Poprzednie częściCuiavia

Cuiavia. Dzień drugi.

Noc nie przyniosła ulgi. Ciemność w chacie była gęsta, lepka od zaduchu i zimna. Robert leżał z otwartymi oczami, wpatrując się w szczeliny w suficie.

Myśli nie dało się wyłączyć. Wirowały jak wściekłe osy. Poczucie winy dławiło w gardle, smakowało gorzej niż wczorajsza żółć. To on nacisnął przycisk. To jego ambicja ich tu ściągnęła. Nie sen. Nie iluzja. Ból w stłuczonych żebrach był zbyt realny, by wątpić. Rzeczywistość kopnęła go prosto w jaja.

Agnieszka nie spała. Słyszał to w jej oddechu – zbyt płytkim, zbyt kontrolowanym. Leżała sztywno, plecami do niego. Nawet nie drgnęła, gdy usiadł na skrzypiącej pryczy. Ból był większy niż uderzenie – ta obojętność. Że nie zapytała „dokąd idziesz?”. Że już jej to nie obchodziło.

Wstał. Zimno uderzyło w bose stopy.

Sięgnął po ubranie rzucone w kąt. Było zimne. Mokre. Śmierdziało całym wczorajszym dniem. Chwilę wcześniej zrzucał je z obrzydzeniem, jak skażoną skórę. Dziś wciągał je z powrotem, dygocząc z zimna. Mokry, brudny materiał przykleił się do ciała jak lodowaty okład. Zacisnął zęby, tłumiąc dreszcz.

Na swoim łóżku poruszył się Gniewko. Dzieciak trząsł się przez sen, zęby szczękały cicho, rytmicznie.

Podszedł do niego. Chwycił małą, lodowatą dłoń. Chłopiec otworzył oczy – czarne, przerażone dziury w mroku.

– Chodź – szepnął Robert. – Tam cieplej.

Zaprowadził go do pryczy. Agnieszka wciąż się nie ruszała, ale podniosła róg śmierdzącej skóry. Gniewko wślizgnął się obok niej, instynktownie szukając ciepła. Skuliła się wokół dziecka.

Wyszedł. Musiał coś robić. Inaczej zwariuje.

Noc była czarna i mglista. Księżyc za chmurami ledwo co oświetlał ziemię, ale powietrze już niosło zapowiedź dusznego dnia.

Uderzył szpadlem – tępym, drewnianym narzędziem znalezionym w szopie.

Ziemia na skraju obejścia była twarda, zbita, przerośnięta korzeniami.

Musiał wykopać dół. Głęboki dół. Nie chciał, żeby Agnieszka znów musiała czołgać się w pokrzywy i płakać ze wstydu. To była jedyna rzecz, którą mógł dla niej teraz zrobić – dać jej dziurę w ziemi, żeby mogła się wysrać z odrobiną godności. Inżynieria sanitarna, poziom zerowy.

Uderzył znowu. Szpadel ześlizgnął się z głośnym zgrzytem, a wstrząs rozszedł się po kościach ramion, aż do karku, który pulsował bólem po wczorajszych ciosach.

Żadnych wielkich planów. Tylko dziura na gówno. Na to mu pozwalała obecna technologia.

Narzucił sobie mordercze tempo, jakby chciał się ukarać. Potrzebował tego bólu. Każde wbicie łopaty było jak uderzenie we własne sumienie. Za pychę. Za ambicję. Za to, że ściągnął ją z Księżyca do chlewu. Pot zalewał mu oczy, oddech rwał się w płucach, mięśnie piekły żywym ogniem. Dobrze. Ból był prosty. Ból zagłuszał myśli. Chciał się zaharować, doprowadzić do stanu, w którym nie będzie czuł nic poza piekącymi mięśniami. Chciał zmęczeniem zabić pamięć o tym, co zrobił.

Zaklął, ocierając pot z czoła brudnym przedramieniem. Stał już w wykopie głębokim do pasa.

Pochylił się, by wyszarpać gruby, śliski, chłodny korzeń. Zaparł się nogami w błocie i pociągnął. Korzeń stawił opór, sprężynował, pękł z głośnym trzaskiem.

Szarpnięcie pozbawiło go równowagi. Upadł ciężko na plecy.

W tym samym momencie słońce wyszło zza koron drzew.

Promień światła oślepił go, zalewając oczy bielą.

Trzask. Zapach.Błysk…

Czas pękł.

* * *

– Trzy... dwa... jeden... START!

Laboratorium Instytutu Continuum Czasoprzestrzennego ożyło. Feeria laserowych wiązek stworzyła nad centralną aparaturą świetlistą klatkę. Narastający, wibrujący szum.

Wewnątrz klatki, na sterylnej tacy, leżała martwa mysz.

– Przekazuję kontrolę do systemu! – krzyknął.

Wskaźniki zapłonęły zielenią. Przez chwilę wszystko szło zgodnie z symulacją. A potem fizyka przestała współpracować.

– Fluktuacje! – krzyknął operator.

– Biosensory wariują!

Wskaźnik stabilności pola zmienił kolor na bursztynowy. Szum maszyn zyskał metaliczną, upiorną nutę.

– Skompensuj!

– Nie da się! To nie my pobieramy prąd... to coś go wysysa!

Czerwień. Alarm. Wskaźniki skoczyły na koniec skali.

Torba na pulpicie sterowniczym zaczęła dymić. Materiał napiął się i pękł z suchym trzaskiem. Czarny sześcian uniósł się w powietrze.

Nie spadł. Zawisł.

– Wyłączyć! – wrzasnął, uderzając w grzyb awaryjnego stopu.

Nic.

Sześcian pulsował, zasysał światło. Wytworzył koronę wyładowań, błyskawice nie uciekały. Wracały. Obiekt pił energię z przeciążonych generatorów. Gigawaty mocy płynęły w małą kostkę.

Sprzężenie zwrotne. Zrozumiał to w ułamku sekundy. Maszyna pompowała chaos. Sześcian go połykał i wypluwał... porządek.

W klatce eksperymentalnej stało się coś niemożliwego.

Martwa mysz drgnęła. Stanęła na łapkach. Żyła.

– NIEMOŻLIWE... – szepnęła Agnieszka.

To nie było zmartwychwstanie. To była taśma puszczona wstecz.

Mysz zaczęła się kurczyć. Sierść zniknęła. Różowe ciałko ślepego oseska pisnęło bezgłośnie. Sekunda później – czerwona grudka embrionu. Kolejna sekunda – nicość.

Mysz zniknęła. Cofnęła się w niebyt.

Zasięg promieni rozszerzał się. Błyskawice pełzły po pulpicie. Szły po nich.

Rzucili się razem. Instynkt, nie rozum. Przerwać obwód. Zabrać katalizator.

Ich dłonie zacisnęły się na czarnej powierzchni sześcianu.

Zimno. Absolutne zero.

Biel.

* * *

Otworzył oczy, łapiąc powietrze jak topielec.

Stał w dole, głębokim do pasa, po kolana w glinie. Serce waliło mu jak młotem o żebra. W dłoniach wciąż ściskał pęknięty korzeń dębu.

Nie mysz. Oni.

Przenieśli się.

Spojrzał na swoje brudne ręce. Były takie same. Nie odmłodnieli. Więc nie czas biologiczny. Czasoprzestrzeń. Sześcian wyrwał ich z punktu A i rzucił w punkt B.

Gdzie i co ważniejsze, kurwa, KIEDY!

Wyrzucił korzeń na zewnątrz dołu.

Chwycił łopatę. Uderzył w ziemię z nową furią.

Glina.

Zatrzymał się w połowie zamachu. Spojrzał na urobioną ziemię. Tłusta, lepka, żółtawa glina.

Musi zbudować piec. Ognisko dymi, uduszą się w chacie. Z tej gliny ulepi cegły. Wypali je. Zbuduje piec z kominem.

Będą mieli ciepło.

To był mały, brudny, prymitywny plan.

Zaczął kopać szybciej.

Wygramolił się z dołu. Był wyczerpany. Do starego bukietu wczorajszego dnia doszedł nowy akcent. Woń mokrej ziemi i potu w ilościach przemysłowych. Ściekał mu po plecach, szczypał w oczy, mieszał się z błotem, tworząc na skórze cuchnącą skorupę, ale jego umysł pracował już na innych obrotach.

Glina.

Wziął w garść lepką, żółtą maź.

Nie był zdunem. Nie wiedział, jak zachowuje się glina w ogniu. Zrobił trzy kulki.

Pierwsza – czysta glina.

Druga – wymieszana z piaskiem.

Trzecia – z dodatkiem suchej trawy.

Wrzuci je w żar ogniska. Zobaczy, co uzyska. Empiria – matka nauki.

Ruszył do chaty.

– Wstawać, śpiochy! – rzucił głośno.

Silił się na wesołość, ale głos mu zadrżał. To była radość na kredyt, nerwowa próba przykrycia wczorajszego milczenia. Bał się, że ona wciąż będzie tą martwą, obojętną bryłą z nocy.

Poruszyła się gwałtownie. Usiadła na pryczy, mrużąc oczy, zdezorientowana. Brudne włosy miała w nieładzie, na policzku odciśnięty ślad deski.

– Która godzina? – mruknęła, przecierając twarz.

Parsknął krótkim, chropowatym śmiechem. Uniósł wyprostowaną dłoń, na której ustawił palec, spojrzał na słońce, szukając cienia.

– Czas wstawać – powiedział. – Chyba południe.

Spuściła wzrok. Policzki jej pociemniały.

– W nocy telepało mnie z zimna – zaczęła się tłumaczyć, naciągając skórę na ramiona. – A teraz... zrobiło się ciepło i mnie ścięło. Przepraszam. Nie powinnam...

Podniosła wzrok i zamilkła.

Dopiero teraz zobaczyła go w pełnym świetle. Stał w progu, pokryty warstwą błota, która przyschła, tworząc skorupę. Wyglądał jak golem.

– Co się stało?! – krzyknęła. Zerwała się z pryczy. W jej głosie była czysta panika. – Gdzie ty byłeś?! Jesteś ranny?

Uniósł dłonie w uspokajającym geście, a z rękawów posypała się zaschnięta ziemia.

– Spokojnie. To tylko błoto.

Uśmiechnął się, ale oczy miał zmęczone.

– Nie pytaj. Jeszcze chwilę. Zobaczysz.

Podeszła do niego, marszcząc nos. Zapach stęchlizny i mokrej gleby był dławiący.

– Wyglądasz jak potwór z bagien – stwierdziła, ale w jej głosie ulga mieszała się z troską. – Nie siądziesz tak do... do jedzenia… czymkolwiek ono będzie.

Chwyciła gliniane naczynie z resztką wody.

– Daj ręce.

Polała mu dłonie. Tarł skórę, ale tylko rozmazywał tłustą glinę. Woda spływała, zostawiając brudne smugi.

– Nie schodzi – mruknął. – Wżarło się.

Agnieszka patrzyła na brudną wodę kapiącą na klepisko. Potem jej wzrok przesunął się na wygasłe palenisko. Na szarą stertę popiołu.

Zamarła. W jej oczach zapaliła się iskra zrozumienia.

– Popiół... – szepnęła.

Spojrzał na nią pytająco.

– Popiół! – powtórzyła głośniej, chwytając go za brudny nadgarstek. – No oczywiście!

W jej głosie po raz pierwszy od przybycia brzmiała energia. Nie strach, nie histeria, ale ekscytacja naukowca.

– Mydło! Robert! Mamy mydło! Możemy zmyć ten syf!

W wypalonym ognisku zobaczyła namiastkę cywilizacji, którą właśnie stracili.

Pociągnęła go w stronę drzwi.

– Bierz wiadro, zgarnij popiół. Idziemy nad rzekę. Będziemy się szorować.

Stanęli na łagodnym, piaszczystym brzegu. Nabrała do wiadra odrobinę wody i dłońmi zaczęła rozcierać popiół, tworząc gęstą, szarą pastę. Ich spojrzenia spotkały się na dłuższą chwilę. W ich oczach początkowo widać było napięcie i lekkie zakłopotanie, echo wczorajszych emocji. Skrępowanie. W ich świecie taka publiczna nagość była nie do pomyślenia, a instynkty mocno się w nich odzywały. Była to kolejna bariera, którą musieli przełamać – nie między sobą, lecz między światem.

Przygryźli lekko wargi. Rozbierali się. Szybko, nerwowo, odwróceni od siebie. Byli nadzy na środku obcego, wrogiego świata. Zimna woda orzeźwiła ich, budząc do życia. Lodowaty uścisk wywołał dreszcz, który szybko ustąpił miejsca przyjemnemu mrowieniu.

Podała mu garść szarej mazi, nie dotykając jego dłoni. Zaczęli się szorować. Pasta z popiołu była szorstka jak papier ścierny. Drobinki węgla raniły naskórek, ale chemia działała, choć piekła i drażniła skórę. To była brutalna dezynfekcja, a nie kąpiel. Robert tarł ramiona z furią, jakby chciał zedrzeć z siebie nie tylko brud, ale i winę. Piekło, ale był to ból oczyszczający. Agnieszka starała się zmyć z włosów tę obrzydliwą zaschniętą mieszankę błota i wymiocin. Stali obok siebie. Nadzy, dygoczący z zimna, szorujący własne ciała w milczeniu. Żadne nie wyciągnęło ręki, by pomóc drugiemu.

Zauważyli, że Gniewko stoi nieruchomo na brzegu, wciąż w swojej brudnej tunice. Nie ruszył się ani o krok.

– Gniewko? Chodź do nas – zawołała. Chłopiec cofnął się, kręcąc gwałtownie głową. Na jego twarzy malowało się czyste przerażenie.

– Co się stało? – Robert podszedł do niego. – Woda jest zimna, ale tylko przez chwilę.

– Nie można – szepnął Gniewko, a jego oczy były szeroko otwarte ze strachu. Wskazał drżącym palcem na ciemniejszy, głębszy nurt na środku rzeki. – Tam... tam mieszkają Topielce i Utopce też.

Agnieszka zamarła, stojąc po kostki w lodowatej wodzie.

– Co one robią, Gniewko? – zapytała cicho.

– Ciągną za nogi – odparł chłopiec. – Pod wodę. Na dno. I już się nie wraca. Mama mówiła, żeby nie wchodzić do rzeki.

Wyszła z wody i przykucnęła przed nim. Nie śmiała się z jego strachu. Potraktowała go z pełną powagą.

– Twoja mama miała rację – powiedziała łagodnie, a jej głos był ciepły i spokojny. – Głęboka woda jest niebezpieczna i nie wolno tam wchodzić samemu. Ale spójrz. My jesteśmy tutaj, na samym brzegu. Woda sięga tylko do kostek jest płytka. Jesteśmy tu z tobą. Będziemy cię pilnować. Obiecuję, że żaden topielec cię nie złapie, gdy ja i Robert jesteśmy obok.

Gniewko wciąż patrzył na nią nieufnie. Uśmiechnęła się. Nabierała w dłonie wodę i delikatnie polewała jego brudne nogi. – Widzisz? Woda przyszła do ciebie. Nie musisz iść do niej.

Robert podszedł i również zaczął chlapać chłopca, zamieniając przerażającą kąpiel w ostrożną zabawę. Gniewko początkowo się wzdrygał, ale widząc, że nic złego się nie dzieje, a jego nowi opiekunowie są tuż obok, powoli zaczął się rozluźniać.

Stał po kostki w wodzie i patrzył na nich.

Agnieszka podeszła do niego. – Teraz twoja kolej – powiedziała, chlapiąc go wodą, by przerwać jego zawieszenie. Pozwolił, by umyła mu twarz i włosy, czas stojąc bezpiecznie w płytkiej wodzie przy brzegu. Dokładnie umyła i wyszorowała go pastą, dbając o każdy brudny zakamarek jego drobnego ciała. Chłopiec od dni, a może i tygodni, nie widział wody.

Kiedy ona myła Gniewka, Robert rozejrzał się po zarośniętym trzciną brzegu. Jego wzrok spoczął na gęstych, wysokich łodygach, które kołysały się na wietrze. W jego głowie natychmiast zaczął układać się plan na nowy, solidny dach.

Przeprali swoje ubrania szorując je z pasją jakby chcieli zetrzeć cały wczorajszy dzień. Przepłukali je w bystrym nurcie. Ubrali zimne i mokre ubrania, czując dreszcz, ale i odświeżenie.

Zaczęli kichać, a dreszcz przeszywał ich ciała. Agnieszka otarła nos. – Szybko, rozpalaj ogień! Musimy się ogrzać! – powiedziała, trzęsąc się z zimna.

Szybko zebrał chrust. Rozpalenie zajęło mu chwilę, na co nie omieszkał z dumą zwrócić ich uwagi.

– Widzieliście, jak szybko to zrobiłem? – rzucił z zadowoleniem, obserwując, jak płomienie zaczynają lizać cienkie patyki.

Agnieszka, wciąż drżąc, podeszła bliżej ognia, wyciągając dłonie ku rosnącemu ciepłu. Kiedy zaczęli przygotowywać śniadanie, Robert spojrzał na nią z troską.

– Zróbmy większą porcję – powiedział cicho. – Wiem, że to trudne, ale musisz zacząć jeść więcej. Powoli, ale przez cały dzień. Musisz na nowo rozepchać żołądek, inaczej nie będziesz miała siły na... na to wszystko.

Uniosła brew, a w jej oczach pojawił się cień irytacji.

– Łatwo ci mówić. A biorąc pod uwagę nasze zapasy, mój mały żołądek to błogosławieństwo, a nie problem.

– To nie jest błogosławieństwo, padniesz z wyczerpania – odparł stanowczo, ale bez złości. – Ja mogę kopać w ziemi, ale to ty wiesz, co zrobić z tym zatrutym ziarnem. To ty masz wiedzę, która może nas uratować. Twoja głowa jest ważniejsza niż moje mięśnie. A żeby myśleć, potrzebujesz energii. To prosta biologia.

Agnieszka milczała przez chwilę, ugodzona trafnością jego argumentu. Spojrzała na swoje drżące dłonie, a potem skinęła niechętnie głową.

Ciepło ogniska i zupy powoli rozchodziło się po ich zziębniętych ciałach.

– Gniewko. Posłuchaj – zaczął Robert, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Od dzisiaj musimy działać razem. Jak jedna rodzina. A każda rodzina ma swoje obowiązki. Ty znasz to miejsce najlepiej. Powiedz mi, co trzeba zrobić każdego ranka?

Chłopiec spojrzał na niego swoimi poważnymi oczyma. To było prawdopodobnie pierwsze pytanie, a nie rozkaz, jakie usłyszał od dorosłego. Wskazał małym palcem w stronę zagrody, gdzie trzymali zwierzęta.

– Krowę i kozy trza paść. Na polu. Tam dobra trawa – powiedział prostymi, ale pewnymi słowami.

– Dobrze. A świnie i kury? – dopytywał Robert.

– Świnie same do lasu idą. Jeno im furtkę otworzyć. Same wrócą na wieczór. A kury... – tu się zawahał. – Kury trza wypuścić, to sobie same coś znajdą. I zamknąć na noc, żeby lis nie porwał.

Robert słuchał uważnie, kiwając głową. To nie on uczył chłopca. To chłopiec uczył jego.

– W porządku. Czyli to jest twoja praca, zgoda? – powiedział, a jego głos był łagodny, ale stanowczy. – Twoim obowiązkiem będzie rano wyprowadzić krowę i kozy na pastwisko i wypuścić świnie i kury na obejście. A wieczorem twoim obowiązkiem będzie sprawdzić, czy wszystkie wróciły i zamknąć je bezpiecznie w zagrodach. Dasz radę? To bardzo odpowiedzialne zadanie.

Gniewko nie uśmiechnął się. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale w jego oczach pojawił się błysk dumy. Poważnie skinął głową.

– Przyniosę worek ziarna ze spichlerza. Będziesz mogła je tutaj przebierać, w cieple ogniska, nie zmęczysz się przy tym. Wtedy ocenimy, ile ziarna faktycznie nadaje się do jedzenia. Ja z Gniewkiem pójdziemy popytać, czy ktoś ma siekierę i czy ją nam pożyczy.

Agnieszka skinęła głową. Ten prosty, logiczny plan – podział zadań, konkretny cel – był jak kotwica rzucona w morze chaosu, w którym tonęli od wczoraj. Uspokoił ją jego spokój i metodyczne podejście.

Ujął chłopca za rękę. Chłopiec, wciąż milczący, spojrzał na Roberta z lekkim zaskoczeniem, a potem posłusznie ruszył z nim w stronę wioski. Słońce, przyjemnie ogrzewając ich twarze i plecy, dosuszało jeszcze wilgotne ubrania i zdawało się dodawać im energii, niczym niewidzialny zastrzyk nadziei.

Jednak w miarę jak zagłębiali się między zabudowania, ta nadzieja zderzała się z twardą, brudną rzeczywistością.

Dla człowieka przywykłego do prostych linii i planowej zabudowy, ta osada była szokiem. To nie były domy. To były kretowiska. Chaty były w połowie wkopane w ziemię, ich dachy z nierówno ułożonej darni i słomy wyrastały wprost z gruntu, przypominając omszałe garby. Z niewidocznych szczelin w dachach leniwie snuł się gryzący dym.

Szli główną, wydeptaną ścieżką, a każdemu ich krokowi towarzyszyła narastająca cisza.

Ludzie, których mijali, przerywali swoje zajęcia. Kobieta ucierająca coś na płaskim kamieniu zamarła z uniesioną ręką, odprowadzając ich wzrokiem. Dwoje dzieci, bawiących się w błocie patykami, uciekło za róg najbliższej ziemianki, wyglądając stamtąd z bezpiecznej odległości wielkimi, przestraszonymi oczami. Jakiś mężczyzna wyprostował się powoli, ocierając pot z czoła wierzchem brudnej dłoni. Jego spojrzenie nie było wrogie, raczej... oceniające. Zimne i oceniające, jakby patrzył na nieznane, potencjalnie niebezpieczne zwierzę, które weszło na jego teren.

Spojrzenia paliły go na skórze. Czuł się nienaturalnie wysoki i obcy w swoich ubraniach. Był intruzem. Obcym ciałem, które zostało przeszczepione w ten surowy organizm i które wioska wciąż mogła odrzucić.

Ścisnął mocniej dłoń Gniewka. Chłopiec szedł sztywno, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jakby chciał zniknąć. Dla niego te spojrzenia nie były nowością, a Robert dopiero teraz poczuł ciężar bycia naznaczonym.

Wędrując przez osadę, czując na plecach ciężar kilkudziesięciu par oczu, w końcu dotarli do chaty Kwiecisza. Starzec siedział przed domem, w skupieniu ostrząc nóż na kamieniu – jego ruchy były miarowe i powtarzalne.

Dzień dobry! Robert skłonił się. Z szacunkiem dla siwej głowy i – co ważniejsze – władzy, którą ten starzec dzierżył.

Starzec nie przerwał ostrzenia. Szurnięcie. Błysk. Dopiero po chwili uniósł wzrok. Oczy miał zimne, jakby szacował, czy Robert przeżyje do zimy.

– Żyjecie jeszcze – stwierdził sucho, bardziej do siebie niż do niego. – Jak noc?

– Zimna – odparł krótko.

Wziął głęboki oddech. – Potrzebuję siekiery, Kwieciszu.

Ręka starca zamarła w pół ruchu. Cisza, która zapadła, była gęsta. Prośba o siekierę była prośbą o majątek.

– Siekiery? – powtórzył powoli, zaskoczony. – Myślisz, że żelazo na drzewach rośnie? Że u nas siekiery w błocie leżą?

– Nie – odparł Robert spokojnie. – Wiem, że to cenna rzecz, ale dałeś nam zadanie. Kazałeś karmić sierotę, dbać o pole. Bez ognia zamarzniemy. Jak mam spełnić twoją wolę gołymi rękami?

To był argument. Kwiecisz mruknął coś pod nosem, odłożył nóż i wstał ciężko.

Wszedł do chaty. Wrócił po chwili, niosąc topór.

To nie było proste narzędzie. To był kawał historii. Trzonek z wyślizganego, pociemniałego od potu i tłuszczu, idealnie dopasowany do dłoni. Głowica z ciemnego, kutego żelaza, miejscami wżarta rdzą, ale krawędź tnąca lśniła, świeżo ostrzona.

– Dobra, mocna. Nie pęka na sękach. Nie puścił trzonka, dopóki ich spojrzenia się nie spotkały.

– Jeśli zgubisz... – zawiesił głos, a groźba była wyraźniejsza niż krzyk. – Jeśli wyszczerbisz na kamieniu... to oddasz rękę. Zrozumiano?

Chwycił topór. Ciężki. Solidny.

– Będę dbał jak o własną – obiecał. – Nawet bardziej, bo własnej nie mam.

Kwiecisz puścił trzonek i splunął, pieczętując umowę.

– A krowa? – zapytał Robert, idąc za ciosem. – Gniewko mówi, że trzeba ją wyprowadzić. Gdzie mogę ją paść, żeby nikt mnie widłami nie pogonił?

Starzec wskazał sękatym palcem na łąkę, na której wylądowali dzień wcześniej.

– Tam. Łąka, wspólna wioskowa. Trawa tam tłusta.

– Dziękuję, oddam po robocie…

– Idź już – machnął ręką Kwiecisz, wracając do swojego kamienia i noża. – Gadaniem chałupy nie ogrzejesz.

Robert wziął głęboki oddech. Wiedział, że to, co zaraz powie, może zniszczyć tę kruchą nić zaufania, którą właśnie zdobył. Ale milczenie w obliczu śmiertelnego zagrożenia było gorsze. Spojrzał na Gniewka, który stał obok nich, zapatrzony w ostrze siekiery.

– Kwieciszu... – zawiesił głos, szukając odpowiednich słów, jak zacząć, jak przekazać straszną prawdę. – Muszę ci o czymś powiedzieć. O ziarnie. To, które znaleźliśmy u Gniewka... jest zatrute. Jesteśmy pewni, że to ono zabiło jego rodzinę. – Spojrzał mu prosto w oczy. – Niektóre rodziny jedzą zatrute ziarno. Przekaż im, by byli ostrożni, by nie jedli czarnych ziaren i tych zapleśniałych.

Kwiecisz odpowiedział, a w jego głosie pojawiło się nagłe zniecierpliwienie zmieszane z niedowierzaniem. – Ale jak ja mam powiedzieć ludziom, żeby wyrzucili dobre jedzenie? To jedyny zapas, jaki mamy!

– No właśnie w tym jest zagrożenie, że to nie jest dobre jedzenie. – Powiedział, jego głos był teraz twardy i stanowczy, pełen desperackiej próby przekonania starca o niewidzialnym wrogu.

Starzec patrzył na niego długo, mrużąc oczy, jakby oceniał, czy przybysz jest szalony, czy tylko głupi. Nie odpowiedział. Pokręcił tylko głową z głębokim, pogardliwym niedowierzaniem i odwrócił się na pięcie.

Ruszył w stronę chaty, mrucząc pod nosem słowa, które brzmiały jak przekleństwa rzucane na głupców marnujących boże dary. Robert stał chwilę, patrząc na jego plecy, po czym zacisnął szczęki. Zrobił, co mógł.

* * *

Wrócili do chaty, Agnieszka przywitała ich smutną miną.

— Nie mam dobrych informacji — powiedziała. — Jeśli jedna trzecia będzie nadawała się do jedzenia to będzie sukces. Gniewko ze strachem w oczach patrzył jak w ognisku płonie ziarno.

— Nie! — Wrzask był dziki, zwierzęcy. Rzucił się w stronę paleniska, gołymi rękami próbując wygrzebać to, co tam cisnęła. Żar go powstrzymał. Cofnął się z sykiem bólu. Dopadł do niej. Wyrwał jej z dłoni kolejny czarny rogalik, zanim zdążyła go wrzucić w ogień.

— Zostaw! — Dyszał ciężko, tuląc pięść do piersi, jakby chronił pisklę przed jastrzębiem. Oczy miał szalone, pełne łez. — Palisz Matkę! To Spor! To bogactwo!

Zamarła. Chłopiec drżał. Gotów był walczyć, byle nie oddać skarbu. Bała się, że zaraz włoży go do ust, by uratować przed ogniem.

— Spójrz na to. — Powiedziała cicho ale stanowczo. — Tylko spójrz.

Chłopiec cofnął się o krok, ale uchylił palce. Na dłoni lśnił czarny, tłusty róg.

— To Dar — szlochał. — Gdzie Spor w worku bywa, tam mąki przybywa. Ojciec go zbierał. To święte.

— Święte? — Wbiła w niego twardy wzrok. — Patrz na to. Czarne. Twarde. Martwe. Przypomnij sobie nogi ojca, zanim umarł. Czy nie były takie same? Czarne jak węgiel?

Gniewko zamrugał. Spojrzał na rożek, potem na ogień, potem znów na swoją dłoń. Obraz poczerniałych kikutów ojca uderzył w niego gwałtownie.

— Czarne... — szepnął, a jego twarz posmutniała.

— Jest duży, bo pożarł ziarno — ciągnęła bezlitośnie. — A potem zjadł twojego ojca i rodzinę. Chciał być wielki jak oni. To nie dar, Gniewko, to demon.

Chłopiec zacisnął mocno powieki, w jego umyśle trwała walka. Widział czarne, zakrzywione, suche palce rodziców i rodzeństwa. Tak samo czarne i zakrzywione jak ziarenko, które ściskał w dłoni. Przez zaciśnięte szczęki wyszeptał. — Nie Spor. Podmieniec!

Zimnym, opanowanym ruchem cisnął ziarno w sam środek płomieni.

— Płoń, bękarcie. wycedził z nienawiścią.

— To zabiło twoją rodzinę — zareagowała na jego gest. — Musimy to spalić.

— Za osadą. Tam jest pastwisko. Wspólne. Możemy tam wypasać krowę i kosić trawę. — Powiedział Robert trochę niespójnie próbując opanować emocje po tym co zobaczył.

— Teraz z Gniewkiem zaprowadzimy krowę i kozy na pole a później pójdziemy do lasu narąbiemy trochę drzew. Od jutra zaczniemy kosić trawę na wspólnej łące i zaczniemy ją suszyć na zapas.

Poszli do spichlerza, znaleźli powrozy i wyprowadzili zwierzęta na ugór. Przymocowali powrozy do wbitych palików i poszli w stronę lasu. Kiedy byli już na skraju Gniewko złapał Roberta za spodnie zatrzymując go.

— Co się stało? Chodź, musimy narąbać dużo gałęzi.

Gniewko stanął zdecydowanie i odpowiedział.

— Tam... nie wolno iść! Bo tam Leszy jest!

— Kto? Zapytał chłopca zaskoczony.

— Leszy! Wielgi… duży jak drzewo! Ma oczy jak ogień, tak, świecą... i zmienia się. On najpierw... drzewo jest... a potem... niedźwiedź... albo wilk... albo... albo inny zwierz! I on... woła, głos ma jak tata... albo mama... i woła: „Chodź, chodź!"... a jak pójdziesz... to już nie wrócisz. Bo ścieżka znika... błądzi się... i nie ma domu...

I on też gada... że skarby ma... ale to nie jest prawda! Bo on chce... żeby cię zgubić. I wtedy... i wtedy może przyjść wilk... albo sowy takie wielkie... albo drzewa będą gadać... szumieć i krzyczeć... i człowiek się boi... i już nie wie, gdzie iść.

A jak Leszy się zezłości... to cię zmieni... w kamień... albo w drzewo... albo w ziemię... i już nie ma ciebie... i nikt nie pamięta..

Słuchał go w milczeniu, a jego początkowe rozbawienie szybko ustąpiło miejsca powadze. Nie śmiał się. W drżącym głosie chłopca słyszał nie bajkę, a prawdziwe, paraliżujące przerażenie. Kucnął przy nim.

— Gniewko – powiedział cicho i poważnie. – Las jest niebezpieczny i można w nim usłyszeć i zobaczyć dziwne rzeczy. Czasem wiatr gwiżdże między drzewami jak ludzki głos, a cień rzucany przez gałąź wygląda jak potwór. I bardzo łatwo jest zgubić ścieżkę, gdy wszystkie drzewa są do siebie podobne.

Spojrzał w głąb mrocznego lasu, a potem z powrotem na chłopca.

– Ale my nie wejdziemy głęboko. Będziemy cały czas tu, na skraju, tak żeby widzieć naszą chatę. Będziemy razem. A ja mam siekierę, żeby narobić hałasu i odstraszyć wilki. A jeśli chodzi o gubienie drogi... Zobacz. – Robert podniósł siekierę i zrobił głębokie, wyraźne nacięcie na korze najbliższego drzewa. – Będziemy znaczyć naszą drogę. Dzięki temu Leszy nas nie oszuka, a my zawsze znajdziemy drogę powrotną do domu. Zgoda?

Gniewko spojrzał na nacięcie na drzewie, a potem na Roberta. Jego strach nie zniknął, ale w jego oczach pojawiło się coś nowego – cień zaufania i ciekawości. Powoli, niepewnie, skinął głową.

Robert potraktował to jako pozwolenie. Wszedł kilka kroków w głąb lasu. Siekiera, ciężka i dobrze wyważona, śmigała w jego dłoniach, a praca szła sprawnie. Zaczął ścinać młode, proste drzewka i odrąbywać grubsze gałęzie z rozłożystych krzewów, układając je na stosie.

Gniewko nie ruszył się ze skraju lasu. Stał jak mały, czujny strażnik, obserwując pracę Roberta. Jego wzrok co chwilę uciekał jednak w głąb puszczy, nasłuchując i wpatrując się w cienie, jakby spodziewał się, że lada chwila zmaterializuje się w nich Leszy.

W końcu jego praktyczny, wiejski umysł wygrał ze strachem. Podszedł do rosnącego stosu, podniósł jedną z gałązek i mierząc ją spojrzeniem, powiedział: — Te patyki... mokre są... ogień ich nie złapie...

– Tak, wiem, ale to nie na ognisko – odpowiedział Robert, ścinając kolejne drzewko. Ściął jeszcze kilkanaście grubszych, długich żerdzi i odarł je z gałęzi. – To zostawimy tutaj na jutro, a teraz weź tyle gałęzi, ile dasz radę unieść, i wracamy.

Zabrali dwa naręcza gałęzi i ruszyli w stronę wykopu. Nagle Gniewko stanął. Suche patyki wysunęły mu się z rąk i z trzaskiem spadły na trawę. Przed nim ziemia była rozcięta. Słońce stało wysoko, grzało ich, ale z tej czarnej, dziury bił chłód. Wyraźny, lodowaty powiew, niosący zapach mokrej stęchlizny. Chłopiec zrobił chwiejny krok w tył. Jego bose stopy instynktownie szukały oparcia, byle dalej od krawędzi. Włoski na jego przedramionach stanęły dęba.

— Uciekajmy… – wyszeptał, tuląc się do nogi Roberta i pociągając go mocno za spodnie. Jego głos był cienki, piskliwy. „To... to... Zmora! Ona tam mieszka! Widzisz? Ciemno tak... jak w Nawi!”

– Jaka Zmora? Tu nikogo nie ma, to tylko dziura w ziemi.

– Nie! Ona tam jest! – Cofnął się gwałtownie, wskazując drżącym palcem na na dziurę, jakby zobaczył tam poruszenie. Zaczął mówić szybko, zachłystując się słowami, byle tylko ostrzec Roberta.

– Ona jest biała... cała biała i śliska... jak ten robak spod kamienia! – wyrzucał z siebie, kurcząc palce, by pokazać kształt potwora. – I ma palce... takie długie, cieniutkie... i pazury ostre! Żeby łapać!

Złapał się za szyję, pokazując, co Zmora robi. – I ona nie ma oczu! Nie ma! Tylko dziury... i tam w środku ogień siedzi! I ona wylezie... jak będziesz spał... i wyciągnie jęzor, taki długi jak ma wąż... i włoży… i wypije oddech! Cały!

Robert, widząc autentyczne przerażenie Gniewka, przykucnął obok niego. Chłopiec trząsł się, wpatrzony w czeluść dołu, czekając, aż blade, kościste łapy wychyną z mroku.

„Ona... ona już... tu jest!" – jęknął, mocniej ściskając nogawkę Roberta. Odwrócił się gwałtownie. Poczuł to na karku. Coś czaiło się tuż za nimi, na granicy lasu. Jego oczy biegały gorączkowo po trawie i zaroślach. Każdy cień wydawał się wydłużać, wyciągać w stronę ich stóp jak szara, lepka macka. Wiatr szeleścił w gałęziach. To był cichy, rytmiczny szmer. Ktoś ciągnął po ziemi długie, suche kości. Szur. Szur.

– Ona... ona nas... chce wciągnąć! Do środka! Do tej... do tej dziury! – wyszeptał, dławiąc się łzami.

Już czuł ten dotyk. Śliskie, zimne ramiona oplatające ich w pasie. Szarpnięcie w tył. Upadek w czeluść. Widział to. Widział, jak słońce nad głową robi się małe jak ziarnko maku i gaśnie. Zostaje tylko zimno, lepkie błoto i mrok. I ten szept tuż przy uchu. Na zawsze.

Robert, widząc, że chłopiec jest na granicy histerii, przykucnął przy nim...

Jego dłoń delikatnie objęła drżące ramię chłopca. Czuł, jak chłopiec się trzęsie niczym liść na wietrze. Przyciągnął go bliżej, a jego niski głos, zazwyczaj donośny, teraz stał się miękki i uspokajający.

„Spokojnie" – szepnął, muskając głowę chłopca. „To ja wykopałem, tę dziurę. Pamiętasz, jaki brudny przyszedłem do chaty rano? Ziemia była wszędzie, na włosach, na ubraniu... Stąd to wszystko.”

Chłopiec spojrzał na niego swoimi szeroko otwartymi, pełnymi łez oczami, wciąż nie rozumiejąc. Cały obraz Zmory, czającej się za plecami i gotowej wciągnąć ich w otchłań, wciąż tkwił mu w głowie. „Ale po co?” – wychrypiał, jego głos wciąż łamał się ze strachu. „Po co taka... dziura?”

Robert uśmiechnął się lekko, widząc, że strach chłopca powoli ustępuje miejsca ciekawości. „Zaraz ci pokażę. Ale najpierw musimy dokończyć pracę, dobrze? Musi być bezpiecznie.”

Wstał i podszedł do zebranych gałęzi. Wybrał długie, grubsze pieńki drzew, które były na tyle mocne, by udźwignąć jego ciężar. Ułożył je równolegle nad dziurą, tworząc solidną platformę. Pozostawił środek pusty, tworząc otwór. Każdy pieniek został starannie przymocowany do ziemi za pomocą grubszych gałązek o kształcie haczyków, wbitych głęboko w glebę tak, by solidnie trzymały konstrukcję. Robił to z precyzją inżyniera, który rozumie wektory sił i punkty podparcia, który… nigdy wcześniej nie budował niczego z patyków.

Następnie, z kolejnych pieńków ułożył kolejną warstwę w poprzek pierwszej warstwy, tworząc kratownicę.

Gniewko obserwował go z zaciekawieniem, powoli zapominając o Zmorze. Patrzył, jak Robert z wprawą wybiera odpowiednie gałęzie i zręcznie je mocuje.

„A teraz, mały pomocniku” – powiedział Robert, prostując się. „Potrzebujemy płotu. Żeby nikt nas tutaj nie widział.”

Robert, zadowolony z postępu pracy, zabrał się do kolejnego, kluczowego etapu. Wokół całej konstrukcji, w odległości około kroku od krawędzi dołu, zaczął wbijać w ziemię mniejsze, ale sztywne gałązki. Czynił to zręcznie i rytmicznie, jedną po drugiej, tworząc w ten sposób niskie, ale niezwykle gęste ogrodzenie. Przeplatał je również w poprzek, tworząc ciasną, zieloną ścianę, która miała nie tylko dodatkowo zabezpieczyć obszar wokół dziury, ale przede wszystkim ukryć osobę tam przebywającą przed ciekawskimi spojrzeniami. Każda gałązka była mocno osadzona, a ich ostre, wystające końce sterczały do góry niczym strażnicy sekretu. Gniewko z coraz większym zaciekawieniem obserwował, jak z pozornie przypadkowych patyków powstaje coś tak uporządkowanego.

* * *

Tymczasem dla Agnieszki czas płynął inaczej, odmierzany miarowym szelestem przesypywanych ziaren. Klęcząc nad płachtą, wykonywała pracę żmudną, ale paradoksalnie dającą ulgę. Monotonia ruchu pozwalała zagłuszyć natrętne myśli.

Na chleb. Na prawo.

Na paszę. Na lewo.

Spleśniałe, czarne. W ognisko.

Ziarno przesypywało się między palcami. Szary, duszny pył unosił się w powietrzu, drażniąc nozdrza. Zmrużyła oczy i nagle ten zapach stał się czymś innym. Nie zbutwiałą słomą.

Poczuła metal. Ozon. I ten suchy, diabelnie drobny pył, który wchodził w uszczelki skafandra.

Regolit.

Obraz uderzył w nią bez ostrzeżenia.

Szalona jazda podrasowanym quadem. Niska grawitacja, koła wyrzucające w próżnię fontanny szarego piachu. Droga Mleczna wisząca nad głową.

I… jaskinia. Ciemna dziura ale… nie do końca czarna…

Weszła.

Jaskinia nie była pusta — setki, tysiące idealnych, czarnych sześcianów wrośniętych w bazaltowe ściany. Geometryczna perfekcja. Zimne, fioletowe iskry między nimi.

Rozsądek krzyczał: Nie wchodzić! Skażenie!

Procedury wrzeszczały: Kwarantanna!

Strach błagał: Wracaj do bazy!

Ale jej ciekawość... jej pieprzona, naukowa ciekawość. Dotknij. Weź. Przynieś mu. Błyśniesz. Udowodnisz, że nie jesteś tylko ogrodniczką.

Wyrwała jeden. Pamiętała ten opór. I ten łuk elektryczny ciągnący się za nim z jaskini.

Pierwsze badania na Księżycu prawie wyłączyły prąd w całej bazie.

Drugie… w jego laboratorium rozerwało rzeczywistość.

To on nacisnął przycisk, ale to ja załadowałam broń.

Widziała to. Widziała, jak ożywił mysz. Jak zakpił z entropii. Mógł być bogiem, zmienić świat a zmienili tylko adres i komfort XXI wieku na... gówno, chuj wie gdzie, chuj wie kiedy.

W dłoni trzymała kolejne czarne, zrogowaciałe ziarno. W jej umyśle znów stało się sześcianem. Idealnym, czarnym, niszczycielskim.

Z nienawiścią cisnęła je w żar ogniska.

Puff.

Ciche pęknięcie. Iskra.

Jak przepalany przewód. Jak dźwięk pękającego powietrza przepełnionego elektrycznością.

Odetchnęła głęboko, dławiąc łzy. Sięgnęła po kolejną garść.

Na prawo. Na lewo. W ogień.

Ruch za ruchem. Jak pokuta. Jedyna rzecz, którą mogła teraz zrobić dobrze.

* * *

Jej umysł naukowca podświadomie analizował problem pleśni. Worek po ziarnie był mokry, ziarno na jego dnie prawie całe wyrzuciła. Jej wzrok padł na rosnące wokół chaty wierzby. W jej głowie zakiełkował plan wyplatania dużych, wentylowanych koszy, które mogłyby zapewnić ziarnu lepszą cyrkulację powietrza niż worki.

Z trudem wyprostowała obolałe plecy. Jej uwagę przykuła cicha, metodyczna praca Roberta i Gniewka, którzy w oddali wznosili dziwną konstrukcję. Zaintrygowana, podeszła bliżej. Na jej twarzy błąkał się lekki uśmiech, a oczy skrzyły się rozbawieniem i szczerą ciekawością.

– A co wy tutaj robicie, chłopaki? – zapytała, unosząc brew i lustrując nową budowlę. – Jakaś nowa zagroda dla zwierząt?

Robert zatarł ręce, dumny z efektu. Zauważył jej zmianę nastroju, znowu patrzyła na niego bez nienawiści. Zachęcony spojrzał na nią z figlarnym błyskiem w oku.— Mam dla tego dwie nazwy, moja droga. Jedną naukową, a drugą... literacką. Którą chcesz usłyszeć jako pierwszą?

Coraz bardziej rozbawiona jego poważną miną, skrzyżowała ręce na piersi. — Dawaj obie! Niech poznam pełnię waszych... inżynierskich osiągnięć.

Teatralnie odchrząknął. — Pierwsza to... dół kloaczny.

- A FE!" – udała przesadne obrzydzenie, marszcząc nos. — Robert, ty paskudo!

— Cierpliwości, kochanie, cierpliwości! – zaśmiał się głośno zadowolony. — A druga, znacznie bardziej wyrafinowana i godna twojej urody, to... Intymny Zakątek Agnieszki! Żebyś nie musiała się już więcej kryć po krzakach, kiedy natura woła!

Parsknęła śmiechem, uderzając go lekko w ramię. — Doskonale! Naprawdę doskonale! Bo mam właśnie taką potrzebę, muszę przyznać.

— No to cóż! – machnął ręką w stronę dziury. — Dokonaj uroczystego otwarcia Intymnego Zakątka Agnieszki! Czekamy na ceremonię!

— No ale nie widzę wstęgi, którą mogłabym przeciąć, mój drogi. – droczyła się, teatralnie rozglądając się dookoła.

– Wstęga?! – roześmiał się. – A gdzie pozwolenie na budowę i odbiór techniczny, co? My tu działamy w trybie uproszczonym, kochanie. Bez zbędnej biurokracji. Ceremonia otwarcia jest znacznie bardziej... naturalna! — Po prostu idź tam, wypnij swój zgrabny tyłeczek nad dziurą i zrób to, co zwykle robi się w takich miejscach! Klepnął ją w pośladek, śmiejąc się.

— Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele, chamie! – udała przesadzone oburzenie, odskakując teatralnie, choć kąciki jej ust drgnęły w uśmiechu. — Ale masz rację, ten zakątek jest zbawieniem!

Ledwo skończyła mówić, jej śmiech urwał się gwałtownie w pół słowa. Cała radość zniknęła z jej twarzy, zastąpiona przez nagły, zwierzęcy strach, który rozszerzył jej źrenice.

Chwyciła się oburącz za brzuch, a jej twarz wykrzywił grymas ostrego bólu. Usłyszeli głośne, gardłowe burczenie, jakby coś w jej wnętrznościach walczyło o uwolnienie.

– O, nie... – szepnęła, a w jej głosie nie było już żartu, tylko czysta panika.

Nie patrząc na żadnego z nich, odwróciła się i ruszyła w stronę latryny. Nie szła normalnie. Zaczęła iść drobnymi, szybkimi, nienaturalnymi kroczkami, z tułowiem zgiętym wpół. Każdy jej ruch zdradzał desperacką próbę utrzymania kontroli nad ciałem, jakby lada chwila miała nie dojść do celu.

– No, to my idziemy po zwierzęta. Zobaczymy, ile zjadły i czy są najedzone, a później...

Przerwał mu cichy, zduszony jęk dochodzący zza płotu. To nie był cichy jęk. To był odgłos, którego nie dało się pomylić z niczym innym – gwałtowny, wodnisty chlust uderzający o ziemię w dole, seria głośnych, niekontrolowanych wypuszczeń gazów, które brzmiały jakby coś się w niej rozrywało. Chwilę później dobiegło ich spazmatyczne, gardłowe charczenie, odgłos dławienia się i kolejny odgłos gwałtownych wymiotów.

Uśmiech Roberta zgasł. Zrobił krok w stronę płotka. – Aga? Co jest?!

W tym samym momencie skurcz, który od południa ignorował, przypisując go zmęczeniu po kopaniu, teraz ścisnął mu żołądek z siłą, której nie mógł powstrzymać. Zgiął się wpół, a z jego ust chlusnęła w niekontrolowany sposób szara, wodnista maź – resztki porannej brukwi. Siła torsji była tak wielka, że oczy natychmiast wypełniły mu się łzami, a on poczuł palący ból, gdy wymiociny poleciały mu również przez nos.

Oparł się ciężko o kolana, kaszląc, próbując złapać oddech i spluwając gęstą ślinę. Zza osłony dobiegł go kolejny odgłos torsji Agnieszki i jej zduszony płacz.

Po chwili wyszła mocno zgarbiona zza płotka, blada jak papier. Oparła się ciężko o świeżo wbitą gałąź, a z kącika jej ust ściekała strużka żółci.

— Źle — szepnęła, połykając ślinę i ocierając usta wierzchem drżącej dłoni. — Myślałam, że to... że po prostu kręci mnie w brzuchu... ale... — spojrzała na niego oczami pełnymi nagłego strachu — leci ze mnie górą i dołem.

— Mam to samo... – wychrypiał, znów zginając się w ataku kaszlu i wymiotując pod nogi.

Zamknęła na chwilę oczy, biorąc głęboki, drżący oddech. Kiedy je otworzyła, strach ustąpił miejsca czemuś innemu. — To nie jest przeforsowanie – powiedziała. — To woda i zmiana flory bakteryjnej. Mamy klasyczne, ostre zatrucie pokarmowe.

Stali obok siebie pokonani, złamani a kilka kroków od nich, obserwując wszystko w całkowitym milczeniu, stał Gniewko. Jego twarz, przed chwilą rozjaśniona cieniem uśmiechu, znów stała się pustą, poważną maską. Patrzył, jak jego nowi opiekunowie, którzy jeszcze przed chwilą byli silni i żartowali, teraz zginają się z bólu, brudni od własnych wymiocin. Jadł to samo co oni. Pił to samo co oni. A on był zdrowy.

Stali zgarbieni i przerażeni, a ich nowy „Intymny Zakątek” stał się salą tortur. Kilka razy na zmianę wchodzili za ogrodzenie, by się wypróżnić, a każdy kolejny atak skurczów i wodnistej biegunki dramatycznie ich osłabiał, wysysając z nich resztki sił i płynów. Pomiędzy tymi atakami opierali się o ściany chaty, drżąc na całym ciele, niezdolni zrobić nic więcej.

Robert, słysząc w oddali porykiwanie głodnej krowy, uniósł głowę. Gniewko cofnął się o krok. Mężczyzna spróbował się do niego uśmiechnąć, ale chłopiec aż się wzdrygnął. To nie był uśmiech. Wargi Roberta rozciągnęły się na zębach w strasznym grymasie. Jego twarz była obca. Szara, mokra i błyszcząca, jak ulepiona z wosku, który zaczyna się topić. Oczy zapadły się głęboko w ciemne doły i świeciły stamtąd dziwnym, gorączkowym blaskiem. W twarz chłopca uderzył gorący, gęsty podmuch. Kwaśny smród wymiocin i nadtrawionej brukwi. Zapach choroby.

Ledwo składając słowa, wycharczał: — Gniewko... Musisz... — przerwał, by przełknąć ślinę, co sprawiło mu ból. — Musisz sam przyprowadzić zwierzęta do zagrody. Ja... ja nie dam rady.

Gniewko był przerażony. Patrzył na tego złamanego człowieka. To nie był już ten sam mężczyzna, który kopał dół i rąbał drzewa. To był ktoś inny. Ktoś chory. Ktoś umierający.

Chłopiec nie odpowiedział. Nie skinął głową. Po prostu odwrócił się i bez słowa oddalił się cichym truchtem w stronę ugoru.

Ale jego umysł krzyczał.

„To ja. To znowu ja!”

Szedł, a potem biegł, a łzy płynęły mu po policzkach. Nie płakał ze strachu o nich. Płakał ze wściekłości na siebie.

„Oni chorzy. Ja zdrowy. Tak jak mama. Tak jak tata. Też jedli. Potem byli chorzy. Mówili, że ogień ich pali. I umarli. Wszyscy. A ja jadłem. I jestem zdrowy.”

Zatrzymał się przy krowie, jego małe dłonie drżały tak bardzo, że ledwo mógł odwiązać powróz z palika.

„Teraz oni. Jedli to samo. Pili to samo. Byli silni, śmiali się. I byli obok mnie. I teraz są chorzy. A ja... znowu jestem zdrowy.”

Pociągnął krowę za powróz, ale zwierzę nie chciało iść. Szarpnął mocniej, ze złością, której sam nie rozumiał.

„To ja. To musi być we mnie. Jakaś zła siła. Jakieś Licho, co we mnie siedzi i wychodzi, jak jestem blisko. Jak byłem z mamą, umarła. Jak byłem z tatą, umarł. Jak Milena, jak Mirosław, umarli. Teraz jestem z nimi... i oni umierają.”

Spojrzał na swoje dłonie. Wyglądały normalnie. Ale czuł, że są brudne. Złe.

„Robert był silny. Rąbał drzewa siekierą. A teraz... Twarz ma białą i cuchnie, słaby jest. Jak tata na końcu. I ten smród... ten sam straszny smród.”

Prowadził zwierzęta do zagrody, ale jego myśli biegły już gdzie indziej. Do lasu.

„Muszę iść. Muszę uciec. Zanim ich też zabiję. Nie chcę.”

Zatrzasnął furtkę zagrody i spojrzał w stronę mrocznej ściany drzew.

„Do lasu. Leszy tam jest. Leszy zabiera ludzi i ich zmienia. Niech mnie znajdzie. Niech mnie złapie.”

Chłopiec zacisnął pięści.

„Niech mnie zamieni. W kamień. Albo w drzewo. Kamień nikomu nie zrobi krzywdy. Drzewo będzie stać cicho. Nie będzie mogło chodzić do ludzi i ich zabijać. Tak. Lepiej być kamieniem. Byleby już nikogo więcej nie…"

Ostatni raz spojrzał w kierunku pola, z której dobiegł go kolejny, zduszony nieludzki jęk. I pobiegł tak szybko jak tylko mógł, potykał się nie widząc drogi przez załzawione oczy, szlochał i biegł w stronę lasu.

Zobaczył ich. Szli w stronę chaty — a raczej wlekli się, zgarbieni, podpierający się nawzajem, ciągnąc nogi za sobą jak starcy. Dwie złamane postacie, blade i brudne.

Kiedy go zobaczyli — małą, przerażoną postać biegnącą na złamanie karku — Robert z wysiłkiem uniósł głowę.

— Gniewko! — krzyknął, ale jego głos był słaby, ochrypły. — Potrzebujemy... twojej pomocy!

Chłopiec zwolnił, jego małe ciało napięło się w sprzeczności. Chciał biec dalej, do lasu, ale ten głos go zatrzymał.

— Gniewko! — Robert spróbował krzyknąć mocniej, ale z jego ust wyszło tylko chrapliwe westchnienie, pełne bólu. — Musisz... nam pomóc.

Gniewko zatrzymał się jak wryty w pół drogi między chatą a lasem. Skulił się w sobie. Zacisnął drobne dłonie na brzuchu, gniotąc tunikę, jakby coś go tam gryzło od środka. Ból winy był dla niego równie ostry, jak dla nich choroba. Jak mogą go prosić o pomoc?

— Nie... — pisnął cienkim głosem. — Nie chcę... wy umrzecie... przeze mnie…

W jego głosie brzmiała cała rozpacz i trauma ostatnich dni.

Stanęli, chwiejąc się, i spojrzeli na niego. W ich oczach nie było gniewu. Było przerażenie, ból, ale i... zdumienie.

— Nie, kochanie — wyszeptała Agnieszka, opierając czoło o ramię Roberta, by utrzymać równowagę. Jej głos był ledwo słyszalny, drżący. — Ty... ty jeden możesz nas uratować.

Chłopiec stał jak sparaliżowany. Te słowa nie miały sensu. "Uratować"?

— Potrzebujemy wody — ciągnęła szybko, walcząc z kolejnym skurczem. — Odważysz się nam ją przynieść? I... i potrzebujemy miodu. I soli. Masz w chacie? Jest tam?

Gniewko wciąż stał, patrząc na nich wielkimi oczami.

— Wody? – szepnął.

— Tak, kochanie. Potrzebujemy jej, żeby zrobić lekarstwo. Przyniesiesz nam... tyle, ile uniesiesz w wiadrze? Czystej. Z rzeki?

Gniewko zamarł. Rzeka. Jego umysł natychmiast wypełnił obraz z poranka: zimna woda, ciemny nurt. Tam są Topielce. I Utopce. Spojrzał na Agnieszkę, która zgięła się wpół, ledwo trzymając się Roberta. Jej twarz była prawie szara. Umrą. Jak mama. Przeze mnie. Zacisnął powieki. Czuł, jak serce bije mu w gardle. Ona powiedziała „uratować”. Spojrzał w stronę wody. Ciemnej i strasznej. Tam, gdzie coś czekało pod powierzchnią. Mama zabraniała. Tam śmierć. Ale potem spojrzał na Roberta wymiotującego na trawę. Na Agnieszkę, która szła zgarbiona. Wrócił obraz taty. Sztywnego. Zimnego. I tej ciszy w chacie, kiedy został sam. Tej strasznej ciszy, która była gorsza od wszystkiego. Będę sam. Znowu sam. Ta myśl była gorsza niż Utopiec. Nie chcę być sam. Ona powiedziała: Ty możesz. Zacisnął małe piąstki. Niech mnie Utopiec zabierze. Byle oni nie odeszli.

Nie odpowiedział ani słowem. Odwrócił się gwałtownie, podbiegł do chaty, złapał wiadro i pędem ruszył w stronę rzeki. Biegł, by zmierzyć się z potworem w wodzie, bo potwór samotności, który stał za jego plecami, był o wiele straszniejszy.

Oparci o siebie, zrobili ostatnie, chwiejne kroki i doszli do chaty. Byli kompletnie wyczerpani.

— Sól... miód... – wycharczała Agnieszka, bardziej do siebie niż do niego. Zmusiła swoje ciało do działania. Wolno, opierając się o łóżko doszła do ciemnego kąta, gdzie stały zapasy, jej dłonie zaczęły gorączkowo przeszukiwać garnki. Znalazła! Mały, gliniany dzbanuszek z solą. A obok niego drugi, zakryty drewnianym krążkiem i zalepiony woskiem. Miód. Był twardy i ciemny, ale był.

W tym samym czasie Robert, walcząc z kolejnym spazmem, który zgiął go wpół, doczołgał się do paleniska. Musieli mieć węgiel. Zaczął gołymi rękami rozgarniać popiół, wybierając czarne, całkowicie wypalone drewienka. Uzbierał sporą garść w glinianej misie.

— Zbieraj... gałęzie... — wyszeptała. — Musimy… zagotować wodę.

Z trudem zaczął zbierać to co znalazł w obejściu.

Tymczasem Gniewko pędził w stronę rzeki. Wiadro obijało mu się o nogi, prawie tak ciężkie, jak strach, który niósł w sercu. Zatrzymał się na brzegu. Rzeka nie była taka sama jak rano. Wtedy była zimna, ale jasna od słońca. Teraz, w popołudniowym cieniu, woda wydawała się czarna i gęsta. Każdy szmer nurtu brzmiał jak szept.

On tam jest. Czeka.

Cofnął się o krok. Całe jego ciało krzyczało, żeby uciekał, byle dalej od tej wody, która ciągnie na dno. Złapie mnie. Za nogi. Tak jak mama mówiła. I wciągnie. I będzie koniec. Ciemno i zimno.

Zacisnął powieki. Przed oczami stanął mu obraz Roberta wymiotującego pod chatą. Blada twarz Agnieszki. I jej głos: „Ty możesz nas uratować”. Oni chorzy. Przeze mnie. Umrą. Otworzył oczy. Strach przed Utopcem był ogromny. Ale strach przed tym, że znowu zostanie sam, że znowu przyniesie śmierć, był... większy. Tylko ja. Tylko ja mogę.

Wziął drżący oddech. Chcesz mnie, Utopcu? To chodź! Weź mnie! Jestem zły, i tak przynoszę śmierć, więc bierz!

Zacisnął zęby tak mocno, że aż zabolały go szczęki. Z krzykiem, który był mieszanką płaczu i determinacji, wbiegł do lodowatej wody.

Nurt natychmiast chwycił go do połowy ud. Zachwiał się, prąd szarpnął go za nogi, stopy zapadły się w grząskim piasku…

— To on! To jego ręka!

Krzyknął, ale nie cofnął się. Zanurzył wiadro. Woda wlała się z hukiem, a ciężar był tak gwałtowny, że prawie wyrwał mu naczynie z rąk i pociągnął go do tyłu. Upadł na kolana, zanurzając się w lodowatej kipieli, ale nie puścił pałąka.

Zaczął się czołgać z powrotem na brzeg, ciągnąc za sobą niewiarygodnie ciężkie wiadro. Był mokry, zziębnięty, a serce mu waliło odbierając oddech.

Ale był na brzegu. A Utopiec go nie zabrał.

Dźwignął wiadro. Było tak ciężkie, że ledwo je unosił, woda chlustała mu przy każdym kroku. Ruszył w stronę chaty, potykając się i szlochając cicho z zimna, strachu i triumfu.

Kiedy Robert, ledwo trzymając krzesiwo, próbował rozpalić ogień Gniewko wszedł do obejścia. Mokry, trzęsący się, ale trzymający w obu rękach wiadro, w którym chlupotała woda.

— Woda — wysapał zmęczony.

Robertowi, drżącymi rękami, ledwo udało się rozpalić ogień pod glinianym garnkiem. Gniewko patrzył w milczeniu, jak wlewają do niego wodę, którą przyniósł. Czekanie było torturą. Woda gotowała się bardzo długo, głośno bulgotała, a para syczała, jakby ciecz sama była w agonii i chciała uciec z naczynia.

Ten czas był dla nich upokorzeniem. Ciała nie dawały im spokoju. Kiedy kolejny potężny skurcz złapał Agnieszkę, wiedziała, że nie ma szans dojść do dołu na drugim końcu obejścia. Nie miała siły. Ze łzami wstydu i bezsilności w oczach, zatoczyła się za róg chaty, w najbliższe krzaki.

Usłyszał ją. Chwilę później jego własne wnętrzności skręciły się w supeł. Poszedł w jej ślady, opierając się o ścianę chaty. Kucali w krzakach za chatą, wypróżniając się jak zwierzęta, kilka kroków od paleniska. Byli zawstydzeni, upokorzeni, pokonani.

W przerwach między kolejnymi atakami, Agnieszka zlecała zadania.

— Ucieraj — rozkazała ochryple, wskazując na miskę z węgielkami.

Opierając się plecami o ścianę chaty, wziął płaski kamień i z trudem zaczął rozcierać wypalone gałęzie na drobny pył. Każdy ruch sprawiał mu ból, a czarny pył mieszał się z potem na jego dłoniach.

— Gniewko — jej głos był słaby. — Za chatą... tam na miedzy, widziałam maliny. Potrzebuję liści. Tych młodych. Przyniesiesz?

Chłopiec bez słowa skinął głową i zniknął. Wrócił po chwili z garścią świeżo zerwanych, zielonych liści.

Kiedy uznała, że woda gotowała się dość długo drżącą ręką nabrała wrzątku do glinianego dzbanka. Wsypała szczyptę bezcennej soli, pył węglowy i liście malin.

Czekali, aż płyn ostygnie na tyle, by można go było pić. Mikstura była mętna, gęsta smolista, odrażająca. Dodała jeszcze twardą bryłkę miodu.

— Pij — podała kubek Robertowi.

Spojrzał na nią potem na obrzydliwą maź. Wziął naczynie. Siorbał gorącą, mętną ciecz małymi, ostrożnymi łyczkami, walcząc z odruchem wymiotnym, byle tylko utrzymać lekarstwo w żołądku. Skrzywił się, gdy pył węglowy zachrzęścił mu w zębach. Oddał jej kubek, wypiła resztę.

Teraz mogli tylko czekać. Gniewko patrzył na to wszystko w milczeniu. Po raz pierwszy widział, że z chorobą można walczyć, zamiast bezradnie czekać na koniec

Przygotowali kolejny dzbanek lekarstwa i poszli do chaty.

Noc była inną formą piekła. Faza ostra, wybuchowa, minęła, ale zastąpiła ją agonia wyczerpania. Leżeli na twardym legowisku, zbyt słabi, by dbać o cokolwiek poza bliskością drugiego ciała. Byli wtuleni w siebie, ale nie z czułości, lecz z desperackiej potrzeby dzielenia się resztkami ciepła.

Gorączka paliła ich od środka, podczas gdy chłód nocy przenikał przez ściany chaty. Czuli nawzajem swoje drgania — gwałtowne dreszcze wstrząsające ciałami, na które reagowali cichymi jękami. Ich oddechy były nierówne, płytkie, czasem przerywane chrapliwym kaszlem lub bolesnym skurczem, który budził ich z płytkiego, majaczącego snu.

Kilka razy w ciągu całej nocy, zmusili się nawzajem, by wstać. To była tytaniczna walka. Podtrzymując się, chwiejnym krokiem wyszli na przed chatę, by załatwić potrzebę. Nie było już mowy o upokorzeniu, tylko o tępym, mechanicznym instynkcie, by nie kalać własnego legowiska. Każdy taki powrót do chaty kosztował ich resztki sił.

Kiedy nadszedł poranek, nie obudzili się. Raczej wypłynęli na powierzchnię z morza gorączki. Byli zmęczeni, wyczerpani i obolali w każdej części swoich ciał.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania