Łowczyni: Zmierzch wilka ✦ Rozdział 15
Do Camoru dotarł późnym popołudniem.
Koń, miodowa klacz z białym kryształkiem na czole, grzebnęła kopytem o błoto i targnęła łbem, gdy przekraczali wierzeje. Mężczyzna nie dziwił się niezadowoleniu zwierzęcia. Dolny Camor nie należał do najchlubniejszych części miasta. Drewniane baraki, zapadłe strzechy, wiecznie podmokłe, zmieszane z gównem i szczynami drogi czy wszechobecny smród były tego najlepszym dowodem. Przedmieścia wyglądały szaro i nijako, zupełnie jak ich mieszkańcy. W stężałych, ponurych twarzach widać było głód i zmęczenie. Na każdym kroku roiło się od żebraków, wychudzonych sierot, podejrzanych typów i wszelkiej maści oberwańców. Co jakiś czas w tłumie łachmanów błyskały nagie uda dziwek, szukających zarobku.
Naciągnął kaptur głębiej na głowę i popędził konia, chcąc jak najszybciej opuścić to okropne miejsce. Okazało się to trudne, bo na błotnistej ulicy było tłoczno. Krzyknął i wbił pięty w boki wierzchowca, na co ten wyrwał do przodu. Ludzie natychmiast rozpierzchli się na boki, pomstując i rzucając klątwy za pędzącym jeźdźcem.
Zwolnił dopiero, gdy dotarł do Bramy Słonecznej. Strażnicy nie zatrzymali go, do śródmieści wstęp miał każdy obywatel, niewyglądający na żebraka bądź pospolitego nędzarza. A ktoś kto miał konia biedakiem być nie mógł.
Za Bramą Słoneczną sytuacja miała się lepiej. Domy, choć drewniane, nie rozpadały się, miały wszystkie drzwi i okna. Drogi, co prawda, wciąż były piaszczyste, ale suche i nie zmieszane z breją rynsztoka, przez co nie czuć było dojmującego smrodu. Wzrok przykuwały szyldy drobnych warsztatów rzemieślniczych, pracowni krawieckich, sklepików z ziołami, a gdzieś w oddali zamajaczyły białe, pomalowane wapnem ściany uzdrowiska. Między domostwami echem niósł się stuk kowalskiego młota. Na ulicy, a w szczególności w dalszej części miasta i na rynku, aż kłębiło się od przechodniów. Przy kramach i stoiskach tłoczyli się ludzie, dzieciaki biegały pod nogami, wiszcząc i śmiejąc się głośno, a sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem, wraz z licytującymi łowcami okazji. Ponad całym tym zgiełkiem słychać było piski fujarki i płacz dziecka. Gdzieś szczekał pies.
Skierował konia w bok, w jedną z mniej tłocznych alejek. Główna ulica prowadziła wprost do Złotej Bramy, ale w tym tempie wątpił, by kiedykolwiek zdołał tam dotrzeć. Zdecydował się więc na trasę dłuższą, ale pozwalającą na kłus. A drogę przed sobą miał niemałą. Camor był największym miastem w Irdenie, liczącym mieszkańców w dziesiątkach tysięcy, a Śródmieścia zajmowały ponad połowę jego powierzchni. Miał nadzieję, że dotrze na miejsce w czasie nie dłuższym, niż cztery klepsydry.
Przed Złotą Bramę zajechał o zmierzchu.
Zamknięte wrota nie zdziwiły go. Zawsze były zamknięte. W końcu za nimi rozciągał się Camor Górny – najmożniejsza część miasta.
– Przejścia nie ma – krzyknął strażnik, który wyszedł z posterunku, zaalarmowany rżeniem konia.
– Jak to nie ma? – spytał jeździec.
– A tak to, panku – odparł tamten butnie, zatykając kciuki za pas. – Nocka już, a o tej porze nie wpuszczamy. A szczególnie zakurzonych włóczęgów. Zabieraj się stąd, obdartusie.
– Późno już – zgodził się wędrowiec spokojnie, zerkając na niebo, na którym zauważyć można było pierwsze gwiazdy. – Chciałbym móc wrócić do domu i pójść spać, jak na porządnego obywatela przystało.
– Tedy śpij – szczeknął zbrojny. – Ale w rynsztoku. Albo budzie, psie. Poszedł stąd, bo zaraz chłopaków zwołam. A wtedy, jak matkę kocham, pójdziesz spać, ale na wybudzenie nie masz co liczyć.
– O ile zakład, że każesz otworzyć bramę, nim doliczysz do dziesięciu?
– A o pięćdziesiąt szekli. Możesz mi już oddawać pieniądze, przybłędo. Jeździec nie odezwał się. Zdjął kaptur z głowy i spojrzał na strażnika, uśmiechając się z chytrze.
– P-panie – Wartownik zbladł, jak papier i zamrugał kilkukrotnie, zupełnie jakby liczył, że człowiek przed nim to nie Sewel Riss, jeden z dziesięciu Opiekunów Hael, a ktoś łudząco do niego podobny. Padł na kolano i spuścił głowę. – P-panie, ja... Jam nie chciał, ja... Nie wiedział, że... Wybaczenia proszę...
– Nie jąkaj się, tylko każ otwierać. Mam zakład do wygrania.
Gwardzista spojrzał na jeźdźca z otwartymi ustami, nie wiedząc jak zareagować. Widząc jednak zniecierpliwienie, które nagle objawiło się na twarzy mężczyzny, wykrzyczał polecenie podkomendnym.
Złota Brama rozwarła się z jękiem zawiasów.
Riss podjechał stępa do strażnika, a zrównawszy się z nim, zatrzymał konia. – Moje pięćdziesiąt szekli – rzucił, uśmiechając po lisiemu. Przyjął sakiewkę, zważył ją w dłoni i wrzucił woreczek do kieszeni.
Wygładził płaszcz i kaptur na plecach, by wyglądały jak należy, poprawił się w kulbace, po czym wbił strzemiona w boki zwierzęcia. Minąwszy oniemiałego strażnika, odwrócił się jeszcze i mrugnął do niego figlarnie, mając w głowie jedną myśl.
"Nareszcie w domu".
Komentarze (19)
Owe pięćdziesiąt szekli to imho za wiele, bo ile też taki strażnik dostaje na miesiąc? ;)
5! z pozdrowieniami ;)
Prawda to, w normalnym świecie tak, ale to Irden - pozostałości ludzkości. Straż w Camorze to najemnicy - służą Hael tylko dlatego, że gildia dobrze im płaci, samo miasto ich nie obchodzi. Jeśli płaciłaby mniej, najemnikom by się to zwyczajnie nie opłacało i miasto pożarłoby się od środka, nastąpiłby chaos. Kto obroniłby Opiekunów i mieszkańców Górnego Camoru przed bandytami, biedotą - wściekłą tłuszczą? Płacenie takich kwot to zło konieczne.
Poza tym to dowódca garnizonu (tego punktu) c:
Ok, więc tu wracamy do Riss'a :)
Ciekawe, nie powiem...
drobiazgi:
"A drogę przed sobą miał niemałą." — niemała droga?
"– A o pięćdziesiąt szekli. Możesz mi już oddawać pieniądze, przybłędo. Jeździec nie odezwał się. Zdjął kaptur z głowy i spojrzał na strażnika, uśmiechając się z chytrze." — po "przybłędo - brak myślnika i nie widać, że kończy się dialog.
W oczekiwaniu na kolejną część... ;)
Pozdrowionka :))
Wydaje mi się, że to słowo występuje nie tylko w mowie potocznej. "Niemała" jest użyta dokładnie w znaczeniu (wiernie cytując SJP) "dość duży pod względem rozmiarów[...]", a sama droga padła nie jako droga piaskowa czy asfaltowa, a bardziej "podróż". Myślisz, że i tak pozostaje to błędne?
Fakt, umknął mi, dzięki ;p
Pozdrawiam cieplutko :)
Aaaa skoro tak stawiasz sprawę - to nie wiem. Może i nie jest to błędem....
Pozostawiam ku twojej rozwadze :)
Pozdrowionka :)))
Hahaha, spoko, co jakiś czas mam takie zastoje, ale obiecuję, że następny rozdział będzie na czas ;)
Napisałaś "– O ile zakład, że każesz otworzyć bramę, nim doliczysz do dziesięciu?
– A o pięćdziesiąt szekli. Możesz mi już oddawać pieniądze, przybłędo. Jeździec nie odezwał się. Zdjął kaptur z głowy i spojrzał na strażnika, uśmiechając się z chytrze.
– P-panie – Wartownik zbladł, jak papier i zamrugał kilkukrotnie, zupełnie jakby liczył, że człowiek przed nim to nie Sewel Riss, jeden z dziesięciu Opiekunów Hael, a ktoś łudząco do niego podobny. Padł na kolano i spuścił głowę. – P-panie, ja... Jam nie chciał, ja... Nie wiedział, że... Wybaczenia proszę..."
No nie i jeszcze raz nie...
To powinno brzmieć tak : Zdjął kaptur z głowy i spojrzał na strażnika. Jego białe włosy, dotąd ukryte pod kapturem spowodowały naglą zmianę w zachowaniu strażników.
- Teraz poznaję. Ty jesteś ten no... ten co na potwory poluje... - strażnik szukał w pamięci właściwego słowa. Wyręczył go dowódca warty który właśnie podszedł.
- Gerald z Rivi, wiedźmin – przybysz, słysząc te słowa tylko skinął głową.
- Wejdź, nasz pan czeka na ciebie – kapitan Jofe skinął ręką, a złota Brama rozwarła się z jękiem zawiasów.
Hahahahahahaha to żart oczywiście, ale przeczytałem pierwsze zdania i od razu pojawił mi się obraz wiedźmina. Poważnie i to z dwóch powodów. Po pierwsze Geralda koń Płotka też nie lubił smrodu, ani błota, a po drugie często tak jak tu piszesz zaczynają się odcinki wiedźmina. Może i nie mam racji, ale takie wyobrażenie mam choćby tu "Naciągnął kaptur głębiej na głowę i popędził konia".
Napisałaś "Nocka już, a o tej porze nie wpuszczamy. A szczególnie zakurzonych włóczęgów. Zabieraj się stąd, obdartusie" – ileż to razy tak potraktowano Geralda.
Nie gniewaj się, ale tu naprawdę pachnie wiedźminem i ten zapach roztacza się na około tekstu.
Ciekawy opis takiego jakby podzamcza albo zaniedbanego zaplecza miasta rodem z... nie będę się powtarzał.
Dalej równie dobry opis takiego już lepiej utrzymanego śródmieścia.
Napisałaś " Miał nadzieję, że dotrze na miejsce w czasie nie dłuższym, niż cztery klepsydry" – tu mam zawsze problem, bo jedni pisarze, a czytam właśnie książkę takiego opisującego świat fantasy który używa czasu teraźniejszego, czyli godzin minut czy sekund, a inni wymyślają tak ja Ty klepsydry, modlitwy czy inne takie. Kurdę sam nie wiem co jest bardziej właściwe, bo gość którego czytam dostał nagrodę za najlepszą powieść sf, czyli można stosować czas tak jak dzisiaj.
Reasumując kolejny ciekawy odcinek. A Riss nie jest nowym bohaterem, jak to napisałem w krótkim komentarzu, ale wtedy nie myślałem zbyt logicznie.
Mam nadzieję że cie trochę nabrałem na początku hahahahah, ale tak mi wpadło do głowy.
Myślę, że niejeden koń nie zareagowałby najlepiej na podobną mieszankę. Z tymi zdaniami też myślę, że Ci się tylko wydaje. W końcu jak niby inaczej mam pisać? Każde słowo, które napiszę, a które pojawiło się u Sapkowskiego będzie Ci przywodziło na myśl Wiedźmina? XDD Nic nie poradzę, że facet użył w swojej kilkutomowej sadzie z 80% słów typowych dla tego gatunku XD
Wcześniej stosowałam "nasz czas", ale wiele osób na to narzekało. W sumie, tak na dobrą sprawę, to w średniowieczu nie potrafiono odmierzać czasu tak dokładnie - co do sekundy czy minuty, więc stosowanie własnej miary czasu wydaje się logiczne. Ja traktuję klepsydrę jako, tak mniej więcej, pół godziny.
Haha, tak - zdecydowanie Ci się to udało :p
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania