CUIAVIA
Dzień pierwszy
Najpierw był pisk. Ostry, martwy, jak wiercenie w czaszce. Dopiero potem ból – ciężki, tępy, rozlewający się za oczami.
Spróbowała zaczerpnąć powietrza, ale żołądek wyprzedził głowę. Zwymiotowała w błoto, żółć skleiła policzek i włosy. Dyszała, jeszcze bez kontroli nad własnym ciałem.
— Ja pierdolę! Co tu się, kurwa, dzieje?
Plamy. Zieleń. Zbyt żywa, zbyt ostra, nieludzka. Gdzie ściany? Gdzie sufit?
Nad nią błękit. Czysty jak wycięty nożem. Zero smug, zero dronów. Nic.
Zamknęła oczy. Piskliwy trel ptaków. Szum wiatru. Dźwięki z innego świata.
Serce tłukło w żebra. Zimny pot na czole.
Zacisnęła powieki. Za mocno. Ból niczego nie poprawił.
Musi zobaczyć kafelki. Cokolwiek innego było nie do przyjęcia.
– Robert... – wychrypiała. Spróbowała się podnieść. Ból uciął ruch w połowie. Szarpnął nią kolejny skurcz, ale żołądek był już pusty. Opadła z powrotem. Nic już nie miała do wyrzucenia.
Spojrzała w bok. I wtedy go zobaczyła.
Leżał tuż obok. Krew sączyła się z nosa i spływała w trawę, ciemną, gęstą plamą.
Oddychał. Jego dłoń wciąż zaciskała się na jej ręce. Między ich dłońmi tkwił czarny sześcian. Wciśnięty w ich palce jak klin.
Zimny. Nie chłód – ból. Jęknęła i szarpnęła ręką. Sześcian wypadł i uderzył o ziemię głuchym stukiem. Trawa wokół niego zbielała od szronu. Zesztywniała. Pękła z suchym trzaskiem i rozsypała się w pył.
Otworzył oczy. Przekrwione. Niespokojne. Nie mogły znaleźć punktu zaczepienia.
– O kurwa... – wycharczał. Z ust pociekła czerwona strużka.
– Aga... Gdzie my…?
Próbował skupić wzrok na niej.
– Nie wiem – wydusiła. – Ale to nie jest Instytut.
Chciała się skulić. Zamknąć oczy i obudzić się w domu. Ale zimna wilgoć wsiąkała w ubranie, a smród wymiocin przypieczętował rzeczywistość.
Wtedy to usłyszeli. Głosy. Szorstkie, warczące. Zbyt wiele.
Zesztywnieli. Agnieszka wbiła paznokcie w jego ramię. Instynkt krzyczał: biec. Ciało nie słuchało.
* * *
Wypadli zza wzniesienia jak sfora psów. Smród potu i brudu, darcie ryja…
Tłuszcza. Twarze upstrzone gliną, oczy rozpalone strachem i żądzą mordu.
Robert zerwał się na nogi, szarpiąc Agnieszkę za nadgarstek.
– Uciekaj! – warknął. – Kurwa, biegnij!
Popchnął ją tak mocno, że omal nie runęła z powrotem w błoto.
– Co ty robisz, idioto?! – syknęła, szarpiąc go za ramię. – Nie prowokuj ich!
– Nie prowokuj ich?! – prychnął. – Myślisz, że potrzebują powodu?!
W sekundę zostali zamknięci w kręgu wideł, cepów i toporów.
Tłum falował, ale trzymał dystans, bali się. Gapili się na siebie wrogo nawzajem. Z kręgu wystąpił starzec. Miał twarz jak zeschły korzeń. Śmierdział tak, że Robertowi znów podeszła żółć do gardła.
– Skąd żeście? – Głos starca na czele przypominał chrobot żaren mielących piach. Miał siwą brodę, a sękatą laską wycelował w ich piersi jak oskarżycielski palec. – Coście za czarty?
Robert przełknął ślinę. Smakowała metalem i żółcią. Otworzył usta, ale wydobył się tylko bełkot.
– Niemce! – warknął starzec, robiąc krok w przód. – Obcy, co mowy ludzkiej nie znają!
Gruda ziemi walnęła go w ramię. Syknął, zaciskając zęby. Tłum zacieśniał krąg. Starzec nie czekał. Jego wzrok ostro ich oceniał.
– My… my jesteśmy stąd – wychrypiał głośno Robert.
Tłum zaszumiał. Starzec splunął soczyście w trawę, tuż przed nich.
– Łżesz! Nikt was wcześniej tu nie widział! – krzyknął ktoś z tłumu.
– Nie wiemy... gdzie jesteśmy. Nie wiemy, jak się tutaj znaleźliśmy – wyszeptała Agnieszka, a w jej głosie brzmiała histeria.
– Zabić! Młody otyły mężczyzna doskoczył, robiąc szeroki zamach toporem. Robert nie myślał. Zadziałał instynkt szczura zapędzonego w kąt. Uchylił się cudem. Wyprowadził cios na oślep, prosto w nos napastnika. Chrupnęło. Osiłek zawył i runął w błoto i rzygowiny. Krew z roztrzaskanego nosa bryznęła na Agnieszkę.
Zamarli. Ofiara gryzie.
A potem tłum eksplodował wrzaskiem i ruszył. Fala brudnych ciał, smrodu i agresji. Agnieszka wrzasnęła, gdy czyjeś łapska chwyciły ją za włosy. Wbiła kciuki w oczy napastnika. Chłop zawył i puścił. Ale było ich za dużo. Robert dostał trzonkiem w plecy. Zgiął się w pół, rzygając śliną. Kolejny cios – but w żebra. Runął na ziemię.
Wtedy sześcian wysunął mu się z palców. Upadł w rozmokłą ziemię, dokładnie tam, gdzie wcześniej wypalił biały ślad.
Cichy dźwięk przebił się przez wrzawę. Jak pękająca kość.
Cisza zapadła nagle, gwałtowna jak odcięty łeb. Zawieszone w pół ciosy zamarły w powietrzu. Chłopi odskoczyli, tratując się nawzajem w panicznej ucieczce przed „zimnym ogniem”. Osiłek z rozbitym nosem czołgał się, kreśląc drżącą ręką znak na piersi i skomląc. – Mor! – wyszeptał ktoś z tłumu. – Zimny ogień!
Robert leżał w błocie, dysząc ciężko. Każdy wdech był bólem. Agnieszka klęczała obok. Warga spuchnięta, oczy szerokie i dzikie. Dyszała jak wściekła wilczyca.
Nikt się nie ruszał.
– Odsunąć się! – Głos starca był chrapliwy, lecz niósł się pewnie ponad tłum. Starzec przepchnął się przez przerażonych ludzi.
– Nie dotykać tego! – warknął, uderzając osiłka laską po łapach. – Łapy ci uschną, durniu. Odwrócił się w stronę przybyszów. Sękaty koniec kostura wymierzył prosto w pierś Roberta. Ten z trudem podnosił się na łokciach.
– Ty – syknął starzec. – Ty to weź. Tłum wstrzymał oddech. – Nikt z nas nie będzie tego trzymał – warknął, a ludzie cofnęli się jeszcze o krok. – Przywlekłeś to cholerstwo, to poniesiesz. Brać to! Ale już!
Sześcian leżał czarny w kręgu martwej bieli. Zimno było przenikliwe, lecz już nie paliło jak wcześniej. Jakby coś traciło moc. Podniósł go. Tłum cofnął się o krok. Widzieli, że obcy podniósł czarne piekło gołą ręką i żyje.
Stali, patrząc jak na czarta, któremu nie wolno się sprzeciwić, ale jeszcze bardziej nie wolno dotknąć.
– Ruszać się – rzucił starzec, nie spuszczając oka z czarnego przedmiotu w dłoni obcego. – Do wioski. Sąd nad wami odprawim.
Utworzył się wokół nich szeroki, pusty krąg strachu. Wstali chwiejnie z bólem.
Szli. Byle do przodu, byle nie paść w błoto, które chlupało pod nogami. Robert kuśtykał, każdy krok to nóż w żebrach – stłuczone, paliły jak rozżarzony pręt. Sześcian w dłoni ciążył bardziej niż kamień młyński, zimno wżerało się w kości, ale nie puszczał.
Agnieszka powłóczyła nogami obok, twarz blada oczy puste. Splunęła krwią.
– Witaj w piekle, mężu – charknęła zardzewiałym głosem.
Osada przylegała do polany. Chaty wkopane w ziemię, dachy skośne do ziemi kryte darnią, dym przenikał przez szczeliny. W obejściach proste zagrody dla zwierząt.
Dym z ognisk kopcił leniwie, niosąc smród gnoju, padliny i czegoś gorszego. Czegoś, co zapierało dech. Baby w lnianych chustach wyglądały z drzwi, za nimi stały przerażone ale ciekawe dzieci.
Motłoch wepchnął ich na środek błotnistego placu.
Starzec stanął przed nimi. – A tera gadajcie po dobroci skądżeście i co to za złowieszczy kamień dzierżycie? wskazał sękatą laską na czarny sześcian.
– Nie wiem... – wybełkotał Robert. – Kamień chyba jakiś, musiał razem z gromem spaść.
Słowa te, zamiast uspokoić sytuację, podziałały jak iskra rzucona na suchą słomę. W tłumie wieśniaków podniósł się gwałtowny szmer.
– Kamień Peruna! – krzyknął barczysty, młody mężczyzna. Jego oczy błyszczały fanatyzmem, a może czymś gorszym – żądzą władzy. – Gromowa jasność była znakiem! – ryczał do tłumu, ignorując starostę. – Pan Niebios zesłał nam swoją moc! Z takim darem nikt nam nie straszny!
Stara baba wysunęła się z cienia jak jadowita ropucha, przeszywając młodzieńca wzrokiem. – Z nieba, prawisz, Dobromirze? A może z ziemi wylazło, co? Czarne jest jak ziemia, a zimne jak lód w Nawii. Pamiętacie zarazę, co trzy chaty nam zabrała? To Weles o sobie przypomniał! A teraz ten dureń kusi czarnym urokiem, byśmy go między nasze domy wnieśli!
Dobromir splunął gęsto na ziemię, tuż obok butów kobiety. – Głupiaś, babo! – odwarknął, czerwony na twarzy. – Perun włada niebem! Jasność była w górze, nie w gnoju! To siła!
– Zawrzyj gębę, obsrańcu! – huknął starzec. – Kwiecisz jestem! Zważ, do kogo gębę otwierasz! Słowa strzeliły jak z bata.
Zapadła cisza, ale nie była to cisza pokory. Dobromir nie spuścił wzroku. Uniósł głowę hardo, patrząc staremu wodzowi prosto w oczy. Przez moment wydawało się, że rzuci się na starostę, że pęknie ta cienka nić posłuszeństwa, na której wisiał porządek we wsi. Ale nie zrobił tego. Jeszcze nie teraz. Uśmiechnął się tylko kpiąco, cofając o pół kroku.
Tłum jednak wyczuł krew i słabość władzy. Chaos wybuchł na nowo.
– Wypędzić ich albo zatłuc, kamień wioskowy jest! – wrzasnął inny krewki młodzieniec machając okutym kijem.
– Niech idą, skąd przyleźli! – wtórowała Rzepicha, szukając poparcia u starszych. – Nim zarazę rozniosą!
– Głupcy! – odezwał się nagle trzeci, donośny głos. Z tłumu wystąpił krępy mężczyzna. Zignorował wszystkich i bez strachu podszedł do Roberta.
– Wy o bogach, a ja o robocie – powiedział donośnie, a w jego głosie nie było drwiny, tylko zniecierpliwienie. Podszedł bliżej i przykucnął nad sześcianem, nie spuszczając z niego wzroku.
– Widzieliście kiedy, by kamień miał krawędzie równe, jakby je kto niewidzialną nicią odciął? Był gładszy niż kamień wodą toczony przez sto zim? – Przesunął powoli palcem tuż nad lśniącą powierzchnią, nie śmiąc jej dotknąć. – Żaden krzemień tak nie pęka. To nie jest kamień. To... metal, jakiego nikt z nas nie widział. Czarny, a lśni. I rosy się nie boi.
Wyprostował się, a w jego oczach, obok podziwu, pojawiła się niemal nabożna cześć.
– To nie jest dar ani klątwa. To jest dzieło. A takie dzieło mogło wyjść tylko z boskiej kuźni! Tylko sam Swaróg potrafi tak kuć!
Słowo „Swaróg” uderzyło w Agnieszkę jak grom, o którym mówił Kwiecisz. Cichy krach logicznego myślenia w jej głowie Swaróg. Spojrzała na Roberta z niemym, przerażonym pytaniem w oczach.
— Skąd? Skąd oni o nim wiedzą?! Jej umysł, przywykły do logiki po raz pierwszy zachwiał się w posadach.
Tłum podzielił się teraz na trzy, a nie dwa obozy.
Nagle do dyskusji włączył się inny, chudy mężczyzna. – A może Rzepicha ma rację? Kamień leżał na ziemi, gdyśmy tu przyszli. Czemu ma być ich? To nasza ziemia i wszystko, co na niej leży!
– Oddajcie kamień! – podchwycił Dobromir, robiąc krok w stronę Roberta. – Czy to dar Peruna, czy dzieło Swaroga, należy do Kwiecistej, do nas wszystkich!
– DOŚĆ! Przestańcie ujadać jak wściekłe psy! - krzyknął starzec.
Jego wzrok omiótł skłócony tłum, a potem spoczął na Robercie i Agnieszce.
Siądźcie i czekajcie aż starsi radzić skończą.
Kwiecisz odszedł w stronę wielkiego dębu na skraju majdanu, ciągnąc za sobą starszyznę. Było ich kilkunastu. Zaczęli radzić. Na początku cicho, potem coraz głośniej. Głosy nakładały się na siebie, zmieniając się w warkliwy pomruk. Brzmiało to jak kłótnia o podział łupu albo o sposób egzekucji. Machali rękami, wskazując co chwilę na nich.
Wokół nich, w odległości kilku kroków, stał mur gapiów. Nikt nie odważył się podejść bliżej ale nikt też nie odszedł. Stali i patrzyli.
– Swaróg... – szepnęła Agnieszka, wbijając wzrok w błoto. Drżała, jakby miała febrę. – Robert, słyszałeś? Oni mówią o Swarogu.
— Słyszałem. Swaróg, Perun, Weles. Jesteśmy w jakimś pierdolonym parku etnograficznym. Odpowiedział.
— No ktoś się przyłożył do rekonstrukcji i dobrał dobrych aktorów i zatroszczył się o doznania dla wszystkich zmysłów. Powiedziała a jej ton nie pozwalał ocenić czy to strach czy ironia.
Czas przestał istnieć. Był tylko strach, lepki i zimny, i ten wszechobecny smród.
Wreszcie narada dobiegła końca. Kwiecisz wrócił. Za nim szli pozostali.
— Rada uradziła — rzekł Kwiecisz głosem chrapliwym i zmęczonym. Plac zamilkł.
Kwiecisz odwrócił się do tłumu. — Prawicie, że to zły znak! Że to klątwa Welesa, albo dar Peruna! — jego głos niósł się echem. — Ja powiadam: nie nam sądzić wyroki bogów. Radzenice splotły ich nić z naszą. Kto śmiałby zerwać nić Mokoszy?
– Nie wypędzimy ich. Szmer przebiegł po tłumie. – Będziemy ich pilnować. I kamienia. Posłuchamy bogów.
Jeśli to Peruna — zobaczym siłę, co broni, albo furię.
Jeśli to Swaróg — zobaczym mądrość, albo ogień.
Jeśli to Weles — zobaczym bogactwo z ziemi, albo klątwę w niej drzemiąca.
– Ale... – Kwiecisz podniósł głos, zagłuszając protesty. — Nie będą żreć chleba za darmo. Nie będą spać pod dachem naszym.
Spojrzał na nich z zimną kalkulacją. – Zostaniecie. Ale jest warunek. Kiwnał na starą kobietę. Najgłośniejsza z nich wysunęła się naprzód i wypchnęła przed siebie dziecko. Chłopiec — może sześć lat. Brudny, w szarej koszuli do kolan, bosy. Skulony, wzrok wbity w ziemię jak małe zwierzę.
— Zaraza zabrała mu wszystkich. Został sam. Pusta chata stoi na skraju. Pole przy chałupie obsiane — co zbierzecie, będzie wasze.
Przez tłum przeszedł pomruk niezadowolenia.
— Nikt z was – tu omiótł wzrokiem wieśniaków – nie chciał tej gęby żywić. Nikt nie chciał tej ziemi brać, bojąc się, że mór tam jeszcze siedzi. Wrócił wzrokiem do przybyszów. — Jeśli chcecie tu żyć — weźcie chłopca. Zamieszkacie w jego chacie. Karmcie go i odziewajcie. Przejmijcie opiekę nad polem. To wasza szansa. I wasze brzemię.
Agnieszka patrzyła na chłopca. Widziała strupy na jego głowie, brudne smugi na policzkach, wystające żebra. To nie była "oferta". To był wyrok.
— Aga… — szepnął. — Nie damy rady. Dziecko, pole? My! Zginiemy tu przed zimą.
— A co mamy robić? — syknęła. — Iść do lasu polować na wilki?
— Kurwa, Aga, nawet kwiatki w doniczce zabijaliśmy…
— Czyli co? Dziękujemy tym sympatycznym ludziom za gościnę i idziemy przenocować w lesie? Czy masz trzecie rozwiązanie? Zapytała zrezygnowana.
Spojrzeli sobie w oczy. Byli zagubieni, przerażeni… bez pomysłu.
— Zgoda. — Powiedzieli równocześnie.
Kwiecisz zmrużył oczy. — Będziem patrzeć. Jeśli mały ucierpi, albo jeśli wasz kamień nieszczęście sprowadzi — nie będzie sądu. Będą widły.Uderzył laską o ziemię, pieczętując układ.
Jak was zowią?
– Robert i Agnieszka – odpowiedzieli szybko równocześnie.
Kwiecisz zmrużył oczy. – Obce imiona. Nasze znaczenie mają, a wasze?
Zaskoczyło ich pytanie. W panice próbowali przypomnieć sobie słowiańskie odpowiedniki.
– Robert… to jak Mysłodar.
– A moje znaczy Dziewanna.
Kwiecisz skinął powoli, smakując słowa.
Odwrócił się do tłumu i huknął:
– Rozejść się! Rada wyrzekła słowo!
Poszło ożywcze westchnienie, kilka niespokojnych szeptów i ludzie zaczęli się rozpraszać, zgarbieni, z niechętnym pomrukiem pod nosem.
Kwiecisz ruchem dłoni przywołał starą kobietę.
– Moja żona, Rzepicha. Zaprowadzi was. Obejrzycie, co wam przypadło w udziale.
Kobieta splunęła siarczyście pod nogi, wyraźnie niepocieszona rolą przewodniczki, ale nie śmiała się sprzeciwić. Podeszła do nich, zatrzymując się w bezpiecznej odległości.
– Ruszać się – syknęła, obnażając zęby. – Za mną. I żadnych marudzeń, bo psy głodne. A ja nie odwołam.
– Myślicie, żeście wygrali? – zmrużyła oczy. – Żeście Kwiecisza urokami omamili
Nachyliła się, głos miała suchy, chrapliwy.
– Kwiecisz stary. I miękki się robi. Widział w was coś, czego normalny człowiek by nie dojrzał. Bogowie raczą wiedzieć co.
– Radę przekonał – wysyczała. – Ale nie całą. Starsi pół słowa nie rzekli, ale tylko dlatego, że jego sądom ufają.
– Ale Dobrogost nie milczał – imię wypowiedziała jak przekleństwo. – Krąży jak młody wilk wokół starego basiora. Młodych ma za sobą. I pół rady też. Czeka tylko, aż Kwiecisz nogę źle postawi… a wy możecie być tym korzeniem, o który się potknie.
– Kwiecisz wziął was na swoją odpowiedzialność – syknęła tak blisko, że czuć było czosnek i strach. – Jeśli krowa padnie, jeśli mleko skiśnie, jeśli dziecię zakaszle… Dobrogost powie, że to wina jego. Że przywiódł demony. I rada mu laskę odbierze.
Wyprostowała się, grożąc im palcem. – Będę was pilnować. Bo jak dacie Dobrogostowi powód... to ja pierwsza poderżnę wam gardła we śnie, żeby męża ratować. Zrozumiano?
Robert skinął. Rozumiał już doskonale: nie byli gośćmi. Byli zastawem w cudzej grze o władzę.
– Zrozumiano – wychrypiał.
Rzepicha nie wróciła od razu. – Za mną – warknęła, skinąwszy na zapadłą szopkę za chatą.
— Zobaczycie, na czym siedzicie. Żebyście potem nie jęczeli, że wam brzuchy do kręgosłupa z głodu przyrosły.
Otworzyła skrzypiące drzwiczki. W środku śmierdziało stęchłą ziemią i wilgocią. W półmroku majaczyły worki i sterta czegoś gumowatego. Inwentarz sieroty.
Rzepicha kopnęła najbliższy wór. Cztery wory żyta. Zeszłoroczne. I trochę brukwi z kopca. Zmrużyła oczy. – Mało. Dla dziecka mało, a co dopiero dla trzech gęb. Do nowych zbiorów nie starczy.
– To co mamy jeść? – Robert spojrzał na lichy zapas.
– Las szeroki. Rzeka płynie. Macie ręce – nie zdechniecie. Jagody, grzyby, korzonki. Łowić też umiecie, nie?
Uśmiechnęła się krzywo.
– A jak nie… to Nawia przyjmie. Tak jak tamtych.
Agnieszka zmarszczyła nos. Coś było nie tak. Słodkawy, mdlący smród pleśni. Podeszła do worka z żytem. Zanurzyła dłoń w ziarnie. Było wilgotne. Zimne. Wyciągnęła garść i podeszła do światła wpadającego przez szpary w deskach.
Ziarno nie błyszczało złotem. Było szare, poprzetykane czymś ciemnym. Wśród normalnych ziaren dostrzegła czarno-fioletowe wypustki w kształcie rogów, wystające z kłosów jak pazury miniaturowych demonów. Niektóre były pokryte lepkim śluzem, inne pyliły fioletowym nalotem.
Serce Agnieszki zatrzymało się na moment. Znała to. Widziała to pod mikroskopem na pierwszym roku studiów. Claviceps purpurea. Buławinka czerwona. Alkaloidy. Ergotamina. Kwas lizergowy. Umysł wyrzucał z siebie te słowa seriami, jakby nazywanie koszmaru miało go oswoić.
– O rany... – szepnęła, a potem wrzasnęła, odrzucając ziarno jakby parzyło: – SPORYSZ!
Robert drgnął. Rzepicha zmrużyła oczy. Słowa nie pojęła, ale strach w oczach Agnieszki zrozumiała natychmiast. – Co tam bełkoczesz za uroki? – warknęła starucha. – Żyto jak żyto. Trochę zastałe, bo wilgoć weszła...
– To nie jest żyto! – Agnieszka odwróciła się do niej gwałtownie. Jej twarz była biała jak kreda, oczy rozszerzone. – To trucizna! – syknęła. – Żywa śmierć!
Dopadła do Rzepichy, chwytając ją za poły brudnej wełnianej kamizelki. – Co się stało z jego rodziną?! – krzyknęła jej w twarz. – Mów! Jak umierali?!
Rzepicha odepchnęła ją z obrzydzeniem. – Zdechli, bo zaraza przyszła! – warknęła. – Ogień ich trawił od środka!
– Jaki ogień?!
– Ogień, obłęd, niemoc! Najpierw matka... bredziła, widziała demony w dzień biały. Potem ojciec... nogi mu sczerniały i odpadły kawałkami, jakby węglem były, choć zimne. Krzyczeli z bólu, że ich pali, a skóry nie mieli poparzonej. Skurcze ich łamały a potem jego rodzeństwo…
Agnieszka osunęła się na kolana. Ergotyzm. Halucynacje, psychoza, gangrena. Wiedziała już wszystko. – To nie zaraza... – wyszeptała, patrząc na worki z fioletowym ziarnem. — To zboże ich zabiło. Jedli truciznę. Podniosła wzrok na Rzepichę. – Daliście nam dom śmierci. Tu nie ma jedzenia. Tu jest tylko to…
Rzepicha cofnęła się o krok. Nie rozumiała słów ale zrozumiała ton. Strach w oczach tej dziwnej kobiety był zaraźliwy.
– Innego żarcia nie ma – ucięła krótko, choć w jej głosie pojawiła się nuta niepewności. – Nie chcesz tego to żryj trawę. Odwróciła się i wyszła, zostawiając ich w półmroku spichlerza, sam na sam z workami pełnymi chemicznej śmierci.
Zapadła cisza. Słychać było tylko ciężki oddech Agnieszki. Robert stał w progu, wciąż ściskając w dłoni sześcian. Czuł się bezradny.
– Aga... – zaczął ostrożnie. – Może da się to uratować, wygotować, wyprażyć? Może...
– ZAMKNIJ SIĘ!
Wyszli ze spichlerza, zabierając ze sobą kilka twardych, pomarszczonych brukwi. Były zimne i brudne, ale przynajmniej nie miały czarnych rożków śmierci.
– Musimy to w czymś ugotować – mruknęła Agnieszka. Jej głos był martwy, wyprany z emocji.
Weszła do chaty. Wewnątrz panował półmrok i zaduch. Agnieszka rozejrzała się, szukając jakiegokolwiek naczynia. W kącie stała gliniana misa. Podeszła do niej i cofnęła się gwałtownie, zasłaniając nos. Misa była pełna. W środku chlupotała szara, sfermentowana breja, po której powierzchni pływały kawałki pleśni i martwe muchy. Resztki sprzed tygodnia.
– Kurwa, co za syf... – warknęła. Chwyciła misę dwoma palcami, z obrzydzeniem. Wyszła przed chatę i zamaszystym ruchem chlusnęła zawartością w błoto.
Skrzywiła się, patrząc na plamę nieczystości. I wtedy coś małego śmignęło jej przed nogami. Gniewko. Chłopiec rzucił się na kolana w błoto. Nie patrząc na nią, wbił brudne palce w wylaną breję i zaczął wpychać ją sobie do ust, wylizując z ziemi to, co jeszcze nie wsiąkło. Dławił się, połykając łapczywie zepsutą papkę.
Agnieszka zamarła. Furia, którą czuła jeszcze przed chwilą w spichlerzu, wyparowała w ułamku sekundy. Została zastąpiona przez lodowaty dreszcz przerażenia i litości.
– Nie! – krzyknęła. Rzuciła miskę i dopadła do dziecka. Szarpnęła go za chude ramiona, odciągając od kałuży pomyj. – Zostaw to! Nie wolno! Gniewko szarpał się, piszcząc cicho jak szczeniak, któremu zabierają kość. Miał usta umazane szarą mazią.
– To zepsute! – Agnieszka potrząsnęła nim, patrząc mu prosto w przerażone oczy. – Słyszysz?! To trucizna! Nie jedz tego! Chłopiec znieruchomiał, patrząc na nią z niezrozumieniem. W jego świecie jedzenie się nie marnowało. Jedzenie to było życie. Agnieszka puściła go, oddychając ciężko.
– Ugotujemy świeżą... – powiedziała, a jej głos zadrżał. – Zrobimy zupę. Dobrą zupę. Rozumiesz?
Wstała. Spojrzała na Roberta, który stał obok, blady jak ściana.
– Woda – rzuciła krótko.
Robert pokiwał głową. Rozejrzał się i dostrzegł pod ścianą drewniane wiadro. Chwycił je.
– Gdzie woda? Gniewko, wciąż patrząc nieufnie na Agnieszkę, podniósł chudą rękę i wskazał kierunek.
Agnieszka została sama. Podniosła brudną miskę. Patrzyła na nią z nienawiścią. Uklękła przy wygasłym ognisku przed chatą. Garścią nabrała zimnego popiołu zmieszanego z piaskiem. Zaczęła szorować. Wkładała w to całą swoją frustrację. Tarła szorstkim piachem o drewno, zdzierając warstwy zaschniętego tłuszczu i pleśni. – Zejdź... zejdź... – syczała przez zęby. Popiół zamienił się w ciemną pastę. Piasek ranił jej dłonie. Nie przestała. Szorowała tak mocno, że nie zauważyła, kiedy zdarła sobie skórę na kostkach. Krew zmieszała się z brudem, ale dla niej liczyło się tylko jedno: sterylność. Musiała zabić bakterie. Musiała zabić ten smród.
Robert wrócił po krótkim czasie. Wiadro było ciężkie, woda chlupała o brzegi. Postawił je przy ognisku. Agnieszka przestała szorować. Spojrzała do środka. Woda nie była czysta. Była mętna, o lekko brunatnym zabarwieniu. Pływały w niej drobinki mułu i fragmenty liści. Podniosła wzrok.
– Skąd? – zapytała cicho.
Robert unikał jej wzroku. – Z rzeki.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Rzeka. W jej głowie przewijała się lista: Giardia lamblia, Cryptosporidium, E. coli, czerwonka, cholera, przywry...
– Z rzeki do której spływają ścieki! Robert wiedział, co zaraz nastąpi. Znał ten ton. To była cisza przed wybuchem.
– Muszę... muszę rozpalić ogień – rzucił szybko, cofając się. – Trzeba przegotować.
Rzucił chrust na wygasłe palenisko przed chatą i sam nie wiedział, czego właściwie oczekuje. Że płomień wystrzeli od samego patrzenia? Pogrzebał patykiem w popiele. Był zimny.
Odruchowo szarpnął kieszeń. Pusto. Zamarł jak idiota złapany na gorącym uczynku.
Uklęknął przy patykach. Czuł spojrzenie Agnieszki , czuł też oczy Gniewka.
Wiedział o ogniu wszystko: entalpie, reakcje utleniania, trójkąty spalania. Tylko ciepła nie miał. Siedział ze zwieszonymi ramionami i gapił się w martwe drewno. Każda sekunda bezradności była policzkiem wymierzonym prosto w pychę inżyniera. Wstyd palił go w uszy. Nie spojrzał na Agnieszkę. Wiedział, co w jej oczach zobaczy: litość przykrytą cieniutką warstwą pogardy.
Odwrócił głowę, przełykając upokorzenie. Spojrzał na chłopca. – Pomożesz? – wycedził, walcząc z drżącym głosem. – Ogień…
Nie odpowiedział. Tylko szurtał bosymi nogami do chaty po narzędzia, o których ten wielki cudak nawet nie wiedział, że istnieją.
Wziął narzędzia. Były zimne i szorstkie. Wiedział, jak to działa w teorii. Uderzenie. Tarcie. Iskra. Ale teoria a praktyka to dwa różne światy. Zaczął uderzać żelazem o krzemień. Trzask. Trzask. Iskry sypały się gęsto, jasne i gorące. Fizyka działała. Ale spadały na wilgotną ziemię i na grube patyki, gasnąc w ułamku sekundy. Uderzał mocniej. Szybciej. Trzask. Trzask. Nic. Zimny pot spłynął mu po plecach. Czuł, jak Agnieszka patrzy. Jak ocenia. "Nawet tego nie potrafisz" – słyszał w głowie jej myśli, choć milczała. Ręce zaczęły mu drżeć. Uderzył niezdarnie, zdzierając skórę z kłykci o ostry kamień. Zaklął pod nosem, gotów rzucić tym wszystkim w błoto i się poddać.
Wtedy przed jego twarzą pojawiła się mała, brudna rączka. Gniewko podał pęk wysuszonego mchu zerwanego ze strzechy. Robert wziął go bez słowa. Uderzył raz. Iskra chwyciła. Ogień zapłonął. Upokorzenie było kompletne.
W chacie znalazła trzy drewniane łyżki. Były ciemne od starości i tłuszczu. Na jednej z nich wciąż widniała zaschnięta skorupa jakiejś dawnej potrawy. Patrzyła na nie, a jej wyobraźnia podsuwała obrazy ust, które ich dotykały. Poczuła dreszcz obrzydzenia, który przebiegł jej po plecach jak prąd.
Uklękła przy ognisku. Znowu zaczęła szorować. Tarła drewno o piasek i popiół z furią, która miała w sobie coś z egzorcyzmu. Zdrapywała nie tylko brud, ale i historię tego domu.
Woda w misce zawrzała. Wrzuciła brukiew. Jedli.To nie był smak. Ciepła, ziemista lura, śluzowata, bez soli. Przełykali, udając przed żołądkami, że to jedzenie. Robert oparł się o ścianę.
– Najedliśmy się – mruknął, nie wierząc we własne słowa.
Agnieszka odstawiła miskę. Brzuch wypełniło ciepło – i zaraz potem coś dużo mniej przyjemnego. Jelita skręciło, jakby ktoś wbił w nie hak. Poderwała się, chwytając się za brzuch.
– Robert… ja nie wytrzymam. Muszę iść. Siku. I... dwójeczkę. Żołądek mi skręca.
Robert rozejrzał się bezradnie po błotnistym podwórku. Wokół były tylko krzywe płoty, ciemna ściana lasu i ta nieszczęsna, zapadnięta chata. Spróbował się uśmiechnąć. Był to krzywy, nieporadny uśmiech kogoś, kto próbuje rozładować napięcie, gdy dom płonie. – No cóż... – wzruszył ramionami, wskazując głową na zarośla za chatą. – Chyba zostają tylko krzaki.
Agnieszka zamarła. Jej oczy zwęziły się. – Co ty, kurwa, do mnie mówisz? – zapytała cicho, ale każde słowo ociekało jadem.
– Aga, no przecież...
– W KRZAKI?! – wrzasnęła tak, że echo odbiło się od lasu. – Czy ty siebie, kurwa, słyszysz?! W krzaki mam iść?! Rozłożyła ręce nad błotnistym, śmierdzącym gównem w obejściu. – Rozejrzyj się, debilu! Tu wszędzie jest gówno! To jedno wielkie szambo!
Podeszła do niego, dźgając go palcem w mostek. – Weź ołówek, panie inżynierze! – krzyczała mu prosto w twarz, bryzgając śliną. – Weź pierdolony ołówek i rozrysuj mi trajektorię w te krzaki! Oblicz mi wektor podejścia, żebym, kurwa, w żadne gówno nie wdepnęła, stawiając własne!
Robert cofnął się, przerażony jej wybuchem.
– A czym mam się podetrzeć, co?! Ręką?! Krzyk się urwał. Jej ramiona opadły. Spojrzała na swoje ubranie – szary lniany żakiet, zaschnięte wymiociny na dekolcie, cały ubrudzony błotem i trawą. – A w sumie... – zaśmiała się histerycznie, krótko. – W sumie to już mi kurwa wszystko jedno. Podetrę się żakietem. I tak jest cały obrzygany, upierdolony błotem i chuj wie czym jeszcze. Kurwa! Tylko jeszcze gówna na nim brakuje, i tak śmierdzę jak świnia. Spojrzała martwym wzrokiem. Odwróciła się i ruszyła w krzaki, z godnością skazańca idącego na szafot. Zniknęła w ciemności.
Został sam. Po chwili to usłyszał. Nie odgłosy fizjologiczne. Usłyszał płacz. Nie głośny szloch. Ciche, duszone łkanie. Kobiety, która kuca z gołym tyłkiem w pokrzywach i dławi się własną hańbą. Słyszał, jak pociąga nosem.
To go złamało. Bardziej niż ten kopniak w plecy. Ten dźwięk – upadku kobiety, która zawsze pachniała drogo i elegancko – wyssał z niego wszystko. Nogi się pod nim ugięły. Osunął się na spróchniały pień. Nie miał żadnego planu, żadnego zaczepu, niczego, co dałoby choć złudzenie nadziei. Nie wiedział, co ich tutaj czeka, ale wiedział jedno: godność umarła pierwsza.
Wróciła po chwili. Nie patrzyła na niego, on nie patrzył na nią. Między nimi wisiała ciężka kotara wstydu i smrodu – po kłótni z cywilizowanych ludzi zostały tylko dwa spłoszone zwierzęta.
Ognisko dogasało. Nocny chłód wpełzał pod mokre ubrania. – Zimno – mruknął. To nie była informacja. To była kapitulacja.
Weszli do chaty. Ciemność, żar z paleniska i zwinięty w kłębek Gniewko, śpiący jak ktoś, kto znów przeżył dzień.
Podeszli do pryczy zbitej z krzywych żerdzi. Na niej skóry o zapachu dymu, tłuszczu i moczu.
Stali przed wyborem: zasnąć w brudnych, cuchnących łachach albo rozebrać się i położyć nago w obcym gnieździe pcheł i świerzbu.
– Wolę świerzb – stwierdziła.
Rozebrali się bez słowa. Bez erotyki. Zrzucanie godności.
Wsunęli się pod skóry. Twarde futro, gryząca słoma, odór – jak cios w twarz. Położyli się plecami do siebie, choć powinni się ogrzać nawzajem. Kilka centymetrów zimnego powietrza między nimi było dziś przepaścią.
Za ścianą wicher... i coś skrobało w kącie. Mysz. Albo duchy tych, którzy już tu próbowali przetrwać – z takim samym skutkiem.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania