Poprzednie częściKarmazynowe kły - pilot

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Karmazynowe kły - rozdział 6

Rozdział 6

Normalny dzień

 

Jak dobrze jest wrócić na szlak, minął tydzień od tej gównianej rozmowy z ministrem, cztery dni kiedy w pełni zmyłem zieloną farbę z podeszw oraz dwa kiedy w końcu zszedłem z konia nie po to aby się wysrać albo się posilić. Kilka tygodni w szkole pozwoliło mi jeszcze bardziej docenić to, że już dawno opuściłem mury szkoły. Udałem się na południe, prawie dwadzieścia dni drogi miało doprowadziło mnie do stolicy Keresa. W połowie celu zatrzymałem się na dłużej we wsi Uryl pod granicą z Keres. Chciałem złapać jakieś zlecenie, najlepiej takie, które pozwoli mi zachować trochę grosza. Wszak mandat nadal zbierał swoje żniwo.

 

- Jesteś łowcą wampirów - zaczepił mnie młodzieniec, gdy czytałem lokalną tablicę ogłoszeń.

- Tak - odwróciłem się w kierunku głosu, wtedy zobaczyłem jak poprawia długie ponad ramiona siwe włosy. - Masz zlecenie?

- Powiedzmy, że jest pewien wampir w Tori to podobna wieś po drugiej stronie granicy. Chodź ze mną - odwrócił się i poszedł, wtedy na jego dupie zobaczyłem dość długi sztylet z bogato zdobioną głownią.

 

Poszedłem za nim, kupił pierwszego lepszego konia, poszliśmy do mojego wierzchowca i ruszyliśmy w kierunku granicy. Zanim ktoś powie, że złamałem swoją zasadę odnośnie koni. Przypomnę, że kiepsko u mnie z kasą, a tutaj parking mieli za darmo.

 

- Co to za wampir? - zapytałem gdy opuściliśmy bramy wsi… no dobra, gdy przecięliśmy linię płotka skleconego z kilku patyków ostatniego z domków.

- Później łowco, później. Najpierw przekroczymy granicę.

 

Uderzył jelcami poganiając konia, po chwili zrobiłem to samo. W odpowiedzi wszedł w galop, zrobiłem to samo. Spowolnił na trzysta kroków przed budynkiem straży granicznej. Przez ten czas, myślałem, jedynie o głowicy jego sztyletu. Widziałem już ją kiedyś, tylko gdzie? i te jego siwe włosy, barwił je, tylko jak?

 

- Masz dokumenty? - zapytał mnie, jednocześnie wiążąc włosy koński kuc. Specjalnie przygotowany cienki sznurek, nawet nie protestował.

- Tak, mam - wygrzebałem paszport z kieszeni. Miętoliłem go w ręce, gdy zatrzymał nas strażnik.

- Dokumenty! - krzyknął mężczyzna w średnim wieku któremu władza nad granicą odebrała rozum, a przynajmniej umiejętność normalnego mówienia. Dałem mu paszport, przeczytał co musiał i zwrócił. Obszedł konie z tyłu, kątem oka zauważyłem drugiego strażnika. Spojrzałem na zleceniodawcę, tego strażnika widział już od dłuższej chwili. Spojrzałem na jego ręce, lekko drżały ale wyuczył się tego nie okazywać. Nie wiedziałem tylko czy to z nerwów, czy z choroby.. dowiedziałem się dość prędko.

- Dokumenty - nie wierzę, nauczył się nie krzyczeć.

- Prosz - podał jakiś świstek. - A to pozwolenie na przewóz broni - podał mu mały worek.

- Tak, tak. Wszystko się zgadza, proszę jechać.

 

Ruszyliśmy. Odjechaliśmy dobrą chwilę gdy tamten chłopak zaczął, w końcu, mówić o zleceniu.

 

- Wiem, że interesuje cię ten sztylet, więc ci odpowiem. Muszę go przekazać pewnym osobom. Chcę żebyś był moją eskortą, na wypadek gdyby coś poszło nie tak.

- A ma coś pójść nie tak? - jest coś tajemniczego w takich pytaniach, nie wiem co ale lubię je zadawać.

- Nie wiem, mam nadzieje, że nie. Do przekazania ma dojść wieczorem, więc masz kilka godzin na zakup broni. Trzymaj to zaliczka, reszta po zleceniu - podał mi dość ciężki worek. - Widzimy się we wsi.

 

Ruszył szybkim galopem, nawet nie miałem ochoty go gonić. Dojechałem do skrzyżowania, na lewo Toria, na prawo Yfras. Pojechałem w prawo, aż tak głupi nie jestem, a może jestem, a może po prostu mam szczęście. Dojechałem do jak się okazało dość sporej wsi, tu też mieli bezpłatny parking. Zawiązałem konia o słup i ruszyłem w kierunku tawerny. Zamówiłem piwo i kiełbasę, nikt nie powiedział, że kasa ma iść tylko na broń, a właśnie zaliczka wyniosła tysiąc Minerów, albo robota była bardziej ryzykowna niż myślałem, albo trafił się bogaty jegomość. W każdym bądź razie, moje szczęście, a raczej nieszczęście było tego dnia jeszcze ciekawsze. Do mojego stolika dosiadło się trzech rosłych mężczyzn. Bandziory z dziecięcych wyobraźni.

 

- Szef ma dla ciebie propozycje - odezwał się jeden z nich.

- Co konkretnie? - zdążyłem zjeść, więc mogłem ich wysłuchać.

- Wieczorem ma dojść do przekazania pewnego przedmiotu. Nasz zwiadowca, wie, że pan tam będzie. Szef proponuje, trzy tysiące minerów jeśli pan nie będzie reagować w czasie przekazania.

- Co szef ma przez to na myśli? - cztery tysiące minerów brzmi całkiem nieźle. - Jeśli się nie zgodzę?

- Wtedy będziemy walczyć i pan zginie.

 

Groził jak każdy. Odeszli od stołu, a ja dopiłem piwo. Potem, poszedłem kupić to i owo. Kupiłem maczetę, bo czemu nie, wziąłem też kuszę z bełtami do podpalenia. To były te fajne bełty, co się zapalały przez tarcie przy strzale. Moja zbroja była w porządku, więc o nią się nie martwiłem. Chociaż fakt, ma swoje lata. Jak będę bardziej przy kasie to ją wymienię.

Dojechałem do Tori, podobna wieś. Odstawiłem konia i udałem się zacząłem szukać siwego młodzieńca. Znalazł mnie, poszli do jakiegoś zaułku, gdzie czekali za nami wcześniej poznani opryszkowie i ich szef - wampir.

 

- Sztylet - odezwał się wampir. Dźwięczny głos, zjechany przez alkohol i fajki.

- Pieniądze - odezwał się młodzieniec wyjmując ostrze schowane w skórzanej pochwie.

 

Wampir chwycił sztylet, wszystko wyglądało co najmniej jakby ojciec przekazywał miecz swemu synowi. Wyciągnął z pochwy i jednym ruchem poderżnął szyje mojemu zleceniodawcy. Kurwa, moje pieniądze.

 

- Piękne ostrze - powiedział wampir - jest twoje Dockrey - skąd on… kurwa.

- Nie rozumiem - serio nie rozumiałem.

- Nie udawaj, każdy wampir chciałby mieć ten sztylet.

- Nie jes…

- Jesteś - przerwał mi - nie udawaj. Nie okłamuj samego siebie.

- Sam jesteś wampirem, czemu go nie chcesz?

- Bo należał do twojego ojca. Meros, Meros - powiedział pod nosem - świetny wojownik i jeszcze lepszy przyjaciel. Był kowalem, a to jego dzieło życia - głowicą wycelował sztylet we mnie. - Bierz.

- Znałeś mojego ojca - podszedłem do niego, z każdym krokiem coraz mocniej zaciskając rękojeść maczety.

- Pomagałem mu zniknąć gdy związał się z twoją matką. Bierzesz ten sztylet, czy czekasz aż ludzie się zorientują kto zabił tego dzieciaka.

- Kim ty jesteś? - wziąłem sztylet, świetnie wyważony.

- Przyjacielem. Do zobaczenia, młody - odwrócił się i ze swoimi ludźmi zaczęli znikać w cieniu.

- A pieniądze?

- Przeszukaj go, coś się znajdzie - odezwał się wampir.

 

Przeszukałem siwego i rzeczywiście minery i przedmioty w kieszeniach, przyniosły mi całkiem ładny dochód.

Następne częściKarmazynowe kły - rozdział 7

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania