Poprzednie częściKrólewska Obrończyni - Rozdział 1

Królewska Obrończyni - Rozdział 4

W końcu jestem na miejscu. Jeszcze po drodze musiałem wstąpić do tutejszego handlarza łakociami, w poszukiwaniu czekoladowych pralin dla jednego bardzo małomównego malca. Z tego co mi mówiła Aveline nazywa się Zefir i ma zaledwie pięć lat. Jak już wspominałem, nie mówi za dużo, ale widać, że to po prostu uroczy dzieciak, który po prostu stracił rodziców i został skrzywdzony przez los. Zresztą tak jak reszta dzieci z sierocińca. Biedaczyska. Jedynie on odróżnia się tym, że jest niemową.

- Wujek Cole! – usłyszałem, gdy wszedłem za płot przytułku.

Wtem ze środka domostwa kolejno wybiegały dzieci, żeby mnie przywitać. Tyle uśmiechniętych twarzy. Śmiech tych małych dzieciaków, które niestety skrzywdził los. Nie widzę jednak wśród nich Aveline ani tego malca, Zefira.

Ściągam worek z pleców i przykucam, żeby wyrównać mój wzrost drzewa przynajmniej w jakiejś części do wzrostu dzieci.

- Proszę wujka! Proszę wujka! Przyjechał wujek na długo? Pobawi się wujek z nami? – pytały dzieciaki.

- Powoli, powoli, dzieciaki. – mówię, aby nie próbowały mnie stratować. – Ma ktoś ochotę na słodycze?

- Wujek Cole kupił słodkości! Słyszała to pani? – pyta chyba rudowłosa Tessa.

Dopiero teraz zauważam, że zza drzwi, przez które wypadły dzieci, wyłoniła się Pani Blanhe Ruths z uśmiechniętą od ucha do ucha Aveliną i trzymanym za rękę Zefirkiem. Aveline jak zawsze musiała iść jako ostatnia przez drewnianą protezę. Za to, jeśli chodzi o pięciolatka, to ma podobno jakieś koszmary związane z jego przeszłością i przez to nigdy nie rozstaje się ze swoim jednookim misiem. Nawet jeśli poszukiwanie tego pluszaka trwa czasami godzinami. Biedaczyska.

- Oczywiście, że słyszałam. – powiedziała, prowadząc malca i elfkę po schodach.

- Cole! – krzyczy, przyśpieszając kroku elfka.

W tym tempie, które obrała Aveline na mój widok, normalnie chodzą dzieci zdrowe. Dla niej jednak jest to równoznaczne z biegiem. Na widok, że jest coraz bliżej bez słowa, rozpieram ramiona, czekając, aż mnie przytuli.

- Cole! Tak za tobą tęskniłam! – mówi, ze łzami szczęścia wpadając mi w ramiona.

Dziewczynka wtuliła się twarzą moją w szyję, gdy uklęknąłem. Była naprawdę drobną istotką nie tyle ze względu na to, że jest elfką, ile jest naprawdę chuda.

- Tęskniłam za tobą! – mówiła, nie odrywając się od mojej szyi.

- A ja za tobą, Ave…

Aveline i reszta dzieci z przytułku, z wyjątkiem Zefira są niczym małe szczeniaczki – pchają ci się na ręce i chcą się przytulić do każdej osoby, która jest dla nich życzliwa.

On po prostu nie mają nikogo bliskiego. To jest przykre.

Elfka po dłuższej chwili uwalnia się z mojego uścisku.

- Jak tam noga? – pytam, kierując spojrzenie na drewnianą protezę nogi.

Straciła ją przez wierzenia jakichś szarlatanów. Po prostu została na żywca odcięta na użytek do eliksirów z części ciała elfów. Mimo że w naszym królestwie główną religią jest wyznanie Odettyzmu i tępi się, takie obrządki jak się da, one dalej mają miejsce. To, dlatego jej rodzice ją tu zostawili – bo nie była już zdolna do normalnej pracy. Ja jednak wierzę, że zdoła dokonać wielu rzeczy, pomimo braku nogi.

- Dobrze! Nawet bardzo!

- Miło słyszeć, Aveline – odpowiadam.

Kątem oka zauważam, że dzieci się rozbiegają po podwórku… Wszystkie prócz Zefira, który trzymał się za plecami Blanhe.

– Ave?

- Tak?

- Co jest Zefirowi? Chory jest?

- Nie. Zefir nie lubi obcych.

- A myślisz, że mnie polubi? – pytam się elfki.

- Aha. Dlaczego miałby cię nie lubić?

- A przedstawisz mnie Zefirkowi?

- Oczywiście! – pisnęła, po czym chwyciła moją dłoń swoją drobną rączkę, którą nie podpierała się na kuli i pociągnęła mnie w stronę tego małego człowieczka ze szramą na lewym oku dzierżącego w rączkach swojego misia.

Gdy podeszliśmy bliżej pięciolatka i Blanhe, chłopczyk wycofał się bardziej za kobietę, kurczliwie trzymając się jej spódnicy.

Mimo to nie zraża mnie to. Spoglądam na chłopczyka, po czym uśmiecham się ciepło i klękam przed nimi.

- Zefir, to jest Wujek Cole. – przedstawiła mnie Aveline.

- Dzień dobry – mówi cichutko chłopczyk, że ledwo go słyszę.

- Cześć, Zefirku – mówię do małego, starając się na najmilszy głos, jaki mogę. – Dlaczego nie bawisz się z innymi dziećmi?

Przez chwilę nastała głucha cisza, podczas której malec patrzył na swoje zniszczone buty, jednocześnie tuląc się mocniej do swojego jednookiego misia.

- Kochanie, odpowiedz Colowi. – odzywa się w końcu opiekunka.

- Bo mnie nie lubią. – mówi, nie spuszczając swojego wzroku ze swoich stóp.

- A mógłbyś nie kryć się za panią Ruths, Zefirku? – pytam.

Kobieta patrzy się na malca miłym spojrzeniem, pokazując, że nie ma się czego się bać. Chłopiec na ten gest powoli staje obok opiekunki. Teraz mogłem zobaczyć go dokładniej.

Był bardzo niski, jak zresztą każde dziecko w jego wieku, przez co sięgał mi tylko do klatki piersiowej, gdy byłem na kolanach. Odziany w stare, podarte ubrania, które były wielokrotnie cerowane. Z twarzyczki wyglądał jak mały aniołek. Miał okrągłą buźkę, malutki nosek oraz średniej wielkości brązowe oczy, którą otaczały ogromne blizny wokół jego oczu. Włosy, będące krótko ścięte miał brudne i w nieładzie. Jedyne co odbijało się na jego tle jego zaniedbanej postury, był to miś.

- Dlaczego ciebie nie lubią?

- Nie wiem. – szepcze.

- Aveline, mogłabyś z Zefirem zostawić nas samych? – pyta, przerywając malcowi opiekunka.

- Tak, pani Ruths. Chodź Zefir. – mówi elfka i bierze chłopca w stronę starego, suchego drzewa znajdującego się obok sierocińca.

Wyglądają tak… beztrosko. Czasami przypominam sobie na widok tego miejsca, jak kiedyś było tutaj, gdy matka jeszcze żyła. Kiedy wysoko urodzeni pomagali bezinteresownie mieszkańcom biednych dzielnic. Pamiętam jak jeszcze jako dziecko z okazji Agniku – dnia wstąpienia w niebiosa Najświętszej Odetty, oblubienicy naszego Stworzyciela – wraz z matką przychodziliśmy co roku do Domu Biedoty, aby pomóc ludziom, którzy się tam znajdują. Jedynie raz nie pojechałem, przez fakt, że byłem chory na turskę – chorobę powodującą duszności, ataki kaszlu, gorączkę i bólu w gardle – będąca śmiertelną. To była jej ostatnia wizyta.

- Dzieci nazywają go Potworem. – mówi kobieta, przerywając moje rozmyślania, gdy dzieci się oddalają, na taką odległość, aby nas nie usłyszały.

Zamurowało mnie. Powoli wstałem z klęczków i wpatrywałem się w Blanhe jak na wariatkę. Te dzieci? Tego malca? Ale… Dlaczego?

- Uprzedzając twoje pytanie: Z powodu tego, że ma te okropne szramy wokół oczu, dzieci go tak przezywają – kontynuuje. – Dlatego nie chcą się z nimi bawić.

- Przecież to nie jego wina, że nie jest tak pokiereszowany! – unoszę się.

- Wytłumacz to dzieciom, które są przyzwyczajone do brutalnej prawdy. – mówi ironicznie, patrząc na mnie swoim złotym spojrzeniem.

- Nie da się nic zrobić? Cokolwiek? – dopytuje, wpatrując się dalej bacznym wzrokiem w kobietę.

- Próbowałam. Efekty, jak widać. – odparła, wskazując ręką na chłopca.

Podążyłem wzrokiem w stronę malca. Aveline bawiła się z nim swoją lalą, jakby była jego starszą siostrą. Przypominał mi obraz, kiedy to ja rozweselałem Elizę, gdy płakała. Gdyby nie fakt, że Blanhe mi powiedziała o tym, prawdopodobnie nic bym nie zauważył. To nie jego wina, że tak wygląda.

- Biedaczysko.

- Nie musisz się o niego martwić.

- Co? – wymsknęło się mi.

- Znalazłam osobę, która się nim zaopiekuje.

Zrobiłem zdziwione oczy.

- Nie patrz się tak na mnie. To dobra osoba, mimo iż wielokrotnie ją raniono. Tak jak jego. Poza tym on ją uwielbia.

- Ją? To kobieta? – dopytuje.

Nie to, że nie jestem szczęśliwy, że Zefir znajdzie dom, ale gdy nie znam osoby, bywam nieufny. I to w związku ze wszystkim. Nawet z tym co mi przygotowano na śniadanie. Pamiętam, jak nasza główna kucharka na zamku została zastąpiona, przez co przez miesiąc sam wstawałem i pilnowałem tego jak mi przygotowywała śniadanie. Wiem – paranoja, ale tak już mam.

- Domyślny jesteś, co? – pyta sarkastycznie. - Owszem. To kobieta. Miła, urocza dziewczyna, która została skrzywdzona przez los. Równie mocno co Zefir. Tylko musi się jeszcze nad tym zastanowić.

- Znasz jego przeszłość? – pytam zaciekawiony.

Od kiedy pięciolatek trafił do sierocińca Blanhe nie chciała rozmawiać o jego przeszłości. Może kiedy ten maluch praktycznie jest na wylocie, coś mi powie…

- Tak – mówi. – Koniec historii.

- Proszę, pani Ruths! – protestuje. – Niech mi w końcu pani powie!

Nastała chwila ciszy. Kobieta wpatrywała się w zamyśleniu w suchą, wydeptaną przez dzieci ziemię.

- Dobrze – mówi. – Powiem ci. A więc… Przed tym jak Zefir do nas trafił miał normalnie ojca i matkę. Przystojnego, silnego i odważnego żołnierza oraz miłą, opiekuńczą gospodynię domową. Wszystko było piękne do czasu, kiedy ojca zamordowano…

- Zamordowano? – powtarzam echem, zdziwiony przerywając jej wypowiedź. – Ale dlaczego?

- Nie przerywaj mi. Jednak odpowiadając na twoje pytanie cóż… Osoba, która go zabiła, początkowo nie chciała tego zrobić. Nazwijmy to wypadkiem, dobrze?

- Jak sobie życzysz… - mówię nieprzekonany.

Jak można zabić kogoś przypadkiem? I jeszcze tak dobrych ludzi… Pewnie dużo zrobili dobrego.

- Po tonie twojego głosu można, wywnioskować wydajesz się smutny. Pewnie sądzisz, że byli aniołami, prawda Cole? – komentuje Blanhe.

- A nie byli? – prycham.

- Nie. Nikt nie jest. Ani ja. Ani ty. Nikt. Ponadto nie znasz całej historii.

- W takim razie mów dalej.

- To mi nie przerywaj. – odpowiada – Jak już mówiłam, bańka doskonałego życia Zefira pękła wraz ze śmiercią jego ojca. Zaraz po jego odejściu na tamten świat, jego żona z tęsknoty za ukochanym odebrała sobie życie. A raczej taka jest oficjalna wersja.

- Oficjalna?

- Prawdziwa historia wyglądała inaczej. – mówi chłodno, nie zwracając uwagi na moje pytanie. – Tak naprawdę, ojciec chłopca był pijakiem. Dzień bez jakiegoś alkoholu traktował jak dzień stracony. Bił go.

- C-Co? – wyjąkałem.

Bił? Dziecko? Parolatka? Istotę, która nic mu nie zrobiła i była jego rodzonym synem?! Jakim trzeba być potworem, żeby zrobić coś takiego?!

- Bił. Go. Dlatego się boi ludzi dorosłych. W szczególności mężczyzn.

- A co na to jego matka?! Nie widziała o tym, że mąż go bije?

- Wiedziała. I to dobrze. Była okropną matką, która zarabiała jako… panienka lekkich obyczajów. Straciła klientów, kiedy podczas spotkania z jednym z nich, zamordowano jej męża. Była dumna. Tak dumna, że nie zniosła myśli, że została bez męża z dzieckiem. Zostawiła go. Nie patrząc na niego. Nie patrząc na nikogo.

- Ja… Nie wiem co powiedzieć… - mamroczę.

Nie mogę uwierzyć. Jak można skrzywdzić kogoś tak uroczego? Takiego niewinnego? Kogoś, kto nic nikomu nie zrobił? Aż nie umiem się wysłowić, żeby wyrazić mój żali i jednocześnie gniew, że nikt tego nie zauważył.

- To lepiej nic nie mów. Mowa jest srebrem, a milczenie złotem.

- Wiem. Czasem o tym zapominam.

- Ty i te twoje… - urywa, gdy jej oczy przekierowują się na coś za moimi plecami.

- Proszę, proszę… Kogo my tu mamy? – słyszę za moimi plecami.

Powoli obracam się w stronę, z której dobiegał ten zimny, ostry, sarkastyczny głos.

Moim oczom ukazało się troje ludzi: dwoje najpewniej wynajętych w ciemnych zaułkach slumsów zbirów i… Krwawego Handlarza. Henrego Warshlla. Miejscowego potwora, którego rozpoznaje z opowieści opiekunki dzieci. Był wysokim, postawnym mężczyzną o ostrych rysach i opanowanym wyrazie twarzy. Ubrany był w skórzane spodnie i mundur z naszywką na prawej części klatki piersiowej. Przedstawiała ona, wizerunek kruka wyszytego białą nitką. Symbol kartelu Kruka. To jest Smoczousty. Wyczuwam to. Każdy Smoczousty umie wyczuwać innego. A ja dzięki swojemu talentowi umiem wyczuwać, jakie są to umiejętności i jaki typy ludzi nim się posługuje. I zdecydowanie to nie jest ten milszy typ przestępcy.

- Panicz Bogaty Wujek przybył – ogłosił wyniosły głos siłacza stojącego po prawej stronie Warshlla.

Czuje, jak przez moje ciało przechodzi fala dreszczy. Nie tyle, co te zbiry są dwa razy więksi ode mnie, to jeszcze wyglądają tak jak by codziennie jedli na śniadanie szpik swoich wrogów i popijali ich krwią. O ich szefie nie wspominając.

- Henry! – rzuca Blanhe i staje przede mną, wlepiając morderczy wzrok w człowieka. – Zostaw go.

- Zostawić? Chyba nie wiesz, kim jesteśmy, księżniczko. – powiedział drugi osiłek, grożąc palcem w jej stronę.

Gdy już chciałem zareagować, Henry chwycił olbrzyma za nadgarstek i powoli opuścił jego rękę.

- Spokojnie Ros – mówi w końcu po chwili milczenia, patrząc się prosto mrożącym krew w żyłach spojrzeniem w oczy zbira. – Nie grozimy kobietom.

- Tak jest, szefie. – warknął, zakładając ręce.

Kobieta była spięta, jakby się po części miała zamiar umrzeć ze strachu i jednocześnie zacząć wydzierać się na tych osiłków.

- To dobrze – powiedział w jego stronę, po czym zwrócił się wzrokiem w kierunku kobiety. – Nie przyszliśmy po ciebie Blanhe.

- Nie pozwolę ci go skrzywdzić.

- Blanhe, nie bądź głupia. Nie każ mi sięgnąć po inne środki. Przypominam, że jeszcze handluje żywym towarem, a na dzieci zawsze jest zbyt. I to całkiem spory – mówi ze stoickim spokojem.

- Tylko spróbuj je tknąć, draniu… - wysyczała prosto w jego twarz przez zaciśnięte zęby.

- Może spróbuje. Może nie. Zobaczy się czy najdzie mnie ochota. Nikt raczej nie chce ze mną zdzierać, a w szczególności po to, aby uratować parę twoich sierotek.

Dość. Tego.

Zwinnie omijam dziewczynę i staje pomiędzy nią a siłaczem. Dopiero teraz zauważam, że nie tylko jest silny jak koń, co przewyższa mnie o pół głowy. Jednak nie wycofuje się. Słyszę protesty Blanhe oraz czuje, gdy chwyta mnie za rękę i stara mnie odciągać od tego człowieka, lecz wyswobadzam się z jej uścisku. Może grozić mi, lordom z rady, a nawet Draachowi – smokowi, który obiecał służbę naszemu rodowi po śmierci naszej matki, ale nie dzieciom. Nie niewinnym istotom.

Biorę zamach i uderzam z całej siły w twarz Warshlla.

Osiłek lekko się zatoczył do tyłu, dotyka ręką miejsca, w które został uderzony, po czym krzywi twarz w grymasie.

- Nie wiesz, kiedy przestać, smarkaczu… - warczy i bierze zamach.

Na szczęście zdążyłem w ostatnim momencie odskoczyć w tył.

Kątem oka dostrzegam jak Blanhe wraz z dziećmi chowa się w przytułku. Dobrze. Oby się jeszcze zaryglowali. Wtedy te potwory ich nie dopadną.

Jednak na zbyt długo straciłem skupienie.

Poczułem, jak na mojej twarzy ląduje ogromna pięść jednego z przybocznych Krwawego. Zataczam się na ziemię. Czuje, jak z mojego nosa wypływa mi na usta krew. Drągal podchodzi do mnie i chwyta za kołnierz. Zwinnym ruchem sypię mu piach w oczy i gdy tylko upuszcza mnie na ziemię cofam się do tyłu.

,,Utrzymaj się na nogach” – przypominam sobie słowa mojego nauczyciela. – ,,Nawet jak ciebie mocno biją, nie daj się zrzucić na ziemie lub zagonić do kąta.”

- Ty psie! Zabiję cię! – krzyczy mężczyzna, przecierając załzawione oczy, lecz nie zwracam na niego uwagi.

Tym bardziej że drugi ze zbirów nie wiadomo skąd wziął miecz i co ważniejsze chciał zrobić ze mnie przystawkę na obiad.

Ciężkim krokiem poczłapał w moją stronę. Wymierzył cios w moje plecy, którego uniknąłem, padając na suchy grunt. Powstałem niemalże natychmiast, o mało nie przypłacając tego moją głową, w którą był wymierzony kolejne uderzenie.

Muszę coś wymyślić — pomyślałem.

Szybko pobiegłem do suchego drzewa, jednocześnie unikając następnego ciosu nakierowanego w moją stronę.

Oby tylko wytrzymało — błagałem w myślach, kiedy wspinałem się na gałęziach rośliny.

Słyszałem już ciężkie kroki miecznika za plecami. Oby ten plan wypalił.

- Złaź na ziemie, tchórzu!!! – wrzeszczał pod drzewem, gdy znajdowałem się wśród gałęzi. – Złaź albo sam ciebie stamtąd ściągnę!

- Śmiało, ogrze! – mówię, starając się opanować drżenie mojego głosu.

Teraz utrzymać się na gałęzi iii… Skoczyć!

***

Gdy wraz z Cecylią szłyśmy przez ciemne zaułki slumsów, usłyszałyśmy nagły huk wydobywający się zza zakrętu. Z tego samego, gdzie mieścił się sierociniec!

- Chodź szybko! – krzyknęła Cel, zakradając się za postawionym przed jednym z budynków wozem.

Oczywiście będąc o jakieś dziesięć metrów ode mnie, bo znowu za szybko szła. Tak wyglądają wszystkie negocjacje z tą kobietą. Ty jedno – ona drugie.

I bądź tutaj mądry człowieku.

- Co tam się dzieje? – pytam, starając zajrzeć za ramię siostry.

- Henry i jego ludzie – rzuca szybko.

- Znowu? – dopytuje.

Ten człowiek nigdy się nie nauczy, że nie warto wchodzić na teren Sierocińca Curam Bonam? To już trzeci raz w tym miesiącu, a nie jest nawet jego połowa! Czy ja mam go wygarbować, czy, jak żeby się w końcu nauczył, że ani on, ani jego kartel nie jest tu mile widziany?!

- Aha. I najwidoczniej zadarli z nieodpowiednią osobą. – odpowiada. – Spójrz.

Cecylia wskazała na scenę, która odbywała się za wozem, i przesunęła się tak, aby mogła ją zobaczyć.

Widok szczerze mówiąc, był niecodzienny.

Na ziemi pod nogami wysokiego jak Kass chłopaka o orzechowych włosach i lecącej z nosa krwi leżał wielki osiłek. Prawdopodobnie Gos. Tak, to jest Gos. On i jego brat są bardzo podobni, ale ja umiem ich rozróżnić.

Ten brzydszy to Gos, a ten bardziej śmierdzący – Ros. Gdyby był ten drugi to bym już czuła. Ale jak u licha on…

- On jest jakimś super siłaczem, czy jak? – szepcze w moją stronę siostra.

- Nie mam pojęcia. Musiałybyśmy podejść bliżej – odpowiadam.

W tym momencie zza budynku ograniczającego widoczność całego placu, na którym odbywa się scena, wybiega jak taran Ros, który rzuca się na chłopaka. W ostatniej chwili odskakuje, a zbir, potykając się o swojego ogłuszonego brata na podłodze, ląduję plackiem na ziemi. Młodzieniec klingą miecza, który leżał obok Gusa, przeciął czoło podnoszącego się z potknięcia łotra, powodując jego otumanienie. Niegłupie posunięcie. Nie powiem.

- To chodźmy, zanim nas zobaczą!

- Co takiego? – pytam pół-szeptem na słowa Cel obracając się w jej stronę.

A raczej, gdzie była Cel. Rozglądam się gwałtownie po okolicy w poszukiwaniu brązowego materiału jej płaszcza. Zwariuję z tą kobietą.

- Cecylia! – szepcze.

- Tutaj! – słyszę głos nad moją głową.

Cecylia wspięła się na dach budynku, kiedy byłam odwrócona? Czy tylko ja uważam to za nienormalne?

- Kiedy ty tam się znalazłaś? – pytam, zadzierając twarz do góry.

- Może kiedy nie patrzyłaś, skoro jesteś taka zdziwiona?

- Nieważne – prycham. - Jak się tam dostałaś?

- Po beczkach, potem na okiennice i na dach. – tłumaczy.

Nie dosięgnę okiennic, nawet jak stanę na beczułkach. Jestem za niska. Muszę się tam zakraść w inny sposób.

- Idź, mu pomóż, a ja was dogonię, jak tylko znajdę inną drogę! – mówię.

– Widzimy się na miejscu! – rzuca moja siostra i znika z mojego pola widzenia.

Dobrze. A teraz trzeba znaleźć inne przejście…

***

I leżeć tak, olbrzymie. – mówię do siebie w myślach.

Pokonałem dwóch gości, którzy byli w porównaniu ze mną bestiami. Dwoma ogromnymi bestiami, które nie sposób powalić. A jednak.

Wykorzystaj słabość wroga, Cole. Jeśli jej nie ma – to znajdź ją! – mówił mój mentor, Nathaniel.

Po powrocie do zamku podziękuję mu za tą radę. Gdy już moje mięśnie rozluźniły się, słyszę krzyk od strony wejścia sierocińca.

Odwracam się gwałtownie. Zauważam Henrego wyprowadzającego załzawioną Aveline z budynku, której pod gardłem trzymał sztylet.

- Jeśli myślisz, że odejdę stąd z niczym, to mylisz się, chłopczyku! – krzyczy mężczyzna. – Na dzieci jest ogromny zbyt, a co dopiero elfickie! Wiesz, ile szarlatanów kupi świeżutkie mięso do eliksirów?

Co ja mam u licha teraz zrobić?! Człowiek powoli odchodził krokiem dostawnym w stronę bocznego wyjścia z sierocińca wraz z Aveline trzymaną na muszce, a ja tylko patrzę się na niego jak na jakiegoś wariata. Myśl Cole, myśl. Jedyne co mi przychodzi na myśl to szarża, ale to on ma broń. Mógłby coś mi zrobić albo co gorsza – Aveline.

- A teraz, za pozwoleniem, opuścimy ten przybytek… - powiedział z szyderczym uśmiechem, widząc moją bezsilność.

- Po moim trupie, Warshll. – rozbrzmiał nagle kobiecy głos, powodując, że Krwawy stracił skupienie i zaczął się rozglądać za tą osobą, która to powiedziała.

Moja szansa.

Najszybciej jak mogłem podbiegłem do Henrego i wykręciłem rękę, w której trzymał sztylet, powodując, że go upuścił. Aveline opadła z hukiem na ziemię i zaczęła się czołgać w stronę wejścia do sierocińca. Zbir szybko się jednak zorientował i zaczął się szarpać. Jednak dalej go trzymałem i broniłem się przed jego kopnięciami. Jednak stało się nagle coś, czego nie przewidziałem. Ten człowiek zmienił się w dym. Tak po prostu.

Mglisty. Może przemieszczać się wraz z wiatrem.

Poczułem, jak na moim karku zaciska się masywna ręka mężczyzny, którego przed chwilą unieruchomiłem. Mocnym szarpnięciem spowodował, że głową upadłem na kamień. Lewą ręką dotykam tyłu głowy, po czym przesuwam nią przed moimi oczami. Widnieje na niej krew. Moja krew. Upadek spowodował, że moje oczy zaszkliły się łzami bólu i czarnymi plamami, które stawały się coraz większe i większe, lecz dalej mogłem ją zobaczyć.

- Zostaw go! – słyszę nagle znajomy głos.

Elizabeth.

Próbowałem coś wymamrotać, lecz nie zdążyłem. Odpłynąłem.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania