Poprzednie częściLBnP nr XXVI_Szafy ratowniczki

LBnP nr 42 _ Kiedy błyśnie siny świt...

To był spontan, kiedy zadzwoniła Agata i poinformowała o dalszych poszukiwaniach zaginionego lądu. W pół godziny spakowałam do plecaka potrzebne drobiazgi codziennego użytku, tabliczkę gorzkiej czekolady, tabletki na bezsenność... jednak w zamian zabrałam butelkę żołądkowej.

Po chwili wsiadłam z przyjaciółmi do busa jadącego nad Zatokę Trzmieli. Tam, gdzie dwa tygodnie temu przerwaliśmy poszukiwania. Wysiedliśmy na skraju lasu i ruszyliśmy leśnym duktem przed siebie. Kompas wskazywał kierunek na zachód. Nasza grupka licząca pięć osób nie wiadomo kiedy odłączyła się od reszty. Dwie dziewczyny i trzech chłopców.

– Musimy znaleźć jakąś polanę przed zapadnięciem nocy – odezwał się Kazik.

Był najstarszy z nas i nikt nie miał nic przeciwko temu, żeby objął dowodzenie.

Szliśmy w milczeniu, w nikłym świetle dnia słychać było bicie naszych serc, a od czasu do czasu pod butami zgrzytały kamienie. Pomiędzy drzewami przebijało niebo, które powoli zaczęło stroić się w gwiazdy.

Nie wiem skąd i jak przed nami nagle wyrosło wesołe miasteczko. Olbrzymi namiot cyrkowy w zapadającym mroku jarzył się przez plandekę światłem niczym chiński lampion. Nad nim świecił olbrzymi napis ATLANTYDA. Kolorowe festony żarówek mieszały się z wiszącymi w bezwietrzu flagami, a cały plac tętnił życiem. W powietrzu unosił się duszący i słodkawy smród menażerii. Przez megafon płynęła muzyka, chwilami zakłócana przez turkot agregatora wytwarzającego energię. Z lewej strony stały wozy pomalowane w spłowiałe już barwy z firaneczkami w oknach. Za nimi stały klatki ze śmierdzącymi zwierzętami.

Te potwory, demony, smoki, tygrysy i dziwolągi wyskakiwały przed nami jak z kapelusza.

– Musimy trzymać się razem – rzucił stanowczo Kazik.

– Boję się – wydusiła z siebie Agata.

– A ja nie! – krzyknął Rysiek. – Zobaczcie, jakie to jest fantastyczne zjawisko... las, dookoła ciemność, a tutaj jak w bajce.

– Raczej w piekle – wydusił z siebie do tej pory milczący Michał.

Nie zdążyłam się odezwać, bo za chwilę wpadliśmy w wir cyrkowej sztampy. Drogą szedł barwny korowód. Błazny i klauni policzkowali się wzajemnie, wywracali kozły, wydając przy tym dziwne okrzyki. Bat maestra klaskał, woltyżerki w trykotach wiły się i wyglądały, jakby były nagie. Rodzina akrobatów, a za nimi karły o mongoloidalnych i napuchłych rysach twarzy, wodogłowce nieufni i podejrzliwi, kobieta z brodą, gorylica, anakonda, dwieście kilo żywej wagi wytatuowanego monstrum i unikat poskramiaczki wszelkich zwierząt, rudowłosa dziewczyna o twarzy kota z pejczem w ręku. Istna maskarada.

– Madame Anastazja! – wrzeszczał karzeł siedzący na dwugłowym osiołku.

Na końcu tego diabelskiego swingu dreptał normalny, ale bardzo stary słoń. Jego skóra była tak zniszczona i wytarta jak powłoka starego sakwojażu. Cały ten pochód zmierzał do głównego wejścia wielkiego namiotu.

Odwróciłam się, obok stał Michał, a z dala zobaczyłam Agatę, która zniknęła w czeluściach tego tłumu. Wyglądała na bladą i przestraszoną. Kazika i Ryśka nigdzie nie mogłam dostrzec. Pobiegliśmy za nią, ale to tak, jakbyśmy mieli szukać igły w stogu siana.

– Co robimy? – zapytałam i nie czekając na odpowiedź, dodałam: – Idziemy do namiotu.

Michał kiwnął głową. Zawsze milczał z przyklejoną do twarzy łatką „Baba".

Weszliśmy do środka i zaniemówiliśmy. Na widowni tłum szalał, a na środku w blasku fleszy lśniła ogromna, wysypana trocinami arena. Kiedy muzyka zagrała tusz – nagle z tej czeluści wejścia zaczęły wyjeżdżać na welocypedach, rowerach o dziwnych kołach i trycyklach z tylnymi kołami z żywych węży, na obręczach i dziwacznych siodełkach maszkary i potwory. Ludzie – żołądki i ludzie – menory, diabły i anioły, dziwotwory zgromadzone w jednym miejscu i w jednym czasie.

Pod kopułą tego przybytku na rozhuśtanym trapezie krążyły cienie linoskoczków w rytm werbla wybijanego przez dobosza. Woltyżerka na palfreyu, a pod nią niekończąca obłędna karuzela składająca się z demonów tego świata. Cała menażeria rodem z piekła pod kaskadami światła wirowała malstromem absurdu. Ektoplazma słodka od potu oraz odchodów nieziemskiego zwierzyńca dusiła w gardle.

Trzymałam cały czas Michała za rękę i rozglądałam się za innymi z naszej paczki.

– Michał wyjdźmy na zewnątrz – szepnęłam. – Może tam ich znajdziemy?

Znowu kiwnął głową, jego twarz była blada, a kiedy wyszliśmy zobaczyliśmy pusty plac. Jedynie żyły budki z lemoniadą i watą cukrową. Obok gabinetu śmiechu stał kataryniarz z papugą, kręcił melodię i śpiewał: „... za tym pustym stepem miasto jest ogromne, dla nas dwojga tam zbuduję piękny dom...” Jego twarz była ludzka i jedyna tej nocy. Kiedy przechodziliśmy obok niego, to wydawało mi się, że słyszę szept – uciekajcie, a w dłoni poczułam palący ból i zobaczyłam na niej czarny kamień wielkości orzecha włoskiego. Odwróciłam się, kataryniarz znikł, tylko papuga unosiła się ku niebu, by za chwilę zmieszać się z ciemnością.

– Michał, widziałeś – wydusiłam z siebie.

– Kogo? – zapytał.

– Kataryniarza – odpowiedziałam.

– Jakiego znowu kataryniarza Łucjo? – zapytał zdziwiony.

Nagle ujrzałam białą postać. Szła z zamkniętymi oczami. Jej kruczoczarne włosy falowały i sięgały aż do pośladków. Ubrana w białą jak śnieg koszulę i długą do kostek, zaś biodra opasywał szeroki pas. Spod tej bieli wystawały bose stopy. Szła w sennym amoku, kierując się w stronę wejścia do namiotu.

– Lunatyczka – stwierdził Michał.

– To pas szahida! – krzyknęłam. – Uciekajmy!

Dziewczyna, jak zjawa zniknęła w środku tego ogromnego lampionu. Było już za późno na pomoc. Biegliśmy w ciemność, za chwilę za nami buchnął ogień i zaszumiał powiew wystrzału. Potężne baaach między świerkami i za chwilę nowy wystrzał, i nowa detonacja.

Staliśmy, a w oddali płonęło największe na świecie ognisko.

 

Wstawało słońce, co dzień to samo w brzoskwiniowych obłokach poranka. Wilgoć lśniła na usmolonej trawie. Dalej szedł cyrk wędrowny, ale już inny.

Stanowiliśmy jedną całość. My potwory, maszkary i dziwolągi zagnane w jedno miejsce, połączyliśmy się w jedną feerię teratologiczną naszych zmysłów. Sterczały w niebo opalone drzewa jak kominy i wyglądały niczym formistyczne dekoracje teatralne.

Wszyscy jesteśmy potworami. Przekroczyliśmy magiczne lustro Zaginionej Atlantydy to, co było miłością, już nie powróci, będziemy nienawiścią w odwróconym świecie potworów.

 

Obudziłam się na leśnej polanie, obok mnie wszyscy jeszcze spali. Wstałam i zobaczyłam ruiny chaty pośród strzępiastych georginii, podeszłam. Obok kwiatów w trawie leżała stara zniszczona czasem katarynka. W dłoni ciągle trzymałam czarny kamień.

Magia trwała nadal. Jednak Atlantyda już nie istniała.

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Bardzo fajny styl i ciekawe, niebezpośrednie, nawiązanie do tematu Atlantydy. Bohaterowie jakby weszli w progi nieznanego, noweg świata, co bardzo pasuje do tematu.

    Zakończenie zbiło mnie z tropu. Ten pas szahida był taki... zupełnie nie na miejscu. Wydaje mi się, że rozumiem, co miałaś na myśli w tych ostatnich fragmentach, ale niezupełnie. Jakoś ta ostatnia scena tak mnie rozbiła, że końcówkę musiałem czytać dwa razy. Pomijam już, że nie mam pojęcia czemu aż dwóch zamachowców chciało zaatakować wesołe miasteczko (chyba, że całość jest większą metaforą, która zupełnie mi umknęła).

    Cóż, pomimo końcówki, która do mnie nie trafiła, przyjemnie się czytało całą resztę.
  • Pasja 09.06.2021
    Dziękuję za spojrzenie i komentarz. Pas szahida jest jak najbardziej na miejscu. Jest wejściem w zaginiony obszar a zarazem wyjściem. Fikcja tego utworu jest ubrana w pewne metafory rzeczywistości. Nie ma dwóch zamachowców? Jest tylko dziewczyna jak zjawa. Zakończenie ma tutaj szczególne znaczenie. Ale poczekajmy na inne interpretacje.

    Pozdrawiam serdecznie
  • "Biegliśmy w ciemność, za chwilę za nami buchnął ogień i zaszumiał powiew wystrzału. Potężne baaach między świerkami i za chwilę nowy wystrzał, i nowa detonacja."

    Zinterpretowałem, że były dwa wybuchy. A skoro pas, to dwóch zamachowców.
  • Rozpoczynamy Głosowanie.
    Zapraszamy o czytania, komentowania i pozostawienia śladu pod tekstem. Potem do głosowania na Forum:
    https://www.opowi.pl/forum/literkowa-bitwa-na-proze-glosowanie-w935/
    To tylko pięć tekstów!
    Głosowanie potrwa do 16 czerwca /środa/ godz. 23:59
    Literkowa pozdrawia i życzy przyjemnej lektury.
  • Dekaos Dondi 15.06.2021
    Pasjo↔Taki tajemniczy tekst, szczególnie koniec, rozmyty interpretacyjnie.
    Dodatkowo ten korowód wielości różnej maści... ujednolicenie...i kataryniarz i katarynka na końcu.
    Taki klimat... że coś nie tak, jak powinno się kręci. Nie wiem, jak to określić:)Pozdrawiam:)↔%
  • Pasja 16.06.2021
    Dziękuję za tajemniczy i rozmyty obraz. Koniec tutaj ma powiązanie z dzieciństwem, domem i przemijaniem. Atlantyda jest w każdym z nas, jest marzeniem i odzwierciedleniem naszej wiosny.
    Może nieczytelne, ale czy zawsze wszystko musi być poukładane?

    Pozdrawiam
  • kigja 16.06.2021
    Jestem pod ciągłym wrażeniem wczorajszej opowieści, dlatego powyższe opowiadanie nie robi już dużego wrażenia. Piszesz o ważnych rzeczach, w sposób za bardzo zawoalowany i za bardzo wymyślony, a tak naprawdę meritum treści mieści się w tym kawałku:

    Wszyscy jesteśmy potworami. Przekroczyliśmy magiczne lustro Zaginionej Atlantydy to, co było miłością, już nie powróci, będziemy nienawiścią w odwróconym świecie potworów.
    "Obudziłam się na leśnej polanie, obok mnie wszyscy jeszcze spali. Wstałam i zobaczyłam ruiny chaty pośród strzępiastych georginii, podeszłam. Obok kwiatów w trawie leżała stara zniszczona czasem katarynka. W dłoni ciągle trzymałam czarny kamień.
    Magia trwała nadal. Jednak Atlantyda już nie istniała".

    ___
    Przykro mi za szczerość, ale muszę być uczciwa, choćby tylko wobec siebie.
    Pozdrawiam.
  • Pasja 19.06.2021
    Dziękuję za wejrzenie i nie rozumiem dlaczego jest ci przykro. Każdy ma swoje ja.

    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania