Cuiavia - 002 - Część I. Na Ziemi. Powrót.
Kiedy "Swaróg" ostatecznie umilkł, kończąc swój precyzyjny manewr wejścia na trajektorię ku Ziemi, w kabinie zapadła cisza tak absolutna, że słyszałam jedynie szum krwi w uszach. A potem rozległ się dźwięk, który był jednocześnie wybawieniem i sygnałem nadchodzącej udręki: seria ostrych, zsynchronizowanych kliknięć. Pasy bezpieczeństwa puściły nas wolno. Z głośników popłynął spokojny, syntetyczny głos informujący, że możemy udać się do swoich kajut.
To jest ten moment, którego nie znoszę – pomyślałam, a ironia tej myśli niemal mnie rozbawiła. Mówię, jakbym miała karnet na loty kosmiczne i miliardy kilometrów na koncie, a to przecież dopiero mój drugi raz w stanie mikrograwitacji.
Wokół mnie rozpoczęła się niema, absurdalna pantomima. Uwolnione od przyciągania foteli ciała zaczęły łagodnie oddzielać się od swoich miejsc, unosząc się z powolnością i gracją, która była całkowicie zwodnicza. Pierwsze kilka sekund to stan czystej magii – kilkadziesiąt osób zawieszonych w idealnym bezruchu, jak trójwymiarowa fotografia zatrzymana w czasie. Ale ta chwila nigdy nie trwa długo.
Weterani, których można było poznać po nonszalanckim spokoju, od razu zaczęli działać. Mężczyzna, prawdopodobnie w idealnie skrojonym garniturze o czym mógł świadczyć wystający poza kombinezon kołnierzyk, który zapewne do ostatniej chwili finalizował jakiś kontrakt, z precyzją chirurga odepchnął się opuszkami palców od podłokietnika, wprawiając swoje ciało w powolny, kontrolowany ruch w stronę korytarza. Żadnych zbędnych gestów. Zobaczyłam w oczach kilku osób czystą zazdrość.
Reszta z nas nie miała tyle szczęścia. Rozpoczął się chaos, którego się spodziewałam – czysty newtonowski koszmar w praktyce. Każde działanie miało swoją natychmiastową i przeciwną reakcję, a w zamkniętej przestrzeni oznaczało to tylko jedno: ludzkie domino. Młoda kobieta obok mnie, najwyraźniej turystka, zachichotała i machnęła rękami z radości, co natychmiast wprawiło ją w niekontrolowany obrót i posłało prosto na milczącego biznesmena, psując jego idealną trajektorię. Jego mina wyrażała więcej niż tysiąc słów.
Czułam się jak kula bilardowa w samym środku rozbicia. Ktoś, próbując złapać uchwyt nad głową, przez pomyłkę odepchnął się od mojego fotela, posyłając mnie w powolnym dryfie na środek kabiny. Zderzyłam się delikatnie z czyimiś plecami, usłyszałam stłumione "przepraszam", i siła uderzenia skleiła nas tak, że nie mieliśmy pomysłu, jak się od siebie oderwać. Otoczyły mnie dźwięki: zduszone śmiechy, krótkie okrzyki zaskoczenia, szelest kombinezonów i regularne, głuche uderzenia ciał o ściany. Nie wiedziałam już, czy ten wszechobecny śmiech służył rozładowaniu napięcia i zażenowania, czy był szczerym przejawem dobrej zabawy w tym cyrku z ludzkimi balonami.
Kto w ogóle wpadł na tak idiotyczny pomysł, by dopuścić do czegoś takiego? By zaprojektować cud techniki zdolny podróżować między światami, a jednocześnie zignorować najbardziej podstawowy problem logistyczny? Tak właśnie kończy się sytuacja, gdy zdanie designerów bierze górę nad głosem inżynierów: jak sprawić, by kilkadziesiąt worków z kośćmi i wodą mogło z godnością przemieścić się z punktu A do punktu B w warunkach zerowej grawitacji.
W tej absurdalnej chwili, dryfując bezradnie po kabinie, czułam równocześnie naukową fascynację i śmiertelny lęk. Fascynację prawami fizyki — i lęk przed tym, że zaraz znów na kogoś wpadnę.
Dla mnie nie było w tym nic zabawnego. To była czysta fizyka w najbardziej upokarzającej formie – bezwładność, pęd i absolutny brak kontroli. Już, już mi się wydawało, że złapałam rytm, że jestem na dobrej drodze do opuszczenia tego chaosu. Wykonałam przemyślany ruch, odpychając się od ściany w stronę wyjścia. I wtedy, znikąd, pojawiła się dryfująca osoba wybijająca mnie z zaplanowanego toru. Wpadłam prosto na kogoś, ktoś na nas. Nasze kończyny splątały się w kłopotliwym, spowolnionym uścisku.
I to było gorsze niż samo zderzenie. Ta niezręczna bliskość z obcym człowiekiem, ten moment, w którym musisz odplątać swoją nogę od jego ramienia, starając się przy tym nie posłać go w kolejny niekontrolowany piruet. Czułam, jak na moją twarz wpełza rumieniec. Czułam się niezdarna, wybrakowana. Jak ktoś z defektem koordynacji, kto nie panuje nad własnym ciałem.
Ale zaraz po tej fali gorąca przyszło coś innego. Chłodna determinacja. Postanowiłam potraktować to jak wyzwanie. Jestem inżynierem, do cholery. Dam sobie radę.
Nie znałam osobiście nikogo z pasażerów. Może byli wśród nich nobliści z fizyki, ale na tym poziomie złożoności ja również wiedziałam, jak to działa. Jak powinien działać transfer pędu, jak znaleźć optymalną trajektorię w chaosie dryfujących ciał. Wystarczyło tylko przestać być bierną ofiarą i zacząć myśleć jak naukowiec. Zaczęłam skanować wzrokiem całą scenę jak skomplikowany diagram. Wystarczy jeden precyzyjny impuls, jedno odepchnięcie pod odpowiednim kątem... no przecież to jest prosta fizyka...
I w tym momencie niemal parsknęłam śmiechem, uświadamiając sobie absurd własnej myśli. Prosta fizyka? Czy ja właśnie nazwałam chaotyczny, nieprzewidywalny taniec kilkudziesięciu ciał w zamkniętej przestrzeni "prostą fizyką"? To był problem trzech ciał podniesiony do potęgi n-tej, kwintesencja chaosu deterministycznego. A do tego dochodziły dodatkowe, nieobliczalne zmienne, jak te kilka osób tak otyłych, że przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy ich własna, znikoma grawitacja nie zakłóca dodatkowo całego układu.
Odrzuciłam tę złośliwą myśl. Skupiłam się. Zobaczyłam swoją szansę – wąski korytarz pomiędzy dwoma dryfującymi powoli sylwetkami. To była moja jedyna droga. Odczekałam, aż minie mnie swobodnie płynący mężczyzna. Wzięłam wdech i odepchnęłam się od najbliższej ściany, celując dokładnie w powstałą lukę.
Płynęłam. Przez moment czułam się jak strzała wypuszczona z łuku. Idealnie. Ale mój idealny plan, jak każdy plan w chaosie, musiał natrafić na przeszkodę. Jedna z sylwetek nieoczekiwanie wyciągnęła rękę, zmieniając swój środek ciężkości i tor lotu. Musiałam gwałtownie skurczyć nogi, by uniknąć kolejnej kolizji. Straciłam idealną linię, ale wciąż zbliżałam się do celu. Wyciągnęłam rękę, ostatkiem sił celując w krawędź wejścia do korytarza.

Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania