nurmal poczuł niepewność. Już dawno nie doświadczał tego uczucia. Uznał więc, że niczego nie straci jeśli to on przerwie milczenie – prawdziwie bowiem, zainteresował go ten niespodziewany towarzysz.

- Przybyłeś mnie zabić? – spytał, nie okazując lęku. Jego tubalny głos potoczył się głucho przez korytarz.

Mowa nieznajomego była twarda, trudna w zrozumieniu i pozbawiona wszelkich emocji. A raczej, co zauważył Pan Domu Noryelów, emocje te były gdzieś z wysiłkiem pogrzebane, gotowe w każdej chwili wybuchnąć.

- Twoja córka czyni wiele złego. Nie powinna dłużej żyć. Zabij ją. - Nieznajomy przeszedł od razu do sedna sprawy.

Nurmal zamyślił się nad znaczeniem tych słów.

- Jeśli okaże się do niczego, to z pewnością ją zabiję. Co ty masz do tego?

- Masz zabić ją OD RAZU! - Głos obcego zawibrował od skrywanej nienawiści. Zaraz jednak jakby się opanował i dodał: – Angwal cię zdradzi.

Nurmal pohamował falę wzburzenia.

- Być może. Mówisz rzeczy tajemne. Jesteś czarownikiem? To ty rzuciłeś na moją córkę urok?

- Każda chwila jej życia przybliża twój kres – postać odparła, zupełnie nie zważając na słowa pana tego domu.

- To ciekawe, bo ja mam całkiem odmienne zdanie na ten temat.

- ZABIJ JĄ!

Pan noryelskiego domu zatrzymał się i wyciągnął miecz w stronę przybysza.

- Z pewnością masz wielką władzę i umiejętności, skoro tak jawnie i bez lęku panoszysz się po moim pałacu, i nikt tego nie odkrył. Lecz czegoś ci brakuje bo, gdybyś mógł sam byś zabił mnie i moją córkę.

Czarna postać zwróciła się w stronę Nurmala i lekko urosła. Już nie powstrzymywała nienawiści, lecz poddała jej mocy najbliższe otoczenie. A nienawiść ta była tak silna, że zaczęła kruszyć mury.

- Tylko twoja wola, kukiełko. Tylko ona. Lecz wystarczy, bym sprawił, że nie odróżnisz czy czynisz, co ja chcę, czy jeszcze jesteś wolny. Mów ze mną dalej Panie Domu Noryelów, nie opuszczaj mnie!...

To rzekłszy mroczna istota uniosła się w powietrzu i wśród spazmatycznych chichotów zniknęła. Naraz i otoczenie jakby odzyskało wcześniejszą wyrazistość.

Nurmal stał jeszcze chwilę z wyciągniętym mieczem. Nie podobało mu się to spotkanie. Cóż z tego, że nie widział już tej postaci, skoro mogła ukryć się przed jego oczyma a stać z boku i działać na jego szkodę? Dlaczego miał zabić Saline? Przecież i tak to zrobi, jak będzie pewny, że jego plany pójdą w perzynę. Coraz więcej tajemnic, coraz więcej zagadek; coś dziwnego działo się ostatnimi czasy, a teraz jeszcze to. Wódz splunął na ziemię poddenerwowany i schowawszy miecz ruszył dalej. Minął strażników stojących u końca korytarza, lecz ani ich zapytał czy kogoś przy nim widzieli. Gdyby widzieli, zaraz by zareagowali. Wcale się tym nie zdziwił.

Angwal czekał na pana u szczytu schodów. Stamtąd ruszyli kolejnym korytarzem, który był obszerny, ale ciemniejszy, niemrawo oświetlony kilku żagwiami. Na jego końcu znajdowały się następne schody prowadzące ku wyższym częściom budynku, przy których trwało dwóch strażników. Ci bez słowa przepuścili głównego dowódcę i jego pana, bacząc, by żaden mięsień im nie drgnął. Schody, dość strome i agresywnie się wspinające, wkrótce wypluły ich pośrodku piętra – prostej kamiennej komnaty urozmaicanej jedynymi drzwiami. Przeszli przez nie – za nimi zaś był wąski pomost, który łączył się z wybudowaną obok wysoką wieżą. Tutaj Nurmal na chwilę się zatrzymał i rozejrzał po okolicy.

Z góry Serce Noctuar o wiele bardziej mu się podobało niż z poziomu ulic. Panował tu mniejszy smród, nie było błota i bezmyślnej gawiedzi. Stąd można było rozeznać ogrom miasta, jego niegdysiejszy majestat i potęgę. Gdyby tak tylko to wszystko wziąć w silne ręce, złapać w karby, ujarzmić po swojemu. Serce Noctuar miało wszystko, by naprawdę wrócić do swej dawnej świetności. Potrzebowało jedynie kogoś, kto tym wszystkim pokieruje. Silnego zarządcy. Władcy, który wrzuci hołotę w odpowiednie ramy; nauczy ją swej godności. Nie będzie codziennego picia, zabawiania się ze sobą, muzykowania, spiskowania. Przez to wszystko ludzie stali się bez wyrazu. Dzieci rodzą się słabe, kobiety stały się wynędzniałe, mężczyźni rozpasani lub wychudzeni jak wygłodniałe psy. Nurmal to wiedział. Narzucając sobie silne ograniczenia, ćwicząc się w woli, prawując się z własnym ciałem odkrył czym jest panowanie nad samym sobą. A, gdy poznał tę władzę, poznał także, co ona daje. Nie zaciemniała rozumu. Sama z siebie budowała autorytet. Dawała możność do tworzenia wielkich rzeczy.

Gdy Nurmal stał się panem w swym Domu, naukę tę miał już za sobą. Miał tylko dwie nałożnice, z których jedna powiła mu Saline, nigdy się nie upijał, nie pozwalał, by wprowadzano się w odurzenie jakimikolwiek ziołami. I usłuchano go. Ten fakt najbardziej go upewnił w tym, że obrał najwłaściwszą drogę – jego poddani, którzy na co dzień spotykali się z ludźmi innych panów lub po prostu z mieszkańcami miasta, przyjęli sposób życia swego pana. A z czasem nawet zaczęli stronić od ludzi spoza Domu Noryelów. I poznawali swoją wielkość. Nurmal wiedział, że miał władzę i potężną moc bowiem był prawdziwie panem samego siebie. I mógłby wprowadzić taki stan rzeczy w całym Sercu. Ale klucz do tego zaczął mu się psuć. Saline...

Angwal czekał usłużnie pod wejściem do wieży na swego pana, który spoglądał z ponurym obliczem na miasto. Przez te wszystkie lata miał ogromny szacunek i podziw dla tego majestatycznego wodza, który wydobył go z barłogu i wyniósł na najwyższe szczeble w hierarchii. Inność Nurmala pociągała i inspirowała. Pamiętał dokładnie ten pierwszy raz, gdy młody wnuk Regmala wskazał go palcem, gdy czyścił poidło dla konia. Od tego dnia kazali mu prawować się z innymi chłopcami, kilka razy nawet skrzyżował drewniane ostrze z samym Nurmalem, uczono go liter i pisma, słowem zabrano wszelki czas wolny. Angwal początkowo sądził, że najmłodszy syn Lenwara robi to z nudów, chcąc zabawić się cudzym kosztem. I nienawidził go. Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy jeden z ludzi, którzy ćwiczyli Angwala, najwyraźniej znudzony poczynaniami rozpieszczonego (jak sądził) Nurmala, zasugerował to na początku kolejnego dnia nauk. Nurmal, słysząc co mówi, po raz pierwszy zabrał głos i zapytał czy naprawdę tak sądzi. Żołdak, pewny swojego, odparł, że po co innego mógłby to robić. Nurmal tylko się uśmiechnął. Po kilku tygodniach, syn Lenwara wrócił do tej sytuacji; tym razem jednak zwrócił się do młodego Angwala tymi słowami:

- Pamiętasz, jak ten żołdak stwierdził, że ty i inne wyrostki jesteście moją ulubioną rozrywką, chłopcze?

Angwal przełknął z nienawiści ślinę i odparł twierdząco.

- Czy i ty tak sądzisz? Mów prawdę!

- Po cóż innego miałbyś to robić, panie? – odpowiedział Angwal, czując coraz większą nienawiść do tego pyszałkowatego paniusia.

Pyszałkowaty paniuś pokiwał w milczeniu głową.

- Dobrze. Od dzisiaj będziesz ćwiczył tylko ze mną.

Ćwiczył więc Angwal, jako jedyny, z samym Nurmalem i żałował, że powiedział prawdę; obecny Pan Domu Noryelów bowiem nie żałował go razami. Tak minęło siedem miesięcy, miesięcy pełnych udręk, porażek, krwi i bólu.

- Cóż sądzisz młodziku? – po czasie tym Nurmal zapytał.

- Sądzę, że dobrze się, panie bawisz – odparł upokorzony Angwal.

Nurmal pokiwał głową, jak zwykł to robić.

- Oto teraz pokażę ci owoce mojej pyszałkowatej zachcianki – rzekł. – Są bowiem na świecie ludzie, którzy nie umieją wychylić się bodaj o centymetr poza własny zwierzęcy instynkt. Tacy nie potrafią pojąć wyższych celów. Wyłaź śmieciu i stawaj na ubitej ziemi! – Ostatnie zdanie nie było skierowane do Angwala, lecz do owego żołnierza, który wypowiedział wiele miesięcy temu niechlubną sugestię.

Żołnierz ów, zupełnie zaskoczony, wyszedł z lękiem przed syna Lenwara.

- Wyciągnij miecz! Nie ten, prawdziwy! Sądzisz, że będziesz się ze mną prawował, hę? – zaśmiał się Nurmal. – O, nie. Tę lekcję da ci ktoś inny, pojmiesz ją jednak za późno.

Następnie zwrócił się do Angwala i podał mu swój, prawdziwy miecz. Angwal przyjął go, przestraszony. Chłód broni przeniknął jego dłoń, jej ciężar jednak okazał się mniejszy niż się spodziewał.

- Dzisiejszego dnia to ty będziesz szkolił. Czy jesteś li tylko moją zabawką?

Nurmal odsunął się, żołdak zaś uśmiechnął się pewny swego. Angwal dostrzegł ten uśmiech i od razu pojął, o co chodziło temu znienawidzonemu przez się młodzieńcowi. Czy to możliwe? Czy aby na pewno mógł pokonać prawdziwego żołnierza? On? Ledwie wyrostek, trzynastoletni, nic nieznaczący sierota, którego popychają na ulicy i wykorzystują do własnych uciech? Czy aby na pewno?

Gdy w głowie Angwala przelatywały niczym błyskawice te i inne myśli, żołdak w tym czasie zaczął lżyć z niego i naśmiewać się. Angwal zapamiętał tę chwilę, kiedy spojrzał na Nurmala, który z błyskiem w oku spoglądał na niego i przeniknięty tym blaskiem natarł na szydercę. To była jego pierwsza w życiu walka na śmierć i życie. Na zawsze w pamięci utrwalił mu się widok twarzy przeciwnika, na której bardzo szybko w miejsce rozbawienia pojawiło się zaskoczenie, potem lęk, strach i zastygły wyraz śmierci.

Po skończonym pojedynku żaden z dwóch żołdaków Regmala, którzy towarzyszyli Nurmalowi nie odważył się pisnąć słówka. Nurmal podszedł do zasapanego młodzika i zapytał:

- Czy dalej sądzisz, że jesteś jedynie moją zachcianką?

Angwal pokręcił w milczeniu głową zrozumiawszy tę lekcję w zupełności.

- Na razie oddaj mi miecz. Przyjdzie czas, a otrzymasz swój przydział.

Długo jeszcze Angwal nie dostał obiecanego przydziału, lecz nigdy już nie zwątpił w tego niezwykłego młodzieńca. Od tego też dnia całkowicie zaufał swemu – na razie nieoficjalnemu – panu, wiedząc że słuchając go stanie się kimś więcej. Czynił, co ten nakazywał; powstrzymywał się od tego, czego zakazywał. Chłonął wszystko jak sucha ziemia wodę, a z nim kroczyły za najmłodszym synem Lenwara inni chłopcy. Każdy pochodził z najniższych sfer; każdy jeden wspierał siebie nawzajem jak mógł. Cechowała ich musztra i pewność siebie; nie pozwalano sobie na folgowanie nerwom. Nikt w Domu Noryelów nie wiedział, że wokół nich wzrasta ukryty oddział dobrze wyszkolonych żołnierzy. Mijały lata, a było ich coraz więcej. Jednych sam Nurmal podstępnie usunął z noryelskiego dworu, by po chwili ukazać się im jako dobry opiekun. „Idź – mówił każdemu z nich – do innych dworów lub na ulice Serca. Nie dbaj o przeżycie – ja ci wszystko zapewnię, mimo twej niewierności. Cennych sług nie zostawię na pastwę losu”. Słowa Nurmal dotrzymywał. Opiekował się. Żywił. Szkolił.

Angwal nie znał wszystkich ruchów swego pana. Pojmował jednak coraz więcej, bo też tego oczekiwał odeń Nurmal. Poznał, że pan jego dąży do wielkości i już tylko trwał czekając na pierwsze rozkazy, które nadeszły wkrótce. Angwal wykonał precyzyjnie wszystkie zadania, wiedział to doskonale. Znał też działania swoich ukrytych braci, i pojął, że oto, to do czego dążył od lat wielu – nareszcie się ziści. Nurmal stanął na czele Domu Noryelów, on zaś stał się jednym z Pierwszych. Z gnoju wszedł po mozolnej pracy na szczyt. I nie chciał niczego więcej. Wiedział bowiem, że, choć mocen w umyśle i w ramieniu, nie poprowadzi tak dobrze noryelskiego dworu jak jego pan. Angwal miał posłuch wśród swoich żołnierzy; od początku posiadał jedną kobietę, która dała mu trzech synów i jedną córkę. Im także wpajał nauki wodza. I pozostali z Pierwszych, oddani pełnym sercem przekazanym im naukom, żyli podobnie. W ten sposób dwór Noryelów zaczął żyć odmienną etykietą. Nie miały tu miejsca dzikie orgie; hulaszcze zabawy odbywały się jedynie wśród swoich ziomków; wszelka roślinność tworząca zamęt w umyśle była surowo zakazana. Każdy jeden miał znać swoje miejsce, obnosić się z dumą, że przynależy do tego Domu, zachować godność odpowiednią Noryelom. Byle dziewka nie mogła stanowić zachęty dla noryelczyka; z byle kim noryelczyk nie wychylił kielicha.

Ta buta, która naprawdę zaczęła przenikać dwór Nurmala, stawała się coraz bardziej zauważalna w Sercu. Wielu znienawidziło ów ród; wielu zaczął on pociągać. Było bowiem w nim coś odmiennego. Twarda ręka Nurmala, przecież niewątpliwa, nie była jednak okrutna, tak jak dzikie okrucieństwo innych wodzów Serca. Siła żołnierzy Pana Domu Noryelów nie przerażała zwierzęcością, lecz niewzruszonością. Pozostała świta północnego ludu, nie wyłączając zwykłej służby, jawiła się jako dostojnicy wśród równych sobie. Nie można było jednak nimi pogardzać, bezkarnie pomiatać (czego wielu pragnęło) bowiem każdy zostawał pomszczony. I to po wielokroć. Wielki wódz Noryelów dbał o wszystkich swoim ludzi.

I tak oto Angwal spoglądał na tego największego w całym Noctuar wodza, gdy ten ze zmarszczonym czołem patrzył z mostu w dal, i po raz pierwszy w życiu miał doń mieszane uczucia. Uczucia te mąciły jego umysł od dawna, od chwili rozmowy z Saline, rozmowy której znaczenia wciąż nie w pełni rozumiał.

- Mój drogi Angwalu – zwróciła się doń, kiedy niepierwszy raz przyszedł na dach wieży, by dopilnować czy córce jego pana niczego nie brakuje. Angwal bowiem wraz z kilkoma innymi zaufanymi żołnierzami i kobietami miał za zadanie dotrzymywać Saline towarzystwa. Zawsze przychodzili w trójkę, by jeden drugiego pilnował. Siedzieli wtedy na ławce pod brzozą, obok domku zbudowanego specjalnie dla dziewczyny. Słońce stało w pełni i jak zwykle na tej wysokości, panował spokój i cisza, której się nie uświadczyło nigdzie indziej. – Mój drogi Angwalu – powtórzyła patrząc mu w oczy. – Mój Pan stale się o ciebie pyta. Ciągle myśli o twoim sercu, wspomina je, choć dawno temu został z niego wyrzucony. Z wielką melancholią wraca do czasów, gdy w nim mieszkał; myślę, że było mu tam dobrze.

- Tak? – odpowiedział Angwal, trochę zaskoczony tą bezpośredniością. Wszystkim było wiadomo, że Saline stała się trochę dziwna odkąd pewna służka nawpajała jej dziwnych historii o jakimś Zbawcy. Dla Angwala jednak ta dziwaczność stawała się coraz bardziej intrygująca; nie odpychała go, a wręcz po jakimś czasie najbliższy żołnierz Nurmala z wielką przyjemnością spędzał każdą chwilę z Saline. Lubił słuchać jej słów; pociągała go swoją innością. – Dlaczego mi to mówisz? – zapytał.

- Myślę, że mój Pan chciałby wrócić do twojego serca – odpowiedziała, po czym się uśmiechnęła i dodała: – Czuję, że tak jest.

- Więc dlaczegóż nie wróci? – ponownie zapytał. Żołnierz stojący obok niespokojnie się poruszył.

- Nie wejdzie jeśli sam Go nie wpuścisz – odpowiedziała i westchnęła. – Podobnie nie wejdzie do serca mojego ojca, bo on tego nie chce. Mógłby wejść do serc wszystkich ludzi w Noctuar i tam mieszkać, lecz jedynie nieliczni Go wpuszczają.

- Mówisz o Jedynym? – zapytał niespokojnie gwardzista.

- On nawet nie jest Jedynym – pokręciła głową i wstała, by się przejść. Wszyscy, zgodnie z rozkazem jaki nań nałożono ruszyli za nią. – Ja sama Go nie pojmuję, chociaż często z Nim rozmawiam. Oraz z Jego Matką. Wiem, że sądzicie, iż jestem szalona. A jednak nie. Angwalu, Megrocie, Tehlu – znała imiona wszystkich, którzy ją odwiedzali – Czy jesteście szczęśliwi? Ale tak naprawdę, czy, kiedy wchodzicie w głąb was czujecie prawdziwe szczęście? Bo ja tak. A rozpiera mnie to szczęście bólem nie do zniesienia, a jednak tak słodkim, kiedy przychodzi do mnie On sam lub ktoś od Niego posłany. Nigdy tego nie doświadczyliście. Na świecie jest coś więcej, jest Ktoś więcej. Ktoś o kim zapomniano, lecz jest wszechmocny i w sposób niepojęcie dobry. I kochający. Nie, nie tak, jak wy mówicie o kochaniu. To, co wy robicie nie ma z tym nic wspólnego... Niestety jednak, zbliża się już czas. Lata się wypełniły. Moja Pani, która jest w istocie także i waszą Panią, cofa swoją ochraniającą rękę. Jeszcze proszę Jedynego o zmiłowanie, lecz wiele wieków Mocarze Go o wstrzymanie błagali, wiele wieków. Nadchodzi czas czasów; zbliżają się żniwa. Najwyższy nie może już dłużej patrzeć na deprawację ludzi i choć będzie to czas straszny, w istocie będzie to dalej akt Jego miłosierdzia.

Wszyscy żołnierze, włącznie z Angwalem słuchali jej w zdumieniu. Nigdy bowiem nie mówiła o tych sprawach tak otwarcie i z taką powagą. Nikt w istocie nie wiedział, jak powinien zareagować, odezwał się więc Tehlu, głosem niepewnym:

- Pani, nie powinnaś takich rzeczy mówić, to zabronione.

Pokręciła głową.

- Tehli, Tehli – odezwała się doń zdrobniale. Saline miała lat szesnaście, a niejednokrotnie traktowała ich jak matka. – Szybki jesteś w mieczu, lecz za niedługo na nic ci się przyda ostra stal. Jedyne co ciebie, i was także, uratuje to ten znak przyjęty z wiarą – tu, ku zaskoczeniu całej trójki, córka Nurmala zrobiła nad każdym z nich znak krzyża.

Tego już było dla Angwala za wiele.

- Dosyć tego – aż sapnął, zły i przestraszony, że pozwolił jej na to. Lecz ona nie zważając na jego słowa, rzekła mu:

- Nie bój się. Za dni kilka zacznie trawić mnie gorączka i nie pozostanę w przytomności. Nie smuć się wówczas, bo będę błagać o życie twoje i mojego ojca, i wielu innych ludzi. Ale zapamiętaj to jedno: dla świata nastanie pożoga i jęk i ból. Strach jakiego nie widziano od początku świata. Chwasty zostaną oddzielone od pszenicy. Przyjdzie wtedy po mnie popielnowłosy, którego obrałam sobie za mego obrońcę. Pomóż mu opuścić gród i pozostań z nim do końca. Dziwisz się, że mówię tak otwarcie i tak pewnie? Mówię bo wiem, że wszystko zostanie zniweczone, każdy plan legnie w gruzach, i nareszcie spełni się odwieczne zamierzenie naszego Boga.

Od tej rozmowy wszyscy trzej żyli w ciągłym niepokoju. Lecz, jak na oddanych żołnierzy przystało – opowiedzieli o tym Nurmalowi. Ten przyjął wiadomości z niewzruszonością, choć była to ukrywana niewzruszoność. W istocie bowiem Pana Domu Noryelów zaczęły trawić niepokojące domysły. Nie uwierzył jednak słowom córki – sądził raczej, że była to sprawka jakiegoś maga, który rzucił nań urok.

Lecz Angwal, który w istocie więcej czasu spędzał z Saline niż sam Nurmal, nie umiał tak po prostu zbyć tego, co mówiła. Gdy więc pewnego dnia Saline upadła i już nie wstała, gdy jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze i wysoka gorączka – w sercu dał wiarę jej słowom. Zbyt szanował tę dziewczynę, której odmienność intrygowała, a osobiste z nią przebywanie przemieniało, by tak po prostu uznać jej słowa za magiczną manipulację. Całość dopełnił dzisiejszy dzień, w którym ciało córki Nurmala przemieniło się w jedną, sączącą się ranę. Gdy Angwal spoglądał na liczne, głębokie i krwiste linie na jej skórze, rzekł do siebie: - Czy ty za mnie prosisz? Kogo za mnie prosisz?, i poszedł po Nurmala, pełen lęku i oczekiwania na to, co Saline zapowiedziała.

Teraz więc, gdy czekał na swego pana, zastanawiał się, czy powiedzieć mu o swoich wątpliwościach. Nurmal jednak w końcu westchnął i spojrzawszy nań przenikliwym wzrokiem, rzekł: – Prowadź.

Ruszyli zatem dalej, nie mówiąc do siebie nic, aż stanęli na płaskim dachu wieży. Był tam ogród z trawą, kwiatami i drzewami; nieco z boku stał wzniesiony z bali niewielki domek. Krańce wieży wieńczyła wysoka na cztery metry, wąska, kamienna ściana, tej nocy rozświetlona od zachodniej strony jasną poświatą księżyca.

Nurmal od razu poszedł w kierunku drewnianego budynku; Angwal pośpieszył za nim. Gdy się do niego zbliżyli z cienia wyłoniły się dwie postaci – żołnierze stróżujący przy Saline. Na widok swego wodza, stanęli w milczeniu na baczność. Ich zachowanie – przecież wynikające z etykiety – doskonale wpasowywało się w ogólny klimat tej nocy, tego miejsca. Wiatr dawał o sobie znać jedynie rzadkimi muśnięciami swych delikatnych ruchów. Głosy miasta ledwie tutaj docierały. Cały świat na coś czekał.

Nurmal wszedł do domu ani spojrzawszy na strażników. Wnętrze domu wypełniał delikatny zapach palonego drewna. Umieszczone na świecznikach świece nadawały mu ciepłego klimatu, zupełnie odmiennego od tego, który panował na zewnątrz. Za drzwiami wejściowymi był nieduży korytarzyk, skąd można było przejść do saloniku, będącego po prawej stronie lub do innego pomieszczenia po lewej, teraz zacienionego. W salonie krzątali się jacyś ludzie, w powłóczystych szatach oraz dwaj żołnierze – jeden z nich akurat dorzucał do rozpalonego kominka kilka świeżych polan. Wszyscy jak rażeni zastygli, gdy ich pan wszedł do pokoju.

Nurmal potraktował ich tak samo, jak żołnierzy przed domem i od razu podszedł do leżącej pod przeciwległą ścianą, na obszernym łóżku, Saline. Córka Nurmala, a właściwie jej twarz, bo tylko ona wystawała spod grubych materiałów okrywających jej ciało, była rozpalona i mokra od potu. Oczy miała zamknięte, lecz powieki jej drżały. Usta dziewczyny co rusz wykrzywiały się w grymasie jakiegoś strasznego bólu i po wielokroć wyrywał się z nich jęk cierpienia. Nie znać było jednak na tej twarzy śladów wychudzenia ni zatrucia. Jej jasne włosy, pozlepiane od potu, leżały prosto ułożone, jakby przed momentem czesane.

Wielki wódz zmarszczył brwi.

- Zdejmijcie z niej to wszystko – rzekł.

Mimo, że rozkazy Nurmala wykonywano bez jakiejkolwiek zwłoki, tym razem wszyscy się zawahali. Trzeźwość umysłu zachował Angwal, który, choć nie do niego ten rozkaz był skierowany, podszedł i zaczął ściągać z Saline okrycia. Dopiero wtedy, jakby rozbudzeni z letargu, doskoczyli do niego pozostali.

- Precz! – syknął jednak najbliższy dowódca Pana Domu Noryelów, zagniewany z powodu ich lękliwości. Nurmal zdawał się nie zauważać całego zamieszania.

Wreszcie Angwal zabrał ostatnią warstwę z Saline, a zrobił to ostrożnie, bo w istocie nie chciał narazić jej na dodatkowy ból. Wtedy oczom wszystkich ukazał się straszny widok.

Saline miała na sobie nocną, prostą szatę, której prawdziwego koloru nie można już było rozeznać bowiem cała przesiąknięta była krwią. Krwi było tak wiele, że skapywała kropla po kropelce po zwisającej części odzienia na podłogę. Również i okrywające dziewczynę koce i kołdry były nią nasączone. I nie dość tego – krew ta ciągle uchodziła z ciała córki Nurmala. Uchodziła i niosła ze sobą – ku wielkiemu zaskoczeniu obecnych – jakiś mocny, miły dla nosa, zapach. Wraz jak Angwal ściągał z leżącej okrycia stawał się ten zapach coraz mocniejszy, lecz z wielką siłą uderzył w ich nozdrza, gdy zabrana została ostatnia warstwa.

Lęk wystąpił na twarzach obecnych. Tej woni wcześniej nie było. Co to mogło oznaczać? Żołdacy Pana Domu Noryelów spoglądali na siebie, jak winni, którzy zastanawiali się czy otrzymają srogą karę czy li tylko błahe upomnienie.

Wielki wódz patrzył na to wszystko i nachmurzył się jeszcze bardziej. Czuł zapach, jak pozostali i nie było to dla niego powodem do radości. Nie rozumiał i to go napawało niepokojem. Wyczuwał podstęp. Ktoś się z niego naigrawał. Z niego! Z wielkiego wodza! Największego w całym Sercu! Nie miał równego sobie! Nie miał! Ale...mógł kogoś przeoczyć. Mógł, choć Nurmal nigdy nikogo nie lekceważył. Nonszalancja i lekceważenie to były pożywki, na których u początkach swojej drogi wzrósł niespodzianie dla miasta na olbrzyma. Nie mógł więc sobie pozwolić na beztroskie nadużywanie swojej mocy względem wrogów. I nie pozwalał sobie.

- Pokażcie – rozkazał – Chcę zobaczyć te rany.

Strach przemógł i szybko zerwano z Saline nasączone krwią odzienie. Oczom Pana Domu Noryelów ukazało się poszarpane przez liczne szramy ciało córki. Głębokie wyrwy, z których obficie odpływała krew widniały wszędzie, od nóg, poprzez piersi aż po dłonie.

- Jak to możliwe, że wciąż żyje? Żywo, odpowiadać! – Spytał Nurmal mężczyzn w powłóczystych szatach.

- Ona jest w agonii, panie. Z pewnością umrze tej nocy – odpowiedział jeden z nich.

Wódz wbił w niego gniewny wzrok.

- Masz mnie za głupca? Nie ma człowieka, który w takim stanie jeszcze by żył. Widzisz ile ona ma ran, ile tu jest krwi?! Co więc trzyma ją przy życiu? Odpowiadaj!

Zapytany pobladł i spuścił wzrok.

- Nie wiem...to musi być jakaś magia.

Nurmal kiwnął głową.

- Magia? Nie na zwodniczej wierności szarlatanów zbudowałem potęgę tego dworu. To dlatego jesteście tutaj wy, nie oni. Powiesz mi więc coś konkretnego, Fengaldzie?

Zapytany na chwilę wstrzymał oddech.

- Nie potrafimy dać odpowiedzi na twoje pytania, panie – odpowiedział po chwili.

- Więc zasugerowałeś, że to magia. W Sercu jest wielu, którzy od lat myślą o tym, jak odesłać mnie z tego świata w niebyt i większość z nich ma na swoich usługach tych magicznych ludzików, a mimo to, to ja wciąż trwam, z tamtych zaś niejeden jest już trupem. Dobry to zaczyn, żeby nie mieć nic wspólnego z tymi – jak siebie nazywają – czarownikami. Stałość ich usług jest zbyt niepewna... Nie, tu musi być coś więcej... Pamiętasz, Angwaldzie słowa mojej córki, z którymi przyszliście do mnie, prawda? Któż to ma mieć nad nią pieczę? Czyż nie Jedyny? Czyż to nie jego obrała sobie za ojca?

Angwal, który stał z boku i wciąż trzymał w ręku nasiąknięty krwią materiał powoli kiwnął głową. Nurmal nie zauważył dziwnego wyrazu twarzy swego najważniejszego dowódcy, który od jakiegoś czasu próbował rozróżnić, co było jawą, a co wytworem jego wyobraźni. Od chwili bowiem, gdy ujrzał w jakim stanie była Saline oraz wciągnął w nozdrza tę dziwną woń, uwierzył słowom córki swego pana, a wraz z wiarą spadła nań wizja – czy była to wizja czy nie, nie był tego pewien – wielu cienistych postaci, które ciasnym tłumem wypełniały dom. Postaci te miały podobne ludziom kształty, lecz przeważnie o powykręcanych formach i okropnych twarzach, szponach zamiast palców i uwieszonych u szyi ciężkich łańcuchach. Ciżbę tę, milczącą jak zgłodniałe, oczekujące stado wilków, otaczała ciemność – ciemność tak wielka i gęsta, że namacalnie ciążyła na barkach żołnierza. Angwal był pewny, że gdyby tylko mogła to przywaliłaby go do ziemi, rozgniatając bezlitośnie w jednolitą masę. Nie mogła jednak, bo w dwu końcach łoża, na którym spoczywała cierpiąca Saline stały dwie ogniste istoty, z kształtu podobne ludziom, wysokie, uskrzydlone i dzierżące w dłoniach płomienne miecze. Istoty te rozpraszały napierające ciemności swym blaskiem; stróżując nad dziewczyną, nie pozwalały się zbliżyć żadnej z mrocznych bestii do łoża. Angwal widział to wszystko, ledwie słysząc słowa swego pana.

Gdy więc Nurmal zwrócił się doń, Angwal nie był w stanie odpowiedzieć niczym więcej ponad powolnym skinieniem głowy. Na to zaś, co się potem stało nie był wcale przygotowany. Nurmal bowiem chwycił za miecz i podszedł do łoża.

- Są tacy, co bez lęku splunęliby mi w twarz, ale i nie ma takich, przed którymi ja stanąłbym strwożon. Skoro więc ta moja córka obrała sobie Jedynego za ojca, to niech ją teraz obroni.

To rzekłszy Nurmal uniósł wysoko miecz, by pozbawić Saline głowy. Wszyscy wstrzymali oddech w oczekiwaniu na cios. Nie ziściło się jednak zamierzenie Wodza. Nurmal bowiem zastygł w naprężeniu, jakby zbierając siły do uderzenia, lecz po chwili wypuścił broń z ręki i z wybałuszonymi oczami upadł na kolana. Zaraz też chwycił się za szyję, jakby walcząc z przeciwnikiem, który go dusił. Twarz Pana Domu Noryelów stała się ściągnięta, usta wykrzywione, poliki nabrały ciemnego koloru. Nikt nie wiedział, co robić, każdy stał przerażony z oczami wlepionymi w swego pana. Nurmal tymczasem zacharczał przeciągle i ciałem jego zaczęły wstrząsać silne drgawki. Nie trwało to jednak długo i w kilka sekund później wielki wódz upadł bezwładnie na podłogę.

W pomieszczeniu zapanowała przerażająca cisza. Tylko polana w kominku skwierczały głośno. Nikt nie odważył się poruszyć ni odezwać. Wielki lęk spełzł na twarzach świadków tego zdarzenia. Jeśli ich pana dosięgła wreszcie klęska, to co z nich zostanie? Uderzono wreszcie najpotężniejszego człowieka w Sercu Noctuar, kogo więc nie uderzą? Kto jest na tyle mocny?

Obecny paraliż przerwał jęk Saline. Wtedy, jakby zdjęto z nich ciężar, doskoczono do Nurmala. Tylko Angwal, póki co przez nikogo nie zauważony, stał blady wobec tego, co widział – widział bowiem więcej niż inni. Znał przyczynę całego zdarzenia. Gdy bowiem Nurmal podszedł do córki i podniósł miecz, ciemna hołota ryknęła w niepohamowanej euforii, lecz wśród tego jazgotu, jedna z ognistych postaci uniosła swoją broń i cięła nią w szyję Wodza. Zdumiony Angwal sądził, że ujrzy tryskającą z ran krew, miast tego stało się to, co widzieli wszyscy. Krwi nie było, pan tego domu zaś leżał bez ruchu na ziemi.

Fengald z pozostałymi uczonymi obrócili tymczasem Nurmala na wznak. Wtedy z ulgą stwierdzono, że oddycha.

- Żyje – zakomunikował Fengald, do wiadomości pozostałych. – Co teraz? Mistrzu Angwalu?

Wywołany zrozumiał, że do niego mówią dopiero, kiedy nań ponownie zakrzyknięto. Wtedy spojrzał na okrycie, które dalej trzymał w dłoni i położywszy je na ciele Saline zwrócił się do obecnych.

- Po pierwsze: okryjcie córkę Wodza świeżymi materiałami. Niech nikt się do niej nie zbliża. Pana Nurmala zabieramy do jego komnat. – To rzekł do dwóch żołnierzy dotąd czuwających przy Saline – Fengaldzie, nic tu po was – wasza wiedza nie ma mocy nad Saline. Teraz jesteście potrzebni naszemu Panu. Przed domem pozostają tylko Bracia. Do Saline mają odtąd dostęp tylko ja, Megrot i Tehlu. To, co tutaj miało miejsce zostaje między nami.

- Mistrzu – a co z szalonym popielnowłosym? – spytał drżącym głosem jeden z gwardzistów.

Angwal zawahał się przez chwilę.

- Niech zostanie. Bez Wodza i tak nie przekonalibyśmy go do opuszczenia legowiska.

Nikt więcej już się nie odezwał. Rozkazy pierwszego dowódcy zaczęto wykonywać w milczeniu. Ciężar niepewności i niepokoju spadł na świadków całego zdarzenia. Angwal zaś wyszedłszy na zewnątrz, pouczył Braci – mistrzów w swoim fachu – by nikogo prócz wyznaczonych osób nie wpuszczali do domu. Gdy przyjęli wszystko do wiadomości, oddalił się i czekając aż przyniosą Nurmala wpatrzył się w jedyne wejście, które prowadziło na szczyt wieży. Teraz, zgodnie ze słowami Saline, należało czekać na popielnowłosego, który po nią przyjdzie...

Średnia ocena: 1.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania