Opowieści z Petros - Rozdział 7 - Stos

Rozdział VII

„Stos”

 

- Stójcie!

- Coś ty za jeden?! Może do wiedźmy chcesz dołączyć, co?! Spieprzaj pókim dobry. – krzyknął strażnik.

- Nie możecie jej spalić.

- A to niby dlaczego? Burmistrz powiedział: spalić. Rajcy mówią : spalić. Nie zgadniesz co kapłan powiedział.

- Spalić?

- No właśnie. To czemu mamy słuchać włóczęgi jakiegoś? Oświeć mnie bom ciekaw.

- Ona nie jest wiedźmą.

- To wszystko tłumaczy. Dalej chłopy! Rozwiążcie ją bo jaśnie obwieś stwierdził, że to nie wiedźma. Albo nie! Spalić na stosie!

- Widziałeś jej oczy?

- Ano tak.

- A widziałeś żeby były białe?

- Nie i co?

- To znaczy ,że nie jest wiedźmą.

- Łżesz. Kapłan odprawił egzo ,egzero , egozerotyzmy i powiedział ,że wiedźma. Przez magię opętana. Jak myślisz kto się bardziej na czarowaniu zna, hę? Wielebny czy ty?

- O co jest oskarżona?

- O wiedźmowanie.

- Więcej szczegółów.

- Po co ja w ogóle… Ech… - westchnął. – A co mi tam. Stos jeszcze nie gotowy. Słuchaj. Przyjechała trzy dni temu i klątwę rzuciła.

- I to tyle?

- Mieszkała sobie u karczmarza na piętrze, nikomu nie przeszkadzała. Aż tu nagle klątwę na starego Lorisa rzuciła.

- Jaką klątwę?

- No klątwę.

- I to wszystko? Przyjechała, rzuciła klątwę. Nawet nie wiesz jaką, prawda?

- I koty ją lubią! – krzyknął ktoś z tłumu.

- No właśnie! Widział ktoś kiedy kota co ludzi lubi? – zapytał strażnik.

- Koty to skurwysyny matki natury! – znowu krzyknął ktoś z tłumu rozpoczynając wśród gapiów dyskusję o moralności zwierząt.

- Dosyć tego! – Wiland wyjął miecz. – Puśćcie ją.

Na rynek wszedł bogato odziany mężczyzna w towarzystwie kilku zbrojnych. Jego eskorta przepędziła stojących na drodze ludzi. Rozejrzał się. Z jego twarzy zniknął uśmiech.

- Co się tu wyprawia?! Pytam się.

- Panie burmistrzu. Ten włóczęga nie pozwala nam wiedźmy spalić. Mówi ,że ona normalna.

- Jak to normalna?! Kapłan powiedział ,że wiedźma.

Wiland obrócił się w stronę burmistrza.

- Podobno macie na nią jedynie to ,że klątwę rzuciła.

- Bo rzuciła! Miecz rzuć! – krzyczał burmistrz.

- Co to klątwa?

- Loris, nasz horodniczy u kapłana leży w szpitalu obok świątyni. Umiera. I co? Mało ci dowodów?

- Mało. Skąd pewność ,że to klątwa? Albo ,że to ona ją rzuciła?

- Kapłan tak powiedział. Koniec tego! Zabić go, a wiedźmę spalić.

- Cofnijcie się! – krzyknął do dwóch zbliżających się pikinierów.

Schylił się unikając pierwszego pchnięcia. Pika wbiła się w słup wokół którego przestano układać drewno. Dłoń oparł o ziemię obok stosu. Rzucił piaskiem w oczy drugiego strażnika. Doskoczył do niego i uderzył go pięścią w kark. Ogłuszony upadł na ziemię. Pierwszy próbował wyjąć broń, ale zamiast tego Niedźwiedź rzucił się na niego i przewrócił. Leżącego bił po twarzy. Kiedy strażnik przestał się rzucać , Wiland wstał i zbliżył się do burmistrza. Nikt nie zdążył zareagować. Chwycił uciekającego za kołnierz i przyciągnął do siebie. Przystawił mu miecz do gardła.

- Puść mnie!

- Przyprowadźcie mi tu tego kapłana! – krzyknął do zdolnych do walki strażników. – I rozwiążcie dziewczynę.

Nie wiedząc co robić spojrzeli na burmistrza.

- Róbcie co mówi. – powiedział.

Trzymający dziewczynę strażnicy rozwiązali jej ręce. Ona szybko podeszła do Wilanda zdejmując z ust knebel. Rozmasowała nadgarstki i powiedziała do swojego wybawcy:

- Dziękuje.

Na rynek przybiegli ludzie burmistrza prowadząc ze sobą kapłana dwunastki. Człowiek ten pomimo podeszłego wieku poruszał się zaskakująco szybko.

- Zostawże ją człowieku! Niech ogień oczyści jej grzeszne ciało!

- Nie zostawię jej samej.

- Wiedźma opętała tego biednego człowieka!

- Nikt mnie nie opętał! Wyjaśnisz mi o co chodzi z tą klątwą? Czy mam poderżnąć waszemu burmistrzowi gardło?!

- Bezbożnica ta rzuciła klątwę na horodniczego! Leży u mnie w świątyni i umiera! Gdy znaleziono go umierającego w jego domu powiedział jedynie: to ona. O kogo innego mogło chodzić? Ona przyjechała do miasta i zaczęła robić problemy!

- Ech… Niczego się od was nie dowiem. Dobra! Przyprowadźcie mi mojego konia! Róbcie co mówię albo burmistrz pożegna się z życiem! Jak przyjechałaś do miasta? – spytał się dziewczyny.

- Konno. Zostawiłam konia u Cassia.

- Jej konia też przyprowadźcie!

- W lochu zostały też moje rzeczy…

- Przynieście jej rzeczy z lochu! Szybko!

Strażnicy pobiegli ,każdy w innym kierunku. Przyprowadzili konie i ekwipunek ocalonej.

- Chwyć konie za wodze! – krzyknął do dziewczyny. –Idziemy panie burmistrzu. Spokojnie. Nie chcecie chyba dziury w gardle.

Wiland szedł z burmistrzem w stronę bramy do miasta. Powoli. Ciekawi rozwoju sytuacji ludzie blokowali drogę i niechętnie się odsuwali. W tym samym czasie na ulice przybyły posiłki. Najlepszego kusznika ustawiono na dachu. Przygotował broń. Wycelował w Niedźwiedzia i czekał. Blady burmistrz zasłaniał Wilanda. Czekał. Najemnik i zakładnik poruszali się wolno. Kusznik mógł strzelać gdy przeszli za budynek ,na którym się ustawił. Nie strzelił. Dziewczyna zauważyła przygotowanego do zadania śmiertelnego ciosu człowieka i wyjęła z pochwy przymocowanej do pasa Wilanda nóż. Rzuciła nim w kusznika. Trafiła. Spadając na ulicę zniszczył stojący obok budynku stragan z warzywami. Dziewczyna wyjęła z ciała nóż i odłożyła na miejsce. Wyszli przez otwartą bramę poza miasto.

- Nie próbujcie za nami iść! Ostrzegam! Szybciej ,panie burmistrzu.

Oddalili się tak szybko jak mogli. Po godzinie marszu weszli w głąb lasu. Wiland nie prowadził już burmistrza z mieczem przystawionym do gardła, ale ten nie próbował uciekać. Widział co stało się z kusznikiem.

- Dobra. – powiedział Niedźwiedź. – Jesteście wolni.

- A- ale jak to?

- Już cię nie potrzebujemy. Wracaj do miasta.

Nie czekał na więcej wyjaśnień. Odwrócił się i pobiegł tak szybko jak mógł. Do Aelerinas nigdy nie dotarł. Po drodze zjadły go wilki. Nikt jednak nie opłakiwał zaginionego burmistrza. Nikt nie wysłał nawet listu gończego. Nikt nie szukał porywaczy. Rada miejska szybko wybrała następcę, który nie chciał ukarać przestępców. Rzadko zdarza się ktoś, kto pozbywa się przeciwnika politycznego za darmo.

Dalej jechali już konno.

- Dziękuje ,że mnie ocaliłeś.

- Nie ma za co. Ty ocaliłaś mnie przed bełtem w głowie. Jesteśmy kwita.

- Jak cię zwą?

- Wiland. Z Białej Skały. A ciebie?

- Iris z Redram. – odpowiedziała odrzucając swoje długie, brązowe włosy do tyłu.

- Iris?

- Tak. A co?

- To by tłumaczyło ten rzut nożem. Muszę ci coś powiedzieć.

- Co takiego? – zaciekawiła się.

- W zeszłym roku o tej porze śnieg padał nad przełęczami Otthalu.

- No proszę… O co ci chodzi? Zawracaj głowę komu innemu świrze. – wyrecytowała. A więc to ty. Baronobójca.

- Tak z ciekawości. O co chodziło z tym paleniem wiedźmy?

- Przyjechałam do miasta i zaczęłam szukać informacji. Głupia byłam. Przeszukiwałam dom horodniczego ale on wrócił. Zapomniał czegoś. Nie zauważyłam go. Rzucił we mnie wazą. Wyciągnął sztylet i próbował zabić.

- Jakim cudem przeżyłaś?

- Stwierdził ,że zanim mnie zabije trochę się zabawimy. Drań próbował mnie zgwałcić. Kopnęłam go w jaja tak mocno jak potrafiłam. Kiedy zwijał się z bólu wyjęłam to. – pokazała Wilandowi dmuchawkę. – Kupiłam to kiedyś na targu w Seles. Niektóre plemiona w lasach Kelsiss zatruwają strzałki jadem żab i zabijają bez hałasu. Wystarczy trochę siły w płucach i załatwisz każdego. Załatwiłam skurwysyna. Kapłan nie znalazł rany. Trudno zauważyć tak małe ukłucie. Wymyślił więc klątwę. A kto rzuca klątwy?

- Wiedźmy.

- Dokładnie. Kogoś ukarać musieli. Ja byłam w mieście nowa, widzieli mnie jak kręciłam się w okolicach domu horodniczego. Stwierdzili ,że spalą mnie. Pewnie nawet nie wiedzieli ,że palą właściwą osobę. Dziękuje, Wiland. – westchnęła. – Dobra koniec historii. Wiesz co mamy zrobić?

- Zabić Księcia.

- Wielkiego Księcia.

- Masz jakiś plan?

- W papierach horodniczego znalazłam nazwisko. Leonido Tesel.

- Kim on jest? – zapytał.

- Inżynier, architekt, malarz, rzeźbiarz, alchemik, wynalazca, konstruktor i lekarz. To chyba wszystko. Nie! Jeszcze były mag.

- Były? – zaciekawił się.

- Wyrzekł się magii i odszedł z akademii. Teraz żyje w domu nad jeziorem ze swoimi pomocnikami i służbą.

- Dlaczego jest nam potrzebny?

- Projektował zamek Księcia. Właściwie zaprojektował wszystko co Książe ma. I nie tylko. Niektórzy mówią ,że wynalazł powóz co nie potrzebuje koni, albo łódź co pod wodą pływa.

- Bzdura.

- Też tak myślę. Plotki. Ale w jego pracowni może znajdziemy coś przydatnego.

- Jak dojechać do tego Leonida?

- W lewo.

Skręcili w stronę domu wynalazcy. Wyjechali wkrótce z lasu. Po dwóch godzinach zauważyli dym wydobywający się z komina. Znaleźli miejsce zamieszkania konstruktora. Jego dom bardziej przypominał miasto niż chatę mędrca. Dużych rozmiarów prostokątna działka otoczona z czterech stron wysokim murem zawierała dom Leonida, chatki jego służących ,uczniów pomocników i straży, hutę, odlewnię, suchy dok i wielką halę służącą jako warsztat. Do środka prowadziła jedna brama. Większa i lepiej strzeżona niż ta w Aelerinas. W narożnikach i obok wejścia wybudowano niewiele wyższe od muru okrągłe wieże o płaskim dachu ,na którym zamontowano urządzenia przypominające balisty, ale o znacznie mniejszym rozmiarze. Od zwykłej balisty różniły się też pojemnikiem na bełty zamontowanym na górze konstrukcji. Był to nowy wynalazek Leonida. Wymagała do obsługi jednego człowieka i mogła strzelać w tempie jednego bełta na pięć sekund. Poza murem stało kilka chat ,w których mieszkali chłopi dostarczający żywność. Samowystarczalny obiekt był lepiej chroniony od zamków niektórych szlachciców.

- Dobra. A wymyśliłaś jak dostać się do środka?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania