Cuiavia - 001 - Część I. Na Ziemi. Powrót.
Przypięta do fotela pasażerskiego, z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach, z lękiem czekałam na wstrząs, który poruszy każdy element mojego ciała, na wstrząs, który nie nadszedł. Start "Swaroga" był absurdalnie łagodny. Żadnego ryku, żadnego wciskania w fotel, żadnych wibracji rozrywających kręgosłup. Nasza rakieta uniosła się nad powierzchnię Księżyca z płynnością i gracją bańki mydlanej. Gdyby nie widok za pancerną szybą bulaja, byłabym przekonana, że wciąż stoimy na płycie startowej księżycowego kosmodromu.
Ta niema lewitacja była tak obca, że aż zmusiła mój umysł do ucieczki we wspomnienia. Kontrast uderzył z siłą fizycznego ciosu. Przypomniałam sobie start z Ziemi kilka miesięcy temu, w starej rakiecie z napędem chemicznym. To był brutalny akt siły, festiwal ognia i wściekłości. Pamiętam, jak potworne wibracje wstrząsały całym moim jestestwem. Przez te kilka minut rozedrgane ciało stało się dla mnie mapą anatomii. Czułam wyraźnie każdy organ z osobna – drżącą wątrobę, pulsujące płuca, ciężki żołądek. Każdy z nich zdawał się być przez moment osobnym, obcym bytem wewnątrz mnie. Przez głowę przemknęła mi wtedy absurdalna myśl: a co, gdyby to była metoda diagnozy? Gdybyśmy mogli "osłuchiwać" organy przez ich reakcję na drgania mechaniczne... Szybko jednak uświadomiłam sobie, że to nie jest żadna fantazja. To w gruncie rzeczy zasada działania USG – diagnoza przez badanie, jak tkanki reagują na fale mechaniczne.
Zabawne, że ta myśl wróciła do mnie właśnie teraz, w pojeździe, który był ucieleśnieniem technologicznego cudu, o którym jeszcze pół roku temu nikt nie śmiał marzyć.
Kiedy leciałam na Księżyc, silniki jonowe wciąż były ciekawostką. Miały tak znikomy ciąg, że nadawały się jedynie do powolnego napędzania sond kosmicznych, które i tak musiały zostać wyniesione na orbitę siłą chemicznego ognia. Wszyscy wiedzieli, że problemem nie jest sam silnik, ale jego potworny apetyt na energię. Nikt nie potrafił zbudować źródła zasilania, które byłoby jednocześnie wystarczająco małe, by zmieścić się na statku, i wystarczająco potężne, by go unieść.
Ale podczas mojego pobytu w bazie, na Ziemi dokonano przełomu. Nie w inżynierii rakietowej, ale w dziedzinie, która pozornie nie miała z nią nic wspólnego. Pracując nad stabilizacją plazmy w reaktorach fuzyjnych, ktoś odkrył metodę niemal bezstratnego, szerokopasmowego przesyłu energii.
Nasz "Swaróg" nie miał na pokładzie własnej elektrowni. Był tylko wydmuszką z potężnymi silnikami. Jego źródło zasilania – gigantyczny reaktor fuzyjny – stało teraz bezpiecznie przy porcie kosmicznym na Ziemi i Księżycu i pompowało w nas moc przez niewidzialny strumień mikrofal.
A to nawet nie był koniec łańcucha cudów. Sama transmisja mocy to jedno, ale jej dystrybucja na pokładzie, od odbiornika do silników "Raróg"... To była kolejna rewolucja. Spojrzałam na ciemne, matowe pasy biegnące wzdłuż ścian kabiny. To nie były zwykłe kable. To były przewody topologiczne, kolejny owoc przełomu, tym razem zrodzony z badań nad komputerami kwantowymi. Z tego, co czytałam, ich odkrycie było efektem ubocznym poszukiwań materiału, który mógłby chronić delikatne stany kwantowe. Okazało się, że jego unikalna struktura topologiczna nie tylko chroni informację, ale pozwala też na przepływ energii z niemal stuprocentową sprawnością.
Byłam więc pasażerką w statku, który był jednocześnie cudem techniki i... marionetką tańczącą na niewidzialnych strunach energii, pociąganych z powierzchni Księżyca.
To było piękno nauki w czystej postaci – elegancja połączeń, o których nikt wcześniej nie pomyślał. Symfonia fizyki.
I właśnie wtedy, w obliczu tej fizycznej perfekcji, poczułam bolesne ukłucie bezsilności. Ja, biochemiczka, od miesięcy próbowałam zmusić ziemskie odmiany szpinaku i soi do życia na księżycowym regolicie. Moja praca to była brudna, biologiczna walka. Powolne sekwencjonowanie genów, żmudne testy, tysiące nieudanych prób, by znaleźć tę jedną mutację, która pozwoli roślinie przetrwać i dać korzyść kolonistom. W porównaniu z elegancją fizyki, moja dziedzina wydawała mi się prymitywnym grzebaniem w błocie.
I obiecałam sobie w tamtej chwili jedno: koniec z szukaniem po omacku. Koniec z brutalnym bombardowaniem genów w nadziei, że któryś przypadkiem zadziała. Muszę zacząć myśleć tak jak oni. Muszę zacząć studiować inne dziedziny. Muszę szukać tych nieoczywistych mostów, które łączą fizykę kwantową z genetyką, a teorię informacji z metabolizmem komórkowym. Musi istnieć jakaś fundamentalna zasada, jakaś elegancja, której wciąż nie dostrzegam.
Wróciłam spojrzeniem do widoku za oknem. Oddalający się krajobraz był jedynym dowodem na to, że statek unosi się ponad powierzchnię Księżyca. I to właśnie tam, na tej powoli kurczącej się, szarej płaszczyźnie, nie mogłam oderwać wzroku od cichego spektaklu. Za statkiem rozciągała się bladoniebieska stróżka plazmy, która w kontakcie z regolitem wywoływała chaos w mikroskali, elektryzując pył w pulsującą aureolę.
Na moich oczach linie pola siłowego rzeźbiły w nim fantasmagoryczne wzory. Pył księżycowy układał się w kształty, które mogłyby być wykresami rozwiązania równań pola elektromagnetycznego i… chyba nawet nimi były.
W kabinie panował jedynie cichy, monotonny szum systemów podtrzymywania życia. Żadnego ryku, żadnego wciskania w fotel. Próżnia na zewnątrz nie przenosi dźwięku, a jednak w mojej głowie rozbrzmiewały dźwięki – ciche trzaski, wysoki pisk, szum, sprzężenie elektryczne, które zdawały się być słyszalnym echem natężenia pola elektrycznego dookoła mnie. Wiedziałam, że to fantom, sensoryczne oszustwo mojego mózgu, który podświadomie próbuje mi wytłumaczyć to, czego jestem świadkiem. A to budziło we mnie równocześnie naukową fascynację i śmiertelny lęk.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania