Poprzednie częściKrólewska Obrończyni - Rozdział 1

Królewska Obrończyni - Rozdział 5

Czy ta ruda pannica zwariowała?! Krwawy Handlarz zrobi sobie z jej zębów bransoletę, a z jej czaszki przycisk do papieru! Ona naraża i jego życie i swoje, na Stworzyciela!

- Co ty powiedziałaś, dziewczynko? – pyta z szyderczym uśmiechem mężczyzna.

- Zostaw mojego brata łajdaku! – mówi, wyjmując sztylet.

Brata? To by w sumie miało sens. Oboje bardzo chętnie pragną pozbawić się swojego życia. I to siebie nawzajem. Przypuszczając oczywiście, że to on ją tu przyprowadził, a ona — w zamian — wystawiła go na zabicie z rąk zbira. Nie ma co — urocze rodzeństwo jak się patrzy.

- Brata? – zwrócił uwagę handlarz, przewracając nogą chłopaka z boku na plecy. Był nieprzytomny. - I tobą się da pohandlować, a z tego co widzę to klientela na ciebie, będzie dużo większa niż na niego. Każdy lubi rude.

- Jeśli taki jesteś chętny, to mnie najpierw złap! – krzyczy, po czym zaczęła biegnąć ile sił w nogach w stronę głównej bramy przytułku.

- To nie zajmie długo. – prycha szyderczo, by po chwili zmienić się w chmurę dymu, która poleciała tuż za nią.

Już poszła na stracenie.

Gdy tylko chmura ciemnego powietrza skręciła za zakrętem, ja podbiegłam do nieprzytomnego chłopaka.

Oddycha. Ma na oko dwadzieścia lub dwadzieścia jeden lat, więc się szybko z tego wykaraska. Mimo że jest ubrany w podniszczone ubrania widać, że zostały wykonane z porządnych materiałów, które wskazywały na przynależność do szlachty, bądź któregoś z karateli. On akurat jest jednym z tych zakichanych arystokratów. Gdyby należał do jakiegoś z ugrupowań, miałby jego symbol na ubraniu i co ważniejsze – byłby tutaj znany. Szlak. Będą go szukać. Prędzej czy później. Czuje od niego swego rodzaju aurę mocy, co oznacza, że jest Smoczoustym. Na jego ręce widzę krew. I na kamieniu obok.

No serio gościu?

Podnoszę jego głowę do góry i dotykam ją. Czuje, jak szkarłatna ciecz dotyka mojej dłoni.

- Jak z nim? – pyta nagle głos za moimi plecami.

Oglądam się natychmiastowo przez ramię. Na moje szczęście była to Cecylia.

Nie wpłynęłoby dobrze na moją reputację, gdyby były plotki, że zaczęłam dobierać się do celów karatelów.

- Kiepsko. Ma rozwalony z tyłu łeb. Jeśli nie odkazimy i nie opatrzymy, to wda się gangrena. A najgorsze jest to, że… – stwierdzam, przy okazji śledząc wzrokiem moją siostrę przechodzącą na przeciwną stronę nieprzytomnego młodzieńca.

- Co?! Płuca mu się zapadły?! Nie oddycha? Albo może… - zaczyna wyliczać Cecylia zmartwionym głosem.

- To szlachecki zadek – prycham.

- Serio Cathlyn? To jest ta najgorsza wiadomość?

- Tak, bo nie mam ochoty być uznawana za bohaterkę szlachty. Doskonale wiesz dlaczego.

- Dobra, mniejsza. Teraz musimy mu pomóc. Chodź, pomożesz mi go przenieść, Cathlyn – mówi Cel, ustawiając się od strony ramion i głowy.

- Żarty sobie stroisz? – pytam ostro. – Nawet nie wiesz jakie zatargi miał z Henrym. Może był jego konkurencją?

- Tak, a łeb sobie na pewno nie rozwalił gdy uwolnił Aveline z rąk tego psychopaty! – krzyczy drwiąco.

On? Szlachecki tyłek? Uratował dziecko ze slumsów z rąk jednego z najgroźniejszych ludzi w karaterze Kruka? I to jeszcze bez broni w ręku? Bez powodu? Przepraszam bardzo, ale to jest sytuacja granicząca z cudem.

Ale Cel nie umie kłamać. Widać, że jest podenerwowana moją postawą, ale nie kłamie. Ponadto ona przemieszczała się po dachach i może więcej widziała niż ja.

Czyli ten człowiek jest jednak bohaterem urodzonym w szlacheckiej rodzinie… A myślałam, że wszyscy już wymarli. I to tak z parędziesiąt lat temu.

Wzdycham ciężko i patrzę się prosto na Cecylię.

- Pomożemy mu, ale nigdzie nie będziemy go przenosić. Za dużo by stracił krwi. – przemawiam chłodno, lecz stanowczo. – Na początek musimy go obrócić na brzuch.

Cecylia nic nie mów. Uśmiecha się ciepło w moją stronę i kiwa głową na wznak, że rozumie co mówię. Silnym szarpnięciem przewraca młodzieńca na brzuch.

Rana nie prezentuje się dobrze – jest zabrudzona piachem. Trzeba to oczyścić.

- Cecylia, wiesz, gdzie jest najbliższa studnia? - pytam.

- Tak. – odpowiedziała, od razu podrywając się na równe nogi.

- Przynieś jak najwięcej wody się da. – rzucam, przesuwając się na miejsce, gdzie siedziała moja siostra.

- Tak jest. – mówi jak posłuszny żołnierz i czym prędzej biegnie w stronę najbliższego wodopoju.

Zaglądam do mojej torby w poszukiwania zapasowych bandaży na wypadek podobnych wypadków oraz fiolki z eliksirem do odkażania ran. Trucizny, toniki, maści… A skąd się tu wzięła ta broszka z balu w Larihsmal? Kiedyś muszę zrobić porządek w tej torbie, bo coś czuje, że nie jeden zaginiony skarb się jeszcze w niej mieści... – myślę – Mam! Wyjmuje czym prędzej opatrunek i buteleczkę z odkażaczem.

Cudem opatrzności Stworzyciela, Cecylia właśnie z cebrzykiem wody. Skąd go wzięła – delikatnie ujmując – mam to gdzieś.

- Doskonale – szepcze bardziej do siebie niż do Cecylii.

Sięgam po rękaw dwudziestolatka i szybkim ruchem drę go na kawałki, które później zamaczam w wodzie. Delikatnie oczyszczam ranę z zabrudzeń. Czyszczę ją w ten sposób, do czasu gdy rana wygląda na odczyszczoną z piachu. Czas na moją ulubioną część znęcania się nad poszkodowanym – lanie odkażacza na ranę! Wiem – jestem okropna i praktycznie kopię leżącego, ale i tak trzeba byłoby ją odkazić, nawet gdyby mi to nie sprawiało takiej przyjemności.

- Gdy się obudzi, nie będzie zachwycony, że podarłaś mu koszulę – mówi Cel.

- Masz rację – mówię z szyderczym uśmieszkiem na twarzy. – Będzie też bardzo, ale to bardzo zły za uratowanie jego smutnego, nędznego życia.

Moja siostra robi skwaszoną minę.

- Jesteś okrutna.

- Ale szczera. – dodaje, po czym wylewam na ranę odkażacz.

To diabelstwo żre gorzej od jadu Żmii Ognistej, więc nie dziwię się jak nieprzytomny chłopak, aż podskakuje od kropli specyfiku na jego głowie. Nawet by to umarłego wstrząsnęło zza grobu.

- To boli jak się patrzy – komentuje Cecylia.

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej nie trzeba będzie używać kropli trzeźwiących!

- Już się nie dziwie, dlaczego nikt nie przypuszcza nas o bycie rodzeństwem.

- Bo ty wyglądasz jak jedna ze szlachcianek grająca na harfie i popijająca winem kawior, a ja jak typowa przestępczyni ze slumsów, z którą warto nie zadzierać, bo mogę kogoś przypadkiem pogryźć? – pytam, po czym przestaję lać mu na głowę specyfik i zakręcam go.

Pakuje z powrotem eliksir do torby i biorę do ręki bandaże.

- Nie. Przez fakt, że nie szczędzisz bólu, nawet tym osobom, którym próbujesz pomóc.

- Możliwe, ale teraz za pozwoleniem, mogłabyś przytrzymać jego głowę, kiedy będę owijać ją bandażami?

- Już... – odpowiada, przeciągle wywracając oczami, po czym podnosząc głowę bruneta do góry.

Zwinnie rozwijam opatrunki wokół jego głowy, tamując krwawienie. Jak dobrze pójdzie, to się za niedługo obudzi nawet bez kropli trzeźwiących.

- Skończone. – mówię, zawijając końcówkę i początek bandażu w supeł. – Powinno to na chwilę wystarczyć.

- Zostawcie go! – krzyczy jakiś głos za moimi plecami.

Dziwnie znajomy głos, pragnę jeszcze dodać.

Odwracam się powoli i wstaję na równe nogi wraz z Cecylią. Przed nami stoi… ta jego ruda siostra! Co jest? Przecież nie da się praktycznie uciec przed Mglistym! Po prostu się nie da! Ale to są slumsy – tu praktycznie wszystko się da. I szczerze mówiąc bardziej mnie ciekawi, skąd ta dziewucha wzięła ten przeklęty łuk, w którym nas mierzy…

- Co? Jak ty się wymknęłaś Henremu? – wymyka się mojej siostrze.

- Znacie go? Współpracujecie z nim, co?! – pyta oskarżycielsko napinając jeszcze bardziej łuk.

Mam wrażenie, że z moment ta cięciwa jej pęknie.

- Nie – odpieram opanowana. – On jest znany w slumsach. Moja towarzyszka chciała bardziej się spytać jakim cudem mu uciekłaś, skoro był Mglistym?

Cecylia kiwa energicznie głową na moje słowa.

- Normalnie. Zagoniłam go do pułapki stworzonej z metali pokrytych rdzą oraz szkła, które wypełniały większe luki.

Rdza i dym unieszkodliwia Smoczoustych Powietrza. Sprytne jak na tak krzykliwą osóbkę.

- Jestem pod wrażeniem, panno… - przeciągam.

- Elizabeth. Nazywam się Elizabeth.

- Panno Elizabeth. – mówię. – Ja jak i moja siostra tylko opatrzyliśmy twojemu bratu głowę. Do czasu gdyby zobaczył tę ranę mag albo zielarz już by się wdało zakażenie. Daj nam dojść do głosu, a opowiem ci, jak naprawdę było.

Dziewczyna, jak by mi nie wierząc moim słowom, patrzy na swojego brata z owiniętą bandażem głową i w podartej koszuli. Nie wierzę, że to mówię, ale: Dobrze, że opatrzyłam tego szlachcica.

- Mów dalej. – rozkazała, ciągle trzymając napięty przed sobą łuk.

- Gdy zaczęła się ta jatka, byłyśmy w drodze do sierocińca, aby zobaczyć się z dziećmi. Twój brat na naszych oczach powalił tę dwójkę – opowiadam, wskazując na jeszcze ogłuszonych olbrzymów leżących obok siebie. – Potem gdy Henry wziął na zakładniczkę jedną z sierot. Twój brat ją uwolnił, lecz tamten człowiek zmienił się w dym, uformował się za nim i pchnął go na kamień, powodując, że rozbił sobie głowę. Opatrzyłyśmy go.

- Skoro tak to dlaczego mu nie pomogłyście wcześniej? – dopytuje, patrząc się na nas gniewnie.

Hmmm… Zastanówmy się… Może, no nie wiem… Nie mogłyśmy przewidzieć, co Henry, u licha, zrobi Aveline kiedy wkroczymy? Twój brat się rzucił w dosłownym tego słowa znaczeniu na niego? A może dlatego, że to się po prostu za szybko działo?

- Cała sytuacja rozwijała się za szybko. Nie zdążyłyśmy nawet kiwnąć palcem, kiedy to wszystko się działo, Elizabeth.

Dziewczyna wzdycha ciężko i spuszcza łuk.

- Wierze wam. Mimo że nie jestem pewna co do waszych intencji.

Chowa trzęsącymi się rękoma strzałę do kołczanu na plecach, a łuk przewiesza przez ramię.

Mówi opanowanym tonem, lecz słychać w jej głosie niepewność. Boi się. O siebie i o brata. Nie jest Smoczoustą w przeciwieństwie do tego chłopaka, bądź nie odblokowała jeszcze swoich umiejętności. Czuje to.

- To, co teraz? – zapytałam.

- Może go obudźmy albo chociaż spróbujmy? – zaproponowała Cel.

- A to bezpieczne? – dopytuje Elizabeth.

- Lepsza tak alternatywa niż żadna. – mówię nieprzekonana.

To nie jest najlepsza propozycja. Nie wiadomo co zrobi, jak się wybudzi. Nie to, że się na nas nagle rzuci i zacznie mnie lub Cel dusić, ale bardziej sądzę, że może zacząć na nas przeklinać, a Cecylia jest na to cięta. I w takiej sytuacji to ona by go udusiła.

Powoli odwracam się z powrotem do chłopaka i kucam przy nim. Z torby wyjmuję butelkę kropli trzeźwiących, po czym przystawiam mu ją do nosa.

Zawartość buteleczki śmierdzi niemiłosiernie, lecz wstrzymuje się od komentarza na temat mojego ciężkiego losu otrzeźwiacza.

Po dłuższej chwili przytrzymywania naczynia widzę jak powieki chłopaka powoli otwierają się.

- Witam, Pana Zadzierającego z Najgorszymi Zbirami Slumsów. Jak tam głowa?

- Co? Kto? – pyta brunet, podnosząc i podnosi się na przedramionach.

- Siedź spokojnie. Może wtedy nie rozwalisz tego bandażu, którego założyliśmy, po tym jak rozwaliłeś sobie ten pusty łeb.

- Cat! – upomina mnie siostra.

- No co? To nie ja wykonałam szarżę na Mglistego, a zarazem jednego z najbardziej wpływowych członków Karatelu Kruka! – odpowiadam. - Ja tylko mówię prawdę!

- Elizabeth… Gdzie moja siostra? – dopytuje niedoszły nieboszczyk, przerywając naszą dyskusję.

Która swoją drogą i tak by nic nie wniosła do naszego życia

Ruda dziewczyna podbiega na słowa młodzieńca i przykuca obok niego.

- Tu jestem, Cole. Tutaj. – mówi, kładąc rękę na ramieniu brata.

- A wy? – zwraca się nagle w stronę moją i Cecylii – Kim jesteście?

- Nik… - zaczynam.

- Te kobiety opatrzyły ranę na twojej głowie. – przerywa mi nagle jego siostra.

Czy ona wie, że nie pokazuje się wdzięczności, aż tak otwarcie w stosunku do najemników? A w szczególności tu, w slumsach? Trzymali ją przez całe życie w wyzłacanej piwnicy i karmili ją kawiorem magicznie?

- Dziękuje wam. – mówi chłopak.

- Nic wielkiego. Musimy już się stąd zbierać – odpowiadam chłodno.

Moja siostra patrzy się na mnie błagalnym wzrokiem. Odpowiadam na jej nieme błaganie srogą miną.

Nie ma opcji. Nie będę pomagała nieznanym mi osobom, narażając się na zadarcie z karatelem Kruka. Wystarczy mi z nimi problemów. Obracam się w tył i odchodzę parę kroków w stronę głównej bramy sierocińca gdy nagle słyszę za mną głos.

Głos siostry rannego, która wcześniej próbowała mnie zabić. Stanęłam jak na szpilkach z irytacji.

- Możemy was jeszcze o coś poprosić? – pyta.

- O co? – spytałam zirytowana.

- Pomożecie nam? – zapytała rozżalonym głosem rudowłosa, jakby nagle stanęło przed nami małe, urocze dziecko, które się zgubiło – Pomożecie nam wydostać się z miasta?

Odwracam się napięcie. Przekierowuję znaczący wzrok na Cecylie, a ona na mnie.

- Sama nie wiem. – odpowiadam. – Ja się nie znam na przemycie. Cel?

Oczywiście, że blefuję. Ja też zajmuję się czasami na zlecenie przemytem, ale nigdy w życiu nie przemycałam ludzi. Nie to, co moja siostra. Ona to by przemyciła słonia z klejnotami koronnymi na grzbiecie, a i tak by się nikt nie zorientował, dopóki by nie była daleko od zamku.

- Wy nie jesteście tutejsi – odzywa się Cecylia. – Mogłybyśmy pomóc wam przejść bezpiecznie przez tę dzielnicę poza teren miasta.

- My? – pytam zdziwiona.

- Tak, my. I nie przyjmuję słowa sprzeciwu. Mam ci przypomnieć, kiedy ty byłaś w podobnej sytuacji, Cat? I kto ci uratował tyłek? Ja, dlatego teraz z łaski swojej, siedź cicho i posłuchaj się raz starszych dobrze?! – krzyczy rozgniewana.

Świetnie. Wrobiła mnie w niańczenie szlacheckich piesków. Normalnie mam ochotę skakać, a jeszcze bardziej skoczyć z najbliższego dachu na główkę z tej radości. Ale nie jestem zbytnio w nastroju, żeby się z nią kłócić. I tak ostatecznie postawi na swoim i tak.

- Nie trzeba, Elizabeth. Ja znam tutejszą okolicę. Dostaniemy się do domu bez ich pomocy… - mówi ranny.

- Nawet nie waż się zawierać głosu w tej sprawie! — wydziera się na niego jego siostra — Wystarczająco się wykazałeś kiedy oberwałeś w głowę!

Cóż – przynajmniej nie tylko ja jestem w posiadaniu tak martwiącego się o inne osoby bardziej niż o siebie egzemplarzu siostry. Nie wiem czemu, ale ona mi kogoś przypomina. I rzecz jasna nie jest to moja siostra. Dziwne.

- To, co mam robić? – mówię obojętnym tonem.

- Możesz ustalić, którędy będziemy transportować tę dwójkę. – prycha moja siostra, wyjmując mapę ze swojej torby i zwinnym ruchem mi ją podaje.

- Tak jest, szefowo… - marudzę i odchodzę na bok z planem miasta.

***

Drażliwa ta dziewczyna z zakrytym okiem. Z tego jak się do niej zwracała, ta druga to ma na imię Cat. Albo to jej przezwisko w środowisku karateli. Trudno stwierdzić. Tak samo jak trudno powiedzieć czy ich zamiary w stosunku do pomocy nam są szczere.

Powoli podnoszę się na nogach zabezpieczany przez Elizabeth przed upadkiem. Czuje, jak całe moje ciało się napina, lecz i tak to uczucie nie jest aż tak nieprzyjemne jak silny ból w mojej głowie.

- Co ty tu robisz? – zwracam się do Elizy. – Powinnaś być w domu!

Płomiennowłosa rzuca mi spojrzenie pełne wyrzutu.

- Myślałeś, że nie zauważyłam, że się położyłeś wcześniej? I że zawsze kiedy wcześnie idziesz na spoczynek, to następnego ranka wszyscy ciebie szukają?! Nie jestem głupia! Domyśliłam się, że coś się dzieje, więc postanowiłam cię śledzić.

- Co takiego? A nie pomyślałaś, że specjalnie tobie nic nie mówiłem, żeby się tobie nic nie stało? – pytam, patrząc na nią rozgoryczony.

Ona jest moją małą siostrzyczką, ale czasem bywa wścibska. A ja nie lubię wtykania nosa w nieswoje sprawy, a w szczególności jeżeli dotyczą mnie.

- Nie… - odpowiada, spuszczając smutno głowę niczym szczeniak, jak się na niego nakrzyczy.

Jak słowo daje — ona powiela zachowanie Biszkopta. Tyle że on w przeciwieństwie do niej jest wyrośniętym szczeniakiem i nie jest tak uroczy jak ona. Bez słowa przyciągam ją do siebie i przytulam.

- Masz szczęście, że jesteś moją Rudą Wiedźmą. – mówię, opierając podbródek na jej ognistych włosach.

- Nie jestem Rudą Wiedźmą – odpowiada, lecz jej głos jest przytłumiony.

Odsuwam się i silę się na najcieplejszy uśmiech, jaki mogę sobie pozwolić pomimo pulsującego bólu w głowie. Po chwili wymieniania się uśmiechem z moją siostrzyczką przekierowałem swój wzrok na dwie pracujące dziewczyny.

Czarnowłosa dziewczyna siedziała, śledząc palcem po mapie, którą dała jej Cel — a przynajmniej tak ją nazywała — wedle życzenia właścicielki papieru szukała dla nas drogi. Mimo iż była zdecydowanie niższa i drobniejsza od drugiej dziewczyny, bardziej wydawała mi się pasować do slumsów. Dość pyskata, patrząca swojego nosa, kobieta, która sądzi, że umie ustawiać wszystkich po kątach.

Brązowowłosa zaś jest jej totalnym przeciwieństwem. Wydała się miła i pomocna, mimo że znacząco przewyższała swoją towarzyszkę.

Nic dziwnego, że to do niej wpierw podszedłem z moją siostrą.

- Cel, tak? – bardziej stwierdzam, niż pytam w stronę wyższej z dziewczyn.

Kobieta odwróciła się w moją stronę. Była odrobinę mniejsza ode mnie. Na mój widok uśmiechnęła się ciepło, powodując, że na jej twarzy pojawiły się urocze dołeczki.

- Nie, tak tylko Cat na mnie mówi. Tak naprawdę nazywam się Cecylia. – odpowiada melodyjnym głosem. – Coś się stało?

- Nie, po prostu chciałem zapytać o kilka rzeczy.

- W takim razie pytaj. Pytaj, zanim Cat zabije was oboje wzrokiem.

- Cat, tamta dziewczyna – mówię, wskazując ruchem głowy na ciemnowłosą siedzącą na pieńku po ściętym drzewie – Ona zawsze taka… tkliwa?

- Nie wiń jej. Moja… towarzyszka nie lubi ludzi wysoko urodzonych. – odpowiada ze smutnym wyrazem twarzy.

- Wy… Wy wiecie, że jestem szlachcicem? – pytam zdziwiony i lekko zaniepokojny.

- Tak. – odpowiada jak gdyby nigdy nic. – Nikt kto nie jest związany, z którymś z karateli lub nie jest szlachetnie urodzony, nie chodzi w tak porządnych ubraniach po slumsach. A ludzie dla nich pracujący w nich są tutejszymi dygnitarzami.

Uff... Przynajmniej nie wiedzą, że jestem księciem. Gdyby wiedzieli kim jestem... Wątpię, żeby nam pomogły.

- Dlaczego? Czemu ona nie lubi arystokratów? – wtrąca nagle Eliza.

- Jak by tu ująć… - urywa i spogląda wzrokiem pełnym współczucia w stronę Cat. – Ona nie raz pracowała dla szlachty. I wie, jacy są to ludzie. Nie przyjemna robota.

- Wybacz ciekawość, ale co masz na myśli, mówiąc nieprzyjemna robota? – dopytuje z zaciekawieniem.

Wiem, że nie powinno się wtykać nosa w nie swoje sprawy, ale ciekawość jest potężniejsza od jakichkolwiek zasad etykiety. Chyba kiedy jestem poza tym siedliskiem jaszczurek zwanym zamkiem, mogę sobie na coś takiego pozwolić, prawda? Ponadto jako dobry król powinienem znać opinie mieszkańców o osobach z wyższych klas społecznych.

Dziewczyna spojrzała na mnie podejrzliwym wzrokiem szukając chyba jakiś oznak wrogości. Jej piwne oczy świdrowały mnie na wylot, lecz byłem spokojny. Nie miałem nic do ukrycia. Nie chciałem skrzywdzić ani jej, ani tej drugiej. Choć świerzbi mnie, żeby powiedzieć coś tej obrażalskiej krasnoludce, co nie koniecznie będzie zgodne z zasadami odnoszenia się do dam, które musiałem się nauczyć na dworze.

- Mówiła, że…

- Znalazłam idealną drogę. – mówi nagle jednooka, która stanęła ni stąd, ni zowąd obok nas, podając skrawek papieru z namalowanym planem miasta Cecylii.

Nawet nie zauważyłem jak ona do nas podeszła. To… Dziwne. I straszne.

Cecylia bierze mapę do rąk i studiuje wzrokiem jej zawartość.

- To… świetna trasa. – odpowiada Cel jak gdyby nigdy nic i ruchem ręki wskazuj, żebym za nią podążyli. – Chodźmy…

Ciemnowłosa jeszcze rzuciła na mnie i na Elizabeth zimne niczym lód spojrzenie malujące się w jej fiołkowych oczach, po czym skierowała swoje kroki w stronę brązowowłosej. Czuje przechodzący mnie dreszcz. Nie strachu przed tym drobnym chucherkiem, nazywanym przez jej towarzyszkę, Cat, ale przed czymś, co jest w jej wnętrzu. A tym czymś jest moc Smoczousta.

To będzie ciekawa osobliwość…

***

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Gregory Heyno dwa lata temu
    "- Tak jest, szefowo… - marudzę i odchodzę na bok z planem miasta." - hmm... ten cały tekst z mapą i wybieraniu trasy, a następnie pokazaniu go to jakby szukała drogi w labiryncie sam nie wiem,
    jak się mieszka w mieście ileś tam to się je zna, i jak się zajmuje ktoś szmuglerką to wie gdzie iść, albo coś, a to mi jakoś tak nie podeszło,

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania