WHITES - Rozdział 10. Hic est finis

…gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie…

…wtem stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła…

- Nie bójcie się! Oto zwiastuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu. Dziś bowiem w mieście Białości narodzi się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: znajdziecie mężczyznę oraz kobietę, którzy…

Ból nie do opisania. To pierwsze, co poczuł Pavel, gdy się ocknął.

- …połączą się w jedno i dostąpią majestatu Pańskiego. Zespoleni tak…

Próbował otworzyć oczy, co z początku mu nie wychodziło. Po paru próbach zlepione ropą ślepia ustąpiły, lecz obraz był tak rozmyty, że chłopak nie był w stanie nic dojrzeć.

- …w całość, ujrzą dwa czarne kruki wstępujące w przestworza. Znak ten…

Gdzie ja kurwa jestem? Ze strachem zapytał sam siebie, gdy mgielna zasłona zaczęła się rozmywać. I czemu cały świat się odwrócił?

- …będzie obwieszczał rychły upadek Czarności tego świata. Wtem…

Zdał sobie sprawę, ze wisi do góry nogami, przyczepiony do haku na suficie grubym sznurem, który mocno wbijał mu się w kostki. Z tej także części nóg zaczęły sączyć się małe stróżki krwi, które zaczął czuć, gdy wolno ściekały po jego nagim ciele i dostrzegać, gdy lądowały na drewnianej posadce pod nim. Drugim węzłem potraktowane zostały splecione za plecami dłonie.

Gdy ujrzał istotę odzianą w białe szaty stwierdził, że jest poza światem. Jego ciało wraz z duszą postanowiło opuścić ziemie, a teraz wokół niego rozgrywał się teatr wstępu do nieba, prowadzony przez samego świętego Piotra.

Mógł jednak tylko o tym pomarzyć. Rzeczywistość była o wiele gorsza.

- …Białe Anioły zawyją przeciągle trójskładowym rykiem, który przegna zasmolone…

Duch? Nie, to człowiek. To mężczyzna, sądząc po donośnym głosie. Kaznodzieja? Gdzie, już wszelkie religie nie istnieją. Stare religie.

Pavel właśnie był światkiem ceremonii przeprowadzanej w nowej wierze.

- …sługi Belzebuba do swych podziemnych pieczar, gdzie doczekają niczego więcej, niż…

To jakaś sekta, uświadomił sobie. Co to za słowa? Zapewne przekształcone cytaty z Biblii, głównie z ewangelii według świętego Łukasza.

Rozejrzał się. Po przeciwległej stronie pokoju wisiała Tatiana, równie nago jak on. Jej ręce były skrępowane. Nie przebudziła się jeszcze, o co zaczął odczuwać zazdrość. Zauważył, jak nieopalone piersi dziewczyny harmonijnie zwisają w dół, poddając się łagodnie prawu grawitacji. Ciekła jej z kostek krew, która w ciele blondynki utworzyła małe korytko. Czerwona ciecz wędrowała po jej nogach i brzuchu aż do piersi, skąd z nabrzmiałych sutków skapywała regularnie na podłogę.

To piekło, chłopie. Umysł nie poklepywał go po plecach, a scenariusze kłębiące się w jego głowie wędrowały w różne, najmroczniejsze ścieżki. Prócz Tatiany, w pomieszczeniu znajdowało się znacznie więcej osób odzianych w białe szaty, które hipnotycznie spoglądały na recytującego wersy z księgi mężczyznę. Całe ciała białych ludzi był skrupulatnie zasłonięte.

- …śmierci z głodu i pragnienia. Gdy ryk Białych Aniołów ucichnie, posilą się one nowym owocem Pańskim, skłębionym w kobiecie, której będzie bronił jej mężczyzna. Po strawieniu dwójki ludzi, z nieba stąpi Mesjasz, Pan nasz i świętować będziemy po wsze czasy jego łaskę i majestat. Amen.

- Amen – rzekli pozostali.

- Co to za pierdolenie – wyksztusił z siebie Pavel.

Poczuł nagłe kopnięcie w tył głowy. Ból przeszył go od potylicy aż po czubek nosa i odebrał na krótko dech w piersi.

- Um pilnować. Um dostać taki rozkaz. Mężczyzna siedzieć cicho. Odpoczywać.

Ciekawe jak odpoczywać. W takiej pozycji.

- Co tu się dzieje? – spytała Tatiana, która najwyraźniej dopiero teraz się przebudziła. – Czemu jestem…aaa! – krzyknęła, zdając sobie sprawę, że jest kompletnie naga i otoczona przez kilkadziesiąt istot odzianych w białe szaty.

Um wyłonił się zza chłopaka i utykając, podbiegł do Tatiany. Gdy znalazł się od niej na wyciągnięcie ręki, zdzielił ją porządnie drewniana laską po gołych pośladkach.

- Um pilnować. Um dostać taki rozkaz. Kobieta siedzieć cicho. Odpoczywać.

Tatiana nie zawyła z bólu, chociaż ten przeszył ją dogłębnie. Była przerażona widokiem garbatego faceta.

Kogoś tak szpetnego Pavel nie widział w swoim życiu na oczu. W dużym skrócie, mężczyzna który sam siebie określał imieniem „Um”, przypominał brata bliźniaka dzwonnika z Notre Dame. A bardziej przypominałby jego brata, gdyby dodatkowo wpadł pod pociąg i przeleżał kilka lat w bagnach Pantanal w Ameryce Południowej.

- Bardzo dobrze, Um.

- Um zawsze służyć Najwyższemu Kapłanowi – odparł, a podczas wypowiadania słowa „najwyższemu”, powoli kiwną głową w dół i w górę.

- Wiem o tym. Masz – mężczyzna wysunął dłonie w stronę garbatego i wręczył mu szmaciane zawiniątko. – To w nagrodę. Pilnuj ich dalej.

- Um dziękować Najwyższemu Kapłanowi. Um pilnować dalej, Najwyższy Kapłanie.

Po podwójnym kiwnięciu utykający mężczyzna powędrował w kąt pomieszczenia i tam zaczął inspekcje swojego prezentu, co chwila czujnie spoglądając na wiszącą dwójkę ludzi.

- Bardzo dobrze – rzekł i uniósł ręce, zwracając się do pozostałych. – Bracia, ta chwila nadejdzie już niedługo. Teraz pozwólcie udać się za mną, a gdy wrócimy, dopełni się to, co ma zostać dopełnione.

Biali ludzie równo kiwnęli głowami na znak aprobaty i ruszyli wolno za mężczyzną z księgą. Po dwóch minutach w pomieszczeniu pozostał gmerający w swoim zawiniątku Um, niemogąca dojść do siebie Tatiana oraz Pavel.

- Wypuście nas! Wypuście nas! – gdy strach ją opuścił, zaczęła krzyczeć i szamotać się na sznurku, co chłopakowi przypominało rzucającego się kurczaka na linii produkcyjnej w rzeźni. – Ej, ty! – zwróciła się do ubranego w poobdzierane łachmany mężczyzny, czego od razu pożałowała.

Stojący do niej plecami Um odwrócił jedynie głowę i poczęstował ją bladym jak księżyc w pełni spojrzeniem, co do złudzenia przywiodło Pavelowi na myśl Tolkienowskiego Golluma, który w podobny sposób penetrował wzrokiem wszystkich, którzy chcieli mu odebrać pierścień. Ich spojrzenia były identyczne.

Garbaty w swoim zawiniątku nie posiadał jednak niczego, co dało się nałożyć na palce. Jego wzrok spenetrował umysł dziewczyny do tego stopnia, że przestała się szamotać i po kilku chwilach zastygła w bezruchu, jedynie lekko pochlipując pod nosem.

Um powrócił do oddawania czci swojemu pakunkowi, mówiąc do siebie cicho pod nosem i głaszcząc otulającą pudełko szmatkę.

- Tak…tak…już niedługo…Um dostać. Um za niedługo będzie mógł to otworzyć.

- Co tam masz, Umie?

- Prezent – rzekł z uśmiechem, odwracając się do chłopaka. – Mój prezent, tak. Prezent Uma. Od Najwyższego Kapłana.

Tak jak i wcześniej, na określenie „wysokości” kapłana kiwnął głową. Zdawać by się mogło, że nie włożył w tę czynność należytej uwagi, wykonując ją odruchowo.

- A co to takiego?

- Mężczyzna chce zobaczyć? – spytał radośnie, tupiąc piętami o drewniane deski.

Może uda mi się go jakoś przekabacić. W głowie chłopaka zacząć rodzić się plan działania. Dać mu trochę uwagi; zainteresować się czymś, czym on się interesuje i o tym z nim rozmawiać…tak, to pociągniemy temat zawiniątka. Oby tylko za wcześnie nie wrócił Najwyższy Kapłan ze swoją bandą.

- Oczywiście, że tak – odpowiedział z wymuszonym uśmiechem na twarzy.

- Mężczyzna smutny, dlaczego?

- Nie jestem smutny, Umie. Nic z tych rzeczy – upewnił go, dziwiąc się wewnętrznie, jak takie człekopodobne stworzenie jak Um może odczytać udawaną mimikę.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wisząc do góry nogami i uśmiechając się szeroko, jego twarz dla osoby stojącej normalnie na ziemi przybiera smutny kształt.

- A to dlatego, że jestem odwrócony do góry nogami, Umie. Ale gwarantuje ci, że…

- Um nie chciał tak bić mężczyzny. Ani kobiety – przerwał mu, zbliżając się kilka kroków. – Ale tak trzeba. Tak rozkazał…

- Najwyższy Kapłan?

- Właśnie – odparł, kiwając wręcz beznamiętnie głową.

- Rozumiem, Umie. Niczym się nie przejmuj. To jak, pokażesz mi, co tam masz?

- Czemu nie. Um nie dostać żadnego zakazu na pokazywanie mężczyźnie prezentu.

Kuśtykający dźwięk chodu nabrał tępa i Um po chwili stał przy Pavelu, na którego twarzy zdążyło zastygnąć do tej pory sporo kropel krwi. Garbaty pozbył się prędko szmacianego opakowania z prezentu, rzucając je za siebie i nachylił się nad chłopakiem.

Jego węch przeszył odór niemytych zębów. A bardziej mytych i to wiele razy dziennie, ale pasta ze średniowiecznego rynsztoku marki polecanej wszelkiej maści prawiczkom, chcącym do końca życia swoje seksualne doznania kształtować jedynie w wyobrażeniach sennych. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że Um praktycznie nie ma zębów i gdy mówi, to chaotycznie obraca językiem w buzi, starając się nadać swoim słowom poprawne brzmienie.

- Na pewno mężczyzna chce zobaczyć?

- Tak, Umie. Bardzo chce zobaczyć.

Na te słowa nawet Tatiana, dotąd godząca się z myślą, że najprawdopodobniej zaraz ją zabiją, zwróciła baczniejsza uwagę na Uma i Pavela.

- Oto i mój prezent.

Rzekł triumfalnie Um, otwierając tekturowe pudełko i wyciągając z niego to, co otrzymał od Najwyższego Kapłana.

Chłopak natychmiast pożałował, że zaczął jakąkolwiek rozmowę z Umem. To, co zobaczył, w pierwszej chwili wywołało konwulsyjne ruchy jego całego ciała. Mięśnie brzucha spięły się tak mocno, że o mało nie uderzył głową w kolana.

Po kilku sekundach zaczęło mu się ostro przelewać w brzuchu i cudem powstrzymał opróżnienie żołądka na podłogę. Wiedział, że takie zachowanie całkowicie zniweczy wszelką sympatie, którą zdążył sobie zaskarbić u utykającego mężczyzny.

Gdy zdołał się opanować, zdał sobie sprawę, że Tatiana wymiotuje. A przynajmniej próbuje wymiotować, bo resztki jej ostatniego posiłku wylądowały już kilka sekund temu na drewnianej posadce, mieszając się ze świeżą krwią, która nie zdążyła jeszcze zaschnąć.

Nie mogli się spodziewać (nawet po takim osobniku jak Um), że wyciągnie z pudełka zakonserwowaną głowę Białego, która dziwnie napuchła i stała się blisko dwa razy większa, niż standardowa głowa żywej bladej bestii.

- Um po tym, jak dopełnić się to, co ma się dopełnić – zmrużył powieki, starając się przytoczyć dokładne słowa wypowiedziane wcześniej przez Najwyższego Kapłana. – Wchłonie moc tych boskich stworzeń.

- W jaki sposób? – spytał niepewnie Pavel, spoglądając z ukosa na dziewczyna, która ciągle stara się powstrzymać swoje puste wymioty. Zastanawiał się, dlaczego nie poczuli wcześniej głowy Białego, gdy znajdowała się w pomieszczeniu już jakiś czas. Pewnie znacząca ilość środków konserwujących pozwoliła pozbawić ją jakichkolwiek zapachów.

- Um zjeść głowę. Tak pozyskać moc i stać się wtedy lepszą wersją Uma. Tak mówić Najwyższy Kapłan.

Gdy Um szybko kiwnął na słowo „najwyższy”, Tatiany żołądkiem wstrząsnęło i wyrzuciła z siebie resztki czegoś, co na podłodze przypominało żółto-brązową maź.

Nie zwracaj uwagi jak chore rzeczy się tutaj dzieją, chłopie. Wkradnij się w jego łaski za wszelką cenę, bo w przeciwnym wypadku on zje ciebie, Tatianę i bóg wie kogo jeszcze.

- O tak, Kapłan ma racje.

- Najwyższy Kapłan – poprawił go, znów przesuwając prędko głowę w dół, a następnie w górę.

- Tak jest, Najwyższy Kapłan. Umie, a powiedz mi…

- Tak? Tak, co Um ma powiedzieć mężczyźnie? – spytał podekscytowany, kręcąc głowa konserwy-Białego w dłoniach.

- Schowaj to, Umie. Proszę. Zostaw na potem, aby ci nikt nie ukradł.

Tatiana podziękowała mu za to w myślach. Wreszcie zdoła zapanować nad swoim ciałem. A przynajmniej tak sądziła.

- Mężczyzna mieć racje. Um dostać prezent i Um o niego dbać. Zawsze gdy Um zjeść głowę, czuć się lepiej.

Boże, to on wiele razy spożywał coś takiego. Skoro Um zje głowę „po tym, jak dopełnić się to, co ma się dopełnić”, to znaczy, że rytuał, który wcześniej odczytał Najwyższy Kapłan, nie odbywa się tutaj pierwszy raz.

Um odłożył głowę do pudełka, zamknął je szczelnie i zawinął szmatką. Następnie powędrował (a bardziej pokuśtykał) w róg pokoju i tam położył swój prezent na niskim, drewnianym stoliku, przyglądając mu się jeszcze przez chwilę.

- Umie, podejdź proszę.

Garbaty po chwili znalazł się przy Pavelu.

- Możesz coś dla mnie zrobić?

- Dla mężczyzny? Hmmm – rzekł przeciągle, wiercąc oczami sklepienie pomieszczenia. Bóg jeden wie, czy naprawdę myślał, czy też zauważył, że zastanawiający się nad czymś ludzie naturalnie wędrują wzrokiem po okolicy. – Pewnie! Mężczyzna być moim przyjacielem. Mężczyzna też lubić prezenty. Ale nie moje, prawda?

- Prawda, Umie. To twój prezent. A teraz, posłuchaj – chłopak z trudem przełknął ślinę. – Bardzo boli mnie ciało. Leci ze mnie krew i czuje, że zaraz umrę.

- O nie! Czemu mężczyzna ma umrzeć?

- Jestem skrępowany i mnie wszystko boli. Tak samo Tatianę, prawda?

Garbaty odwrócił się w stronę wiszącej kobiety, oczekując odpowiedzi.

- O tak, ledwo żyję, Umie – powtórzyła, nie skrywając bólu, który przeszywał jej kostki.

- Czy jej można ufać, mężczyzno? – spytał chłopaka szeptem, przystawiając mu twarz do ucha.

Pavel potrzebował sekundy na to, by odór dotarłszy cudem do receptorów węchowych przez przewód słuchowy opuścił jego ciało.

- Tak, to również przyjaciel.

- Jest! Mam już dwóch przyjaciół!

Um zaczął skakać w miejscu i klaskać w dłonie. Pavel, obawiając się, że przywoła tym sposobem resztę ludzi w białych szatach, przerwał mu prośbą:

- Czy możesz uśmierzyć nam cierpienie, podając mi do dłoni nóż, znajdujący się obok twojego prezentu?

- Co to znaczy uśmierzyć? – spytał, gubiąc się w złożoności pytania.

- Czyli zmniejszyć. Pomóc.

- Tak! Um pomoże swoim przyjaciołom.

Szybko powędrował wzrokiem od Pavela do Tatiany i ruszył po ostry, krótki przedmiot znajdujący się na stole. Kiedy wracał z narzędziem w ręku, jego oczy wypełniło spełnienie.

- Proszę.

Um wcisnął nóż w związane palce chłopaka i stanął na wprost niego.

Teraz tylko potrzebuje minutę, góra dwóch, by uwolnić swoje ręce. Potem będę musiał zgiąć się w pasie i dostać w ten sposób do kostek. To powinno mi zająć nie dłużej niż pięć minut. Teraz tylko zagadać tego tępaka i nadal utrzymywać go w przeświadczeniu, że jesteśmy jego przyjaciółmi.

Mózg chłopaka błyskawicznie przesyłał impulsy elektryczne z jednych neuronów do drugich, pomimo faktu, że szczypały go kostki i niemiłosiernie piekły nadgarstki.

- Mężczyzna?

- Tak, Umie? – odparł, mrugając powiekami coraz szybciej. Nie wiedział, jak długo wisi w tej pozycji, lecz był pewien, że do jego narządu odpowiadającego za myślenie napłynęła solidna porcja nadmiarowej krwi. Jego zmysły uległy zaostrzeniu, ale zarazem odczuwał każdy ból ze zwielokrotnioną siłą.

- Mężczyzna chce się uwolnić, tak?

- Tak.

Stwierdził, że nie ma sensu kłamać. Ciężko było nie powiązać słyszalnego dźwięku, jaki wydawał z siebie trzeszczący o sznur nóż z próbą uwolnienia się.

Chłopak zdawał sobie sprawę, że Um podał im to narzędzie, będąc w pewnej części otumaniony zyskaną atencją. W głębi serca jednak musiał zdawać sobie sprawę, że próbują uciec, ponieważ takie wnioskowanie nie wynika z umysłu geniusza, a z wrodzonej w każdego człowieka intuicji.

- Ja…nie mogę na to pozwolić – rzekł, wyciągając swoje dłonie w stronę Pavela, który uświadomił sobie, z jaką łatwością Um (gdyby tylko chciał) mógłby rozprawić się z nim i Tatianą.

- Czekaj, Umie! – krzyknął, chcąc zatrzymać zbliżające się dłonie garbatego. W tym właśnie momencie węzeł na jego nadgarstkach puścił i dłonie chłopaka napędzane grawitacją runęły na podłogę. – Patrz, mam wolne ręce. Nie chce umrzeć, muszę sobie pomóc, pamiętasz?

Blade oczy utykającego zaczęły wędrować po suficie pomieszczenia.

- A, tak! Przecież mężczyzna to przyjaciel. Trzeba pomóc mężczyźnie.

- Tak, już mi pomogłeś. Nawet bardzo.

- Jeszcze tam, o! – Um wskazał na jego kostki. – Tam mężczyzna musi przeciąć!

- Właśnie to będę robił – odparł, zginając się w połowie i łapiąc prawą ręką kostek, a lewą zaczynając przecinanie liny. – Umie?

- Tak?

- Jak myślisz, ile mamy czasu, zanim wrócą?

- Um myśleć, że nie dłużej niż pięć minut.

Pięć minut. Tyle czasu teraz kosztowało życie dwojga ludzi. Pavel musiał się pośpieszyć, by nie skończyć jako część rytuału, którego opis wcześniej wysłuchał. Jednak mięśnie jego brzucha powoli dawały za wygraną i coraz to bardziej musiał prostować swoją lewą rękę, by nóż mógł dosięgać węzła.

Jeszcze kilka sekund i po sprawie.

Ostatnie gwizdy noża o sznur i chłopak poleciał z hukiem na podłogę, uderzając kością ogonową o deski. Pośladki zabolały go tak mocno, że przypomniały mu się czasy dzieciństwa, gdzie za najgorsze z wybryków dostawał od ojca pasem po tyłku.

Kurwa, boli jak kiedyś, stwierdził, stając na równe nogi. Uma przy nim nie było; garbaty powędrował do swojego pakunku, szepcząc coś do siebie pod nosem.

Nie było czasu go więcej zabawiać. Teraz czas na Tatianę. Sam się zdziwił, jak szybko zdołał do niej podejść; jego nogi nadal musiały być w przyzwoitej kondycji.

- Tatiana? Hej, złotko?

Dziewczyna nie odpowiadała. Jej przekrwione oczy błądziły w amoku po całym pomieszczeniu.

Przeszedł za nią i zaczął walczyć z pierwszym węzłem, spoglądając z ukosa na Uma, który głaskał leżący na stoliku prezent.

Oby się nie wybił z tego swojego transu, błagał w myślach chłopak.

Po chwili poczuł, jak jego lewa dłoń odskoczyła pod wpływem braku oporu stawianego przez przecięty właśnie węzeł. Ręce dziewczyny wygięły się nienaturalnie i spadły na podłogę.

Teraz góra. Szybko, szybko.

- Tak…tak…już niedługo…Um dostać. Um za niedługo będzie mógł to otworzyć – Um zaczął powtarzać na głos tę samą formułkę, co wcześniej.

Przecież już to wcześniej otworzyłeś, kretynie. Dobra, nie czas na to.

Jeszcze pół minuty i zawinięty ciasno sznur na kostkach dziewczyny powinien puścić.

Chłopak objął wolną prawą ręką Tatianę w pasie, aby nie upadła jak on całym ciałem na podłogę.

W tym momencie usłyszał głosy dochodzące zza drzwi. Z każdą sekundą dźwięk był coraz bardziej donośny i wyraźny.

Zbliżała się grupa odzianych na biało istot na czele z Najświętszym Kapłanem, który recytował głośno:

- Narodzi się nam Mesjasz, Pan nasz. Zbawiciel. Narodzi się nam Mesjasz, Pan nasz. Zbawiciel.

Mam mało czasu. Bardzo mało. Szybciej, do jasnej cholery.

W tym momencie ręka chłopaka chwyciła dziewczynę, amortyzując jej upadek.

- Tatiana? Hej, wstawaj.

- Co…gdzie ja…to nie był sen? – spytała całkowicie zdezorientowana.

- Nie, słuchaj – rzekł, rozglądając się gorączkowo za czymś do ubrania.

Po chwili dostrzegł leżące za nimi na podłodze białe stroje, identycznie z tymi, jakie nosili wyznawcy kultu Najświętszego Kapłana.

- Zakładaj to.

Gdy się ubrali, Tatiana spytała go drżącym głosem:

- Pavel, jak my się tu znaleźliśmy? Czemu nic nie pamiętam?

- Nie teraz, złotko. Musimy uciekać.

Z oczywistych względów nie mogli skorzystać z drzwi.

W pomieszczeniu były jednak dwa okna. Jedno znajdowało się nad stolikiem, przy którym nadal stał Um. Drugie natomiast ulokowane zostało na wysokości bioder chłopaka, zaraz za nim. Obydwie szklane konstrukcje zdawały się być szerokie i wysokie na tyle, by móc z łatwością zmieścić dwoje lecących przez nie jednocześnie ludzi.

Gdy wyjrzał przez to bliższe jemu, dostrzegł, że znajdują na wysokości mniej więcej drugiego piętra, a na zewnątrz zalega całkiem spora warstwa śniegu.

Odsunął się na trzy metry w tył i przywołał do siebie blondynkę.

- Łap mnie za ręce.

- Po co?

- Będziemy skakać.

- Żartujesz chyba – jej twarz nabrała zmarszczek. Nie wiadomo, czy z powodu bólu wywołanego długim wiszeniem głową w dół, czy też pomysłu Pavela co do zabawy w „skok w dal”.

- Nie. Już!

Rozpędzili się i skoczyli. Gdy ich stopy przestały czuć pod sobą jakąkolwiek powierzchnie, do pomieszczenia wszedł Najświętszy Kapłan. Wyklną Uma od bezmyślnych dzwonników i zaczął wydawać rozkazy swoim białym sługom, którzy wkroczyli za nim do pokoju w przedrytualnym podnieceniu. Musieli jednak obejść się smakiem, widząc wolno zwisające sznury i słysząc gniewnego przywódcę.

- Łapać ich. Za wszelką cenę – rzucił, spoglądając złowrogo na resztki szkła pozostałe w otworze okiennym. – Za wszelką cenę.

* * *

Warstwa białego puchu okazała się znacznie grubsza, niż sądzili. Gdy Tatiana się z niej wyłoniła, zauważyła, że chłopak już na nią czeka.

- Chodź, nie ma czasu do stracenia.

Złapał ją za rękę i popędzili przed siebie.

- Dasz radę biec? – spytał ją, spoglądając na własne stopy, które zaczęły odczuwać pierwsze efekty kontaktu ze śniegiem.

- Dam. Chyba muszę.

Pavel oglądnął się za siebie – pusto. Nikt ich jeszcze nie ściga. Przynajmniej nie ulicą Krupskoy, którą się teraz obydwoje poruszali. Przy okazji upewnienia się, że za plecami mają czysto, omiótł wzrokiem miejsce z którego przed chwilą wyskoczyli.

Budynek miał żółto-biały kolor, który bez jakiejkolwiek konserwacji w ciągu ostatnich kilku lat zdążył mocno wyblaknąć. Wejście zdobiły białe filary wraz z masywnymi drzwiami, nad którymi prezentował się podniszczały i nadpalony napis: „KA PAŃSTWOWA AKADEMIA MEDYCZNA”. Rzędy równo rozstawionych okien czteropiętrowej konstrukcji były okraszone śniegiem, prócz jednego – tego, które posłużyło im za wyjście awaryjne.

Przez nie spoglądał Najświętszy Kapłan, nerwowo poganiając członków swojej religijnej sekty do pościgu za zbiegami.

Chłopak nie dostrzegł stojącego w witrynie przywódcy, a gdy przebiegli przez rozległe skrzyżowanie i znaleźli się na ulicy Tenishevoy, jego myśli poszybowały w stronę odnalezienia orientacji w terenie.

Nie wiedzieli, gdzie są ani jak się tu znaleźli.

Ich pamięć odeszła w niebyt i ostatnie, co obydwoje pamiętali, odnosi się do niewygodnego spania przy ognisku obok pomnika samolotu Jak-42. A to, co działo się nazajutrz zostało wycięte z ich pamięci przy użyciu jakiegoś magicznego, chirurgicznie precyzyjnego cięcia.

Gdy mijali po swojej prawej przystanek autobusowy, dostrzegli tabliczkę z numerem stacji i nazwą przystanku. Pod spodem wisiał porwany baner reklamowy, z którego zachował się jedynie napis: „Za tydzień już tutaj, w Smoleńsku. Nie przegap najsławniejszego chóru męskiego Armii Rosyjskiej”.

- Jesteśmy w Smoleńsku – westchnął z ulgą chłopak, widząc poczerniałe od czasu litery. Przypominał sobie, jak donośnie śpiewali członkowie Chóru Aleksandrowa, gdy był na ich występie kiedyś w Moskwie.

Tymczasem na niebie słońce górowało wysoko, co wskazywało, że poprawnie nastawione zegarki powinny wskazywać południe.

- Pavel?

- Tak? – odpowiedział, spoglądając na nią z ukosa.

W tej białej szacie wyglądała komicznie i przez pewien moment miał ochotę się roześmiać. Zdał sobie jednak sprawę, że sam wygląda identycznie jak ona.

Jest tylko nieco wyższym pingwinem.

- Muszę chwilę odpocząć.

- Dobra, to wejdźmy tam. Damy sobie odetchnąć chwilę i obmyślimy, co dalej.

Drzwi do sklepu odzieżowego były nadłamane, wystarczyło więc wysilić swoje nogi do krótkiego skoku, by je pokonać.

W środku jednego, wielkiego pomieszczenia panował przyjemny dla oka półmrok. Sklep niegdyś ewidentnie podzielony na sekcje przeznaczone dla kobiet i mężczyzn, teraz wyglądał, jakby ktoś wczoraj wpuścił tutaj grupę dzieci i powiedział im, że im więcej bałaganu dadzą rade narobić, tym więcej słodyczy dostaną.

Dziewczyna usiadła na blacie, który za dawnych czasów służył do rozliczeń z klientami. W pośladki zaczął uwierać ją kabel od starej kasy fiskalnej, co jej jednak teraz nie przeszkadzało. Spełnienie w tym momencie było równoznacznie z chwilą odpoczynku.

Pavel podszedł ostrożnie do rzędu okien w połowie przysłoniętych roletami (zaciąganymi od dołu ku górze), które wychodziły na główna ulicę. Z początku nic nie dostrzegł, ale gdy już miał się odwrócić i zaproponować Tatianie, żeby za chwilę znaleźli sobie buty i odpowiednie odzienie (było mu zimno w tym białym stroju, a na dodatek klejnoty obijały mu się o nogi), zauważył grupkę biegnących główną ulicą istot ubranych identycznie jak on.

- Pochyl się, to oni – machnął do blondynki, każąc się jej położyć.

Chłopak kucnął i stworzył niewidoczną szparę w rolecie tak, by mógł przez nią dostrzec mężczyzn.

Nie ma ich. Co jest grane, pomyślał, marszcząc brwi. A co, jeśli sekciarze podążali za nimi, bazując na odciśniętych śladach stóp w śniegu? Nawet wolał o tym nie myśleć. Jeszcze przed chwilą tu…

Właśnie w tym momencie zobaczył biała szatę tuż za oknem. Zacisnął dłonią usta i nos, by nie wydać z siebie choć najdrobniejszego odgłosu.

- Ten imbecyl, Um – powiedział jeden z poszukiwaczy. – Jest tępy, to każdy wie. Ale nigdy się tak nie wychylał.

- Racja – przytaknął mu jeden z towarzyszy.

- Myślicie, że Najwyższy Kapłan złoży go za to w ofierze? – spytał biały kształt stojący zaraz za oknem. W jego głosie dało się dostrzec nutkę chorego podniecenia.

- Możliwe. Ale pewnie nas najpierw, jeżeli nie znajdziemy tej dwójki bachorów.

Sekciarze przez kilka minut chodzili po ulicy, ale wydawało się, że krążą w kółko i nie wiedzą dokładnie, co należy robić. Gdy stwierdzili z rozczarowaniem, że tutaj na pewno nie ma zbiegów, oddalili się, pozostawiając za sobą coraz cichszy odgłos dudniących o śnieg podeszw.

- Uf, udało się – westchnął chłopak po wzrokowym upewnieniu się, że poszukiwacze odeszli i teraz zapewne łapią jakiś inny, fałszywy trop. - Muszą być ślepi, albo kompletnie nie potrafią tropić.

Wstał i spojrzał na Tatianę, które leżała bezładnie na blacie. Zasnęła od razu jak się położyła.

Pavel stwierdził, że wykorzysta tą chwilę i poszuka dla nich odpowiednich ubrań. Sklep był ich pełen, wystarczyło jedynie dobrze pogmerać w stosach wymieszanej odzieży. Gdy skompletował pasujące dla siebie odzienie (wyglądał w nim jak Batman bez maski, który zamiast zabrać ze sobą czarną pelerynę, postanowił zastąpić ją ciepłymi, brązowymi trzewikami) i przeszedł do przeglądania damskiego obuwia, pomyślał o Umie.

Nazwał go wcześniej kretynem. Omamił go, przeciągając na swoją stronę. Wykorzystał to, że garbaty mężczyzna nie jest w pełni rozumu i że można nim manipulować w celu osiągnięcia własnego zysku.

Zrobiło mu się momentalnie żal, że ten człowiek odczuwa radość i szczęście, będąc uniżonym sługą jakieś sekty ze Smoleńska, gdzie za „dobre” uczynki nagradzany jest zakonserwowaną głową Białego, która ma go rzekomo przemienić w lepszą wersje siebie.

Ale koniec końców – przecież Pavel nie zna okoliczności tego, w jaki sposób Um dołączył do religii Najwyższego Kapłana. Może zasłużył na to swoimi poprzednimi uczynkami? Może jednak winę za jego los ponosi jedynie brutalna matka natura? Może też został zwyczajnie i perfidnie zmanipulowany przez przywódcę nowej religii?

Każdy jest egoistą. Wewnętrznie musimy odnieść korzyść z wykonywania jakiejkolwiek czynności, byśmy nie poniechali działania. Lub tez musi nam się wydawać, że to, co czynimy, jest dla nas korzystne.

Przykro mi, Umie. Ale drugi raz postąpiłbym tak samo.

- Mam – rzekł sam do siebie, podnosząc damskie adidasy o rozmiarze 38. – Powinny być dobre.

Uświadomił sobie właśnie, że podczas swoich wewnętrznych dywagacji, Tatiana wstała i sama wybrała dla siebie odpowiednie ubranie. Brakowało jej jedynie butów.

- Te są dla mnie? – spytała, wskazując na różowe adidasy trzymane w ręce przez Pavela.

- Tak, powinny być dobre.

Powoli spenetrował ją wzrokiem. Na głowę miała naciągniętą brązową czapkę z pomponem. Jej tułowie przyozdabiał czarny kubrak jakiejś niszowej marki, który uwypuklał piersi, podczas gdy na nogi wciągnęła białe spodnie narciarskie, za duże o co najmniej jeden rozmiar.

Chłopak jeszcze w normalnych czasach jej styl ubioru określiłby jako „totalne bezguście”, wiedząc, że brązowy, czarny, biały i różowy to nie jest rewelacyjne połączenie. Teraz jednak, nie miało to większego znaczenia.

Liczyło się to, żeby mieli ciepło. Musieli przetrwać.

- Co robimy dalej? – spytała, by po chwili podejść i wtulić się w Pavela.

- Trzeba pomyśleć – głaskał ją czule po policzku, a gdy poczuł, że spływają po nim łzy, pocałował ją.

- Musimy dotrzeć do Bastionu. O ile on istnieje. Przed tym, nim go wysadzą. Jednocześnie, trzeba ukrywać się przed członkami tej ześwirowanej sekty – wzdrygnął się, przypominając sobie wersety czytane przez Najświętszego Kapłana.

- Jak myślisz, co się stało z resztą?

- Masz na myśli…

- Grupę Borysa i Olega. Żyją?

- Nie wiem. Kompletnie nie pamiętam, co się wtedy działo. Pamiętam jedynie, że zasnęliśmy przy ognisku. Tyle. A co nastało dnia kolejnego, już nie.

- Ja tak samo – wtuliła się w niego jeszcze mocniej. – Pavel, ja już mam dość. Chcę odpocząć. Proszę, musimy to doprowadzić do końca.

- Jest takie łacińskie przysłowie, już nawet nie pamiętam, kto je stworzył, ale brzmi tak: „Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny”.

- To znaczy?

- O pokój trzeba walczyć. Nic więcej, nic mniej – odpowiedział, wlepiając wzrok w szamoczące się pod wpływem wiatru drzwi wejściowe do sklepu.

- Nie wiemy nawet, gdzie dokładnie jest Bastion.

- Racja, ale coś czuje, że idziemy w dobrym kierunku. Te wszystkie wizje, które miałem dotychczas…nie jestem pewien, co znaczą. Prócz tej jednej, która przyśniła mi się podczas nocy przy Jak-42. Nie wiem, ile dni przetrzymywali nas sekciarze, ale wiem, że to było wtedy. Podczas tamtej nocy.

- Opowiedz mi o tym śnie.

Przez kilka sekund zbierał roztrzepane na wiele kierunków myśli.

- Widziałem dwie piramidy, jak kiedyś. Nad nimi słońce. Wszystko wydawało mi się takie realne, że…aż mogłem wyciągnąć dłoń i obrócić w niej obydwie konstrukcje. Mogłem poczuć rażące w oczy promienie gwiazdy. Tylko że, w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, jakie to nieistotne. Wszystko to zeszło na dalszy plan.

- Dlaczego? – spytała, spoglądając mu w oczy.

- Ponieważ nagle cała dotychczasowa, wizyjna sceneria odsunęła się ode mnie, tak samo jak oglądany na ekranie monitora obrazek, gdy opcją lupy oddalimy go o kilkaset stopni. Nagle to wszystko wydało się małe. Pojawiła się za to twierdza.

- Twierdza? – ze zdziwienia powieki Tatiany rozchyliły się niebotycznie; gdyby ktoś postronny ją teraz widział, stwierdziłby, że ma wytrzeszcz oczu.

- Tak, twierdza. Z wieloma wieżami. Otoczona przez naturalną scenerie. Drzewa, krzewy, kwiaty i trawę.

- Uważasz, że wiesz, co ten sen znaczy? – w jej głosie dało się dostrzec nutkę zwątpienia.

- Tak, ale słuchaj. Podczas gdy te piramidy i słońce oddaliły się daleko a twierdza wraz z otaczającą ją naturą przybliżyła, ktoś się w niej pojawił. Machał i rzekł do mnie: „Chodź, prędko! Nic, po czym stąpasz, nie zostanie wykorzystane przeciwko tobie”, a gdy zauważył, że nie odpowiadam, to ruchem ręki otworzył wielkie wrota, które epatowały światłem. Ale nie tym samym, co słońce. Było to całkowicie białe światło, podobne do tego, przy którym szpitalni pacjenci spacerują po nocy na korytarzu.

- Myślisz, że…

- Tak. Myślę, że są to wrota do Bastionu.

- Czyli musimy odnaleźć tą twierdze, a ktoś nami dalej pokieruje?

- Tak sądzę. Nie wiem, skąd w mojej głowie takie sny, ale jestem niemal pewien, że teraz musimy udać się w stronę miejsca ze snu.

- Wiemy, gdzie to jest?

Dziewczyna odkleiła się od chłopaka i podeszła do wiszącego na ścianie lustra. Zdała sobie sprawę, że wygląda jak ubrana w lumpeksie alternatywka, ale nie miało to dla niej teraz znaczenia.

- Wiemy, że w Smoleńsku. Jak mówiłem, czuje, że idziemy w dobrym kierunku. Zaufaj mi.

Prosił ją o wiele. By powierzyć komuś swoją przyszłość tylko na podstawie wizji sennych?

Ale nie mieli wyboru. Musieli ryzykować.

- W takim razie w drogę – przystała na jego propozycje i ruszyła w stronę drzwi. Po chwili jednak stanęła i spojrzała mu głęboko w oczy. - Pavel?

- Tak? – spytał, stojąc już przy wyjściu.

- Złap mnie za rękę oraz obiecaj, że jej nie puścisz. Za nic na świecie.

W jej oczach dostrzegł skaczące, zielone iskierki które idealnie współgrały z niemal identycznym kolorem oczu dziewczyny.

- Obiecuje.

* * *

Gdy doszli do przecięcia się ulic Tenishevoy, Uritskogo i Tvardovskogo, chłopak poczuł, że dłoń dziewczyny zaczyna mu się wyślizgiwać z uścisku. Musiał trzymać ją coraz mocniej.

- Wszystko dobrze, złotko? – spytał, rozglądając się po okolicy.

W drodze do skrzyżowania trzech ulic musieli zachować szczególną ostrożność. Do ich uszu dochodziły dźwięki szamoczących się i wertujących okoliczne budynki sekciarzy, a natrafienie na nich w stanie takiego zmęczenia i bólu w różnych częściach ciała, jaki odczuwali, równało się pojmaniu i doprowadzeniu do Najświętszego Kapłana, który…

Chłopak wzdrygnął się na samą myśl o uczestnictwie w rytuale.

Było jednak coś jeszcze, co usłyszał chłopak, lecz nie był pewien, czy to wytwór jego zmęczonego umysłu, czy też realne wrażenie słuchowe.

Nagle zdał sobie sprawę, że minęło kilka sekund a dziewczyna nic nie odpowiedziała.

- Hej, wszystko dobrze? – ponowił pytanie, spoglądając w jej zielone oczy przesłonięte mglistą barierą.

- Nic nie jest dobrze. Wiesz o tym.

Wiedział, że ma rację.

- Ale w końcu mamy siebie.

- Chociaż tyle – jej wzrok utkwił gdzieś pośród pochmurnego nieba, który przysłaniał popołudniowe słońce.

- Też to słyszałaś? Tam wcześniej, gdy przechodziliśmy obok jednego z bloków po naszej prawej stronie?

- Tak, ci cholerni wariaci w białych szatach…

- Nie. Nie o nich mi chodzi. Wydawało mi się przez moment, że słyszę coś zupełnie innego. Coś…znajomego.

Wyjaśnił jej, jak w momencie, gdy przechodząc od jednej strony ulicy do drugiej, kryjąc się w międzyczasie za niedziałającymi autami i mniej lub bardziej zdemolowanymi budynkami, usłyszał dźwięk serii z MM40, którego używali Dercosi.

- Czemu mi wcześniej o tym nie powiedziałeś? – spytała z lekkim obruszeniem.

- Mieliśmy zachowywać się jak najciszej. Skąd wiedziałem, jak zareagujesz…

Trąciła go zadziornie łokciem w brzuch.

- Jesteś pewien, że to był MM40 któregoś z Dercosów?

- Nie jestem pewny, ale tak mi się wydaje.

Ruszyli dalej ulicą Tenishevoy. Gdy minęli przystanek autobusowy i zobaczyli, że na tym odcinku drogi leży kilka przewróconych ciężarówek z rozlaną po okolicy ropą naftową (teraz skrzętnie przykrytą sporą warstwą śniegu), postanowili skręcić w prawo, by obejść tę przeszkodzę.

Weszli w mniejszą uliczkę, gdzie dostrzegli kilkupiętrowy budynek, którego nadzwyczaj dobrze zachowane okna odbijały te promienie słońca, zdolnie przebić się przez wiszące na niebie cumulusy.

- „Hotel Trevaga” – Tatiana zacytowała metalowego czerwonego smerfa, mrugającego jednym okiem i trzymającego w ręku napis z nazwą hotelu.

- Patrz – chłopak wyciągnął dłoń i wskazał na wiszący w okolicy trzeciego piętra elektryczny banner. – Pokazuje godzinę i datę. Jakim cudem jeszcze działa? – spytał, nie doczekując się odpowiedzi.

Dziewczyna zdała sobie sprawę, że umiera z głodu. Z chęcią przepuściłaby też przez gardło większą odrobinę czegoś, co ukoiłoby jej pragnienie.

- Chodź, może znajdziemy w środku coś na ząb.

- Pewnie. Lepszego momentu na to, niż 27.12.2022 o godzinie 14:00 nie mogło być.

Jeżeli dać wiarę technologii po upadku cywilizacji, jakiej doświadczyli po nastaniu czasów WSV, to spędzili 26 grudnia w rękach tych sekciarzy…co oni z nimi wtedy robili?

Chłopak jednak szybko przestał o tym myśleć. Zdał sobie sprawę, jak nieistotne było targanie ze sobą kalendarzyka i zrywanie z niego kartek każdego dnia, byle tylko nie zatracić się w monotonii życia. Byle tylko wiedzieć, który dzień jest dzisiaj.

A przecież nie miało to już sensu. Tak samo jak kiedyś, pewna grupa osób umówiła się, że będziemy od tego i tego momentu liczyć lata anno domini – tyle że dlaczego właśnie roku pańskiego, a nie jakiegokolwiek innego?

Teraz powinniśmy liczyć czas inaczej. Wyzerować go w 2016 roku anno domini i od tamtego momentu przejść na pierwszy rok biały.

„Szanowni Państwo, przed wami wielki, niepowtarzalny, trzykrotny mistrz Smoleńskich rytuałów z dupy wziętych lat 1 i 2 anno WSV, Najświętszy Kapłan! Kto wie, być może i w tym pięknym, chodź nieco zdominowanym przez blade bestie roku 3 anno WSV, również zwycięży?! Bravo! Bravo!”.

Gdyby nie to, że przed wejściem do budynku odczytali, że to miejsce miało kiedyś za zadanie kwaterować przyjezdnych gości, za nic nie powiedzieliby, że to hotel.

W holu walało się pełno dokumentów fiskalnych, a chłopak, przyglądając się nieco nadpalonej boazerii pomieszczenia stwierdził, że musiał tutaj wybuchnąć jakiś pożar, który nie rozprzestrzenił się jednak na resztę pomieszczeń.

Drzwi do widny, marmurowych schodów oraz recepcyjnej toalety nie wykazywały śladów nadpalenia. Podobnie wejście do parterowej kuchni zachowało się w całości, bez najmniejszych śladów liźnięcia ogniem.

Tam też skierowała się od razu dziewczyna, wiedziona jednym z najmocniejszych ludzkich instynktów – głodem.

Podczas gdy szabrowała z łoskotem metalowe półki z napisem „SUCHA ŻYWNOŚĆ”, Pavel wyglądnął na zewnątrz, by upewnić się, że w okolicy jest bezpiecznie.

Przynajmniej względnie bezpiecznie. Co on sam mógł wiedzieć o uważanej obserwacji terenu? Nie był szkolony jak napotkani uprzednio Dercosi, ale po przejechaniu horyzontu wzrokiem i nie doszukaniu się niczego podejrzanego, wrócił do Tatiany oznajmiając z długim wydechem, że póki co mogą odsapnąć.

Ona go jednak kompletnie nie słuchała.

Dopadła krakersy, których data ważności przypadała na poprzedni rok i wcinała je tak szybko, że pompon na jej czapce gwałtownie wirował w te i we te.

- Co znalazłaś? – spytał w końcu, gdy samemu poczuł ssanie w żołądku.

- Dobre, jeszcze rok temu ważne – rzekła niewyraźnie, ciągle przeżuwając. – Masz.

Rzuciła w jego stronę paczkę herbatników czekoladowych, których data ważności wygasała ponad dwa lata temu.

- Widzę, że umiesz zadbać o swój interes – rzekł do niej.

Wzruszyła ramionami, śmiejąc się cicho pod nosem i posyłając mu zawadiackie spojrzenie mówiące: „No, dawaj! Walcz o swoje, a może coś dostaniesz!”.

Podszedł do niej i wymusił kilkoma buziakami podzielenie się pozostałymi krakersami. W zamian dał jej część swoich czarnych przysmaków.

Zjedli wszystko ze smakiem i popili butelkowaną wodą, której całe zgrzewki stały w garderobie kucharzy.

- Chodź – nakazał chłopak, stojąc już jedną nogą w holu.

- Po co? – spytała, marszcząc brwi.

- Nie pytaj. Po prostu chodź.

Zaczęła zbliżać się do niego powoli, a gdy znalazła się na wyciągniecie ręki, on złapał ją mocno za dłoń i poprowadził za sobą.

- Gdzie idziemy? – w brzuchu poczuła przyjemne ciepło.

- Zobaczysz.

Otworzył z hukiem drzwi, które uderzyły o marmurową ścianę.

- Robiłaś to kiedyś na schodach?

- Nie – rzekła, a on dostrzegł w jej oczach figlarne iskierki. – Ale Pavel, czy my teraz nie powinniśmy…

- Skąd. Zrobimy to tu i teraz.

Rzucił ją delikatnie na schody. Zaczęli się rozbierać, szybko i bez opamiętania, kompletnie nie zwracając uwagi na panującą wokół temperaturę.

Gdy byli już nadzy, ona zaczęła czuć zimno bijące od marmurowych szczebli, które wbijały się jej w pośladki, plecy i łokcie.

Zaraz potem poczuła obejmujące ją ciepło, które zakotwiczyło się w niej po same brzegi, tam na dole. Ciepło to raz uchodziło, raz powracało, generując w obydwojgu uczucie nazywane miłością i rozpalając ich do czerwoności.

Kochali się wiele minut, zapominając całkowicie o okropnościach dnia codziennego.

Gdy skończyli, ubrali się szybko, mając świadomość, że namiętność uprzednio ich rozgrzewająca, zaczyna się już ulatniać.

- Pavel?

Spytała blondynka, nakładając czapkę na głowę i tym samym finalizując swój ubiór.

- Słucham.

- Uwielbiam się z tobą kochać. Nie znam lepszego uczucia, niż to, gdy we mnie jesteś. Gdy on – przesunęła spojrzenie na penisa chłopaka, który już spoczywał pod warstwą materiału stanowiącego odzienie. – Jest we mnie.

- Też to uwielbiam. Będziemy mieli okazje robić to częściej, gdy tylko dotrzemy do Bastionu.

- Nadal w to wierzysz?

- Jeszcze bardziej, niż przedtem.

Wyszli przed hotel i ruszyli uliczką prosto, a następnie skręcili w lewo i wrócili na główną ulicę Tenishevoy, omijając przewrócone ciągniki siodłowe wraz z naczepami.

- W takim razie prowadź, kochanie – blondyna złapała go za rękę.

Chłopak czuł, że teraz nie ściska tej samej, wysuwającej się dłoni, co wcześniej. Świadomość, że odzyskali nieco sił po posiłku i zbliżyli się do siebie tak mocno, jak tylko dwoje ludzi fizycznie mogło – podniosła ich na duchu.

Byli teraz gotowi iść aż pod same wrota piekieł i poczęstować pstryczkiem w nos Belzebuba, z nonszalanckim uśmiechem prowokując go do gonitwy za nami.

Już się tak nie bali. Sprawa mogła zakończyć się na dwa sposoby.

Albo Pavel ma racje i za niedługo dotrą tam, dokąd od praktycznie samego początku zmierzają. W przeciwnym wypadku – czeka ich dalsze wałęsanie się i szukanie miejsca na ziemi. O ile drugi scenariusz jest dla dziewczyny tym nieszczęśliwym, to dla chłopaka…niekoniecznie.

„Liczy się droga do celu, a nie sam cel”. Nie zapomniał tych słów, które pozwalały mu doceniać w głowie każdy mały sukces na drodze, która niekoniecznie musiała mieć swój finał.

Droga bez celu nigdy się nie kończy, a dzięki temu nieustannie można cieszyć się z tego, co nam przynosi. Takie rozumowanie miał chłopak i pomimo wielu przeciwności losu, starał się je trzymać wysoko w swojej hierarchii wartości.

Twierdza, otoczona przez naturę. Tego obiektu wypatrywali, stojąc na skrzyżowaniu ulicy Uritskogo, Tenishevoy i Kovtyukha.

Nic. Ani śladu twierdzy. Dopiero po chwili Pavel zdał sobie sprawę i wyjaśnił to dziewczynie, że przecież w zimowej scenerii twierdza zapewne będzie otoczona przez naturę, ale spoczywającą w letargu pod grubą warstwą śniegu.

- Racja, Pavel. Nie wpadłam na to – jej oczy czujnie obserwowały otoczenie. – Ale nadal wiesz, w którą stronę iść? – spytała, otrzymując twierdzącą odpowiedź.

Przynajmniej póki co spokój z sekciarzami. Nie było ich widać ani słychać już od jakiegoś czasu, podobnie jak domniemanych strzałów z broni Dercosów.

Ta cisza, przerywana jedynie przez głuche echo ich butów wbijających się w warstwę śniegu zalegającą na ulicy, zaczęła generować w nich lęk.

Lecz czy mogło to być uzasadnione uczucie? W końcu, przed każdą burzą występuje cisza, a oni mieli wrażenie, że gdzieś tam, w okolicy miejsca, do którego dążą, rozpęta się nie burza, a cyklon, którego okiem będą oni sami.

Szli dalej ulicą Tenishevoy (ostrożnie przestępując od jednego miejsca zdatnego na tymczasowe ukrycie do drugiego), dziękując jej pod nosem za to, że im sprzyja w podróży.

Praktycznie ciągle od samej brawurowej akcji z ucieczką od Najświętszego Kapłana do obecnej chwili, poruszali się właśnie tą drogą, nie natrafiając na nic, co doprowadziłoby do bezpośredniego zagrożenia życia. Co ciekawe również, sam Smoleńsk wydawał się nie być tak zatłoczony samochodowymi wrakami, jak wjazd do niego.

Dziwna sprawa.

Nie mogli zapominać o zachowaniu czujności. Mieli na plecach bandę odzianych w białe szaty ludzi, którzy nie marzyli o niczym innym, niż tylko o doprowadzeniu dwójki uciekinierów na rytuał.

Gdy zrównali się z widniejącym po ich lewej stronie supermarketem Magnit, stanęli jak wryci na połamanym asfalcie kłębiącym się pod śniegiem, który dopasował się idealnie do podeszw ich butów.

- Słyszałeś to? – spytała dziewczyna, rozglądając się z przerażeniem.

Nie dostrzegła nic podejrzanego. Żadnego zagrożenia na horyzoncie. Jedynie auta, bloki mieszkalne i nadłamane drzewa okryte białym puchem.

Pavel również się rozejrzał, lecz dostrzegł to samo, co blondynka.

A potem znów te dźwięki.

Pod napływem emocji wbiegli po schodkach do sklepu, zostawiając za sobą śnieżne ślady.

Białe znaki mocno ich zdradzały. Wcześniej udało się im pozostać niezauważonymi, ale przecież prędzej czy później ktoś (lub coś) zwróci większa uwagę na ubite warstwy śniegu.

Zdawało się, że uciekają i że idzie im to całkiem dobrze. Ale w praktyce rozwijali za sobą nić, którą tylko wystarczy, że ktoś dostrzeże i złapie, aby wpaść na właściwy trop.

Pozostało zaufanie. Tak samo, jak Pavel miał przeświadczenie, że z każdym krokiem zbliża się w stronę Bastionu, tak samo musieli zaufać słowom tajemniczego osobnika: „Chodź, prędko! Nic, po czym stąpasz, nie zostanie wykorzystane przeciwko tobie”.

Gdy znaleźli się w przedsionku sklepu, gdzie jeszcze nie tak wiele lat temu starsze kobiety kłóciły się o to, która pierwsza dostrzegła wolny wózek, rezerwując go w ten sposób dla siebie, zauważyli przez wybite witryny sklepowe, że praktycznie cały market pokryty jest śniegiem.

- To przez te dziury w dachu – wyjaśnił Pavel, uświadamiając sobie jednocześnie, jak druzgocący arsenał bojowy musiał zostać użyty, by zmienić dach Magnitu w podziurawioną wydmuszkę.

Ten sklep to jedynie obecna wizytówka świata, jaki dostrzegają. Sprzęt wojskowy nie miał więcej litości dla innych miejsc na globie.

- Tam się ukryjemy – wskazał na wymieszaną stertę odłamków sklepienia i pustych regałów.

Do ich uszu dobiegły znów te same dźwięki. Teraz jednak pozostały, unosząc się w przestrzeni niczym rozsypane na wolnym wietrze listki kwiatów. Choć ich natężenie różniło się, bez wątpienia dało się usłyszeć ludzkie głosy, a nawet rozmyte wystrzały z broni, które swoim dźwięcznym echem starały się mizernie przebić przez dominujące, zmiksowane ryczenie.

Wiele żab. Wiele wilków. Wiele lwów.

- Jesteśmy już bardzo blisko. Te dźwięki…nie wiem, do kogo należą – brwi chłopaka zagęściły się nad sklepieniem nosa.

Poczuł bolesne ukłucie w klatce piersiowej, gdy zdał sobie sprawę, że to nie ludzkie odgłosy są tutaj sprawą, która jest zdolna ściągnąć kotarę przesłaniającą prawdę o Bastionie. Kucając, z grymasem na twarzy wodził wzrokiem od ulicy na dziewczynę, która siedziała obok niego na ubitej warstwie śniegu.

- Ja również – stwierdziła, a jej wzrok utkwił w zielonej bransoletce na nadgarstku.

Na ulicy sytuacja wyglądała bez zmian. Chłopak jednak nie poprzestawał swojej obserwacji, tak jakby oczekując, że w końcu dostrzeże wbity w asfalt banner z wyhaftowanymi na nim odpowiedziami.

- A te wystrzały…myślę, że to Dercosi. A ty?

- Tak, dźwięki wydają się podobne – Tatiana przyznała mu racje, poprawiając pompon na głowie.

Więcej nie ma sensu od tego uciekać. Czuł, że ich wizja ponownie zostanie zachwiana, lecz jego umył stwierdził, że lepiej wcześniej, niż później. Nie dało się ignorować dźwięków, które do nich dochodziły. Należało przyjąć je w całości, nie wykluczając żadnego elementu, który wchodził w skład przerażającej symfonii.

- Tam muszą być Biali. Musi być ich masa. Nie wiem ile, ale sądząc po tym, co do nas obecnie dociera – z teatralną pauzą dotknął swoich uszu. – To Borys wraz ze swoją szajką może mieć racje.

Spojrzał na nią. Tatiana penetrowała wzrokiem czerwonego tulipana zwisającego z końca bransoletki. W końcu złapała go w palce i odwróciła się stronę chłopaka, chcąc coś powiedzieć, lecz on zdążył ją uprzedzić, ponownie wlepiając wzrok w ulicę.

- Moje przypuszczenia mogą być mylne – rzekł winnym głosem. – Przepraszam.

- Nie masz za co. Ja ci wierze – ujęła jego dłoń.

- Ale… - urwał, spotykając się z nią wzrokiem.

- Czerwony tulipan umiera ostatni – oznajmiła, a z jej oczu popłynęły drobne strużki łez. – Nadzieja umiera ostatnia.

* * *

Śnieg spod podeszw brązowych trzewików i różowych adidasów leciał bezładnie w górę, podrywany przez trzymających się za dłonie ludzi.

- Damy rade, słyszysz?

Odpowiedziała mu jedynie cichym mruknięciem, które ledwo co przebiło się przez panujący wokół hałas. Otaczające zgliszcza budynków działały niczym wzmacniacz dźwięku.

Pavel zacieśnił łączący ich ręce uścisk. Nie spoglądał jednak na Tatianę. Nie mógł sobie pozwolić na chociażby chwilę nieuwagi.

Gdy analizował widoczną część ulicy Tenishevoy przed nimi, kątem oka dostrzegł, że słońce powoli zachodzi, a czarne cienie rzucane przez postsowieckie molochy są coraz ostrzejsze i dłuższe.

Po tym, jak minęli skrzyżowanie, zmuszeni byli do jeszcze szybszego biegu. Deptali im po piętach, a nić, którą wcześniej rozwinęli, przyciągała teraz nie tylko sekciarzy.

Jak to się nagle wydarzyło. Wystarczyło kilkanaście sekund, aby przed Magnitem rozpętało się istne piekło.

Z początku wszędzie było biało. Gdyby wtedy przez naszą atmosferę ziemską przeleciał statek z kosmitami, to zielonookie istoty z pewnością stwierdziłyby, że prócz niszczycielskiej głupoty ludzkiej – upodobaliśmy sobie jedynie ten jasny, odbijający niemal całkowicie światło słoneczne kolor.

Jeżeli przybysze postanowiliby nieco dłużej oglądać ziemski kabaret, zorientowaliby się, że paleta barw się zmienia. Bardzo szybko ulega przeobrażeniu.

Z istot odzianych w białe szaty zaczęły lać się litry czerwonej cieczy. Sekciarze, z początku zdumieni ilością istot, które pośrednio czcili – nie wiedzieli, co mają robić.

Klęczeli więc. Również się modlili. Obydwie czynności jednak szybko kończyły się śmiercią – dla Białych nie miało znaczenia nic innego, niż zatopienia swoich ostrych kłów w ciepłym jeszcze mięsie ludzkim.

Gdy już blisko połowa wyznawców kultu Najświętszego Kapłana poległa, pozostali najwyraźniej zebrali w sobie resztki sił i pobiegli jak jeden brat w stronę najbliższego budynku – Magnetu. Nadal ilościowo przeważali nad Białymi, ale to już zdawało się nie mieć znaczenia.

- Uciekamy, bo jak nas dorwą w zamkniętej przestrzeni, to po nas – wyszeptał wtedy do blondynki.

- Ale Pavel, za zewnątrz jest pełno Białych – jej głos był przesiąknięty strachem, który udzielał im się w podobnym stopniu.

- Tak, ale są głównie zajęci jedzeniem tych, których upolowali – wyjaśnił jej.

Po chwili, na znak chłopaka ruszyli w stronę przyprószonych śniegiem okien sklepu. Dostrzegł ich wtedy jeden z sekciarzy, który pierwszy wparował z otwartym złamaniem lewej ręki do sklepu i zaczął jęczeć coś niezrozumiale na głos, co pozostali wyznawcy Najświętszego Kapłana uznali za bełkot wywołany przenikającym go bólem. Gdy para z hukiem wybiła śnieżną szybę, tym samym zdradzając wszystkim Białym i sekciarzom swoją lokacje, ruszyła pędem przed siebie.

Gonitwa się rozpoczęła. Była jednak o tyle specyficzna, że w jej skład wchodziła mała ofiara oraz średniej i dużej wielkości myśliwy. Wtedy też chłopakowi do głowy powróciły słowa wypowiedziane w Moskwie przez Olega.

„Nigdy nie szydź z polowania. Za pierwszym, drugim czy też trzecim razem możesz być myśliwym…ale za kolejnym. Niezależnie, czy będzie to drugie czy dwudzieste, czy setne polowanie. Możesz stać się ofiarą”.

Byli ofiarami. Ale ich los nie był jeszcze przesądzony.

- Szybciej, złotko! Szybciej!

Głos, którym Pavel ponaglał blondynkę, brzmiał podobnie do ostatniego świstu pozdrowień wypowiadanych w stronę żony i dzieci przez palacza, którego płuca przesiąkł na wylot czerwony bywalec z dwoma ostrymi szczypcami.

Wbiegli na skrzyżowanie ulicy Tenishevoy i Isakovskogo, gdzie na środku, niczym wysepka królująca w sercu skrzyżowania okrężnego, królował kopiec z białych kości, na czubku ledwo co pokryty białym puchem.

- Uważaj, musimy to jakoś obejść – ostrzegł ją i pociągnął za sobą. – Tylko nie zwalniaj, są tuż za nami.

Dzikie odgłosy ryczenia Białych zdawały się nabierać na sile, podczas gdy złowrogie nawoływania sekciarzy przeplatały się z ich zduszonym skowytem. Chłopak obejrzał się za siebie i dostrzegł, że szeregi wiernych Najświętszego Kapłana są znacznie przetrzebione.

Czyli zaraz Białym skończy się świeże mięso. A wtedy dopadną jego i Tatianę.

Zaraz jednak się nie liczyło. Gdy chłopak powracał spojrzeniem przed siebie i już widział jednym okiem zapadnięty budynek Rosyjskiego Muzeum Starożytności, poczuł jak dziewczyna nagle znika.

Rozejrzał się, lecz niczego nie dostrzegł.

- Pa…Pavel…tutaj.

Dławiący głos przebijał się z dziury tuż obok niego. Blondynka zapadła się w usypanym kopcu, a teraz słychać było gruchot kości, gdy próbowała znaleźć podpórkę pod nogi.

- Już, chwila.

Gdy tylko dostrzegł wystające czubki palców, pochwycił je i jednym, zwinnym ruchem wyciągnął Tatianę na powierzchnie. Czyli kurhan okazał się większy, niż sądzili. Musiał ich zmylić topniejący (chodź nadal skrzętnie przykrywający otoczenie) śnieg.

Poczuli to obydwoje. Coś poszybowało w ich kierunku zaledwie kilka centymetrów od głowy, a świst, który dobiegł do ich uszu, kłębił się w bębenkach jeszcze przez pewien czas. Sekciarze mieli swój arsenał bojowy. Sięgali po niego tylko w wypadku, gdy szanse na pochwycenie zdobyczy do rytuału znacznie malały.

Znów coś świsnęło i wylądowało tuż obok nich.

- To topory, wiejemy! – głos chłopaka miał nie mniej świszczącą barwę, niż ta wydawana przez lecącą w powietrzu broń istot okrytych w biały szaty.

Stracili kilkanaście sekund. Gdyby je odrobili, mogliby wyrwać się z zasięgu toporków, lecz Pavel na to nie liczył.

Spojrzał na Tatianę, gdy wbiegli na uliczkę nieczęsto pokrytą śniegiem przy sklepie z futrami, który znajdował się tuż obok Russkaya Starina. Spod ich butów zaczął przebijać się dźwięk łamanych gałęzi.

Blondynka parła do przodu resztą sił. On o tym wiedział i starał się jej nadto nie popędzać, lecz miał również świadomość, że jeszcze jedna wpadka jak wcześniej – i może być po nich.

Dopiero gdy dobiegli pod stare kino Oktiabo, dostrzegli, że sceneria wokół nich uległa zmianie. Wszędzie wokół było pełno drzew, pomiędzy którymi wiły się krzewy. Dało się dostrzec nawet tu i ówdzie kwiaty rosnące w zielonej trawie.

- Boże…Pavel – ciężko sapała, gdy się zatrzymali.

Chłopak rozejrzał się najpierw za siebie. Pusto. Gdzie podziali się sekciarze i Biali?

Nieważne. Świat wokół nich wyglądał tak, jakby przenieśli się w czasie i wylądowali w tym miejscu kilka lat temu, w lecie. Natura zaczęła ożywać, a jej dłonie, reprezentowane przez różnokolorową roślinność, bez najmniejszego trudu przebijały się przez nikłe połacie śniegu.

- To cud? – spytała, odzyskawszy głos.

- Możliwe.

Dlaczego w zimie to wszystko wygląda tak, jakby było lato? Co jest grane? Czyżby grecka Eurybia zesłała na ten rejon Smoleńska łaskę urodzaju? Bądź też pociągnęła za mocno z bukłaka Dionizosa, upijając się i kompletnie myląc pory sezonowej pogody?

Chłopak zaczął się zastanawiać, o co tutaj może chodzić. Wokół nich zapanowała nagle bezkresna cisza, tu i ówdzie poprzecinana coraz to większymi połaciami cieni, rzucanymi przez rozkwitłą naturę.

- Rozumiesz, o co mi chodzi? – spytała go w końcu.

- Tak, nadal mnie zastanawia, jakim sposobem…

- Nie – przerwała mu, kręcąc powoli głową. – Spójrz na to wszystko jeszcze raz. Na te drzewa. Krzewy. Kwiaty. Trawę. Czy coś ci to przypomina?

- A powinno?

- Tak, Pavel. Powinno. Chodzi o twój sen.

Złącza nerwowe w jego umyśle wystrzeliły i połączyły się ze sobą tak szybko, jak dwa magnesy zbliżone do siebie biegunami różnoimiennymi.

- Boże, faktycznie. To wszystko…wygląda bardzo podobnie – jego źrenice przybrały rozmiar monety jednorublowej.

Jest jeszcze nadzieja. Część snu okazała się być prawdziwa. Nie mógł to być zbieg okoliczności – wszędzie biało i zimno. A tutaj? Wszystko kwitnie, a nawet odczuwalna temperatura przypomina tę letnią.

- Patrz.

Tatiana podeszła do skraju wyłożonej kostką dróżki, gdzie rosła kępka różnokolorowych kwiatów. Pogmerała w nich chwilę i odwróciła się do niego, wskazując na to, co trzyma w dłoni.

- Nie dajesz mi się wykazać – zaśmiał się, podchodząc do niej.

- Wykazałeś się już nie raz. To – zatrzymała wzrok na pięknym czerwonym tulipanie. – Jakoś trafia do mojego serca. Nie wiem dlaczego, ale na żywo ten kwiat wygląda jeszcze piękniej.

Zlepili się w miłosnym uścisku. Nie całowali się. Nie było między nimi teraz żadnego napięcia seksualnego. Cieszyli się chwilą, tą ciszą wokół i miejscem, którego mimo wszystko nie zmieniliby nawet na piknik pod samą wieżą Eiffla.

- Musimy iść, złotko.

- Wiem. Ale zachowam to.

Zdjęła czapkę i rozpuściła włosy. Ułamała połowę łodygi tulipana i włożyła go sobie za ucho.

- Jak wyglądam?

- Jak sto milionów rubli na tacy – chłopak poczuł w brzuchu kłębiące się ciepło. Stwierdził jednak, że teraz nie pora na igraszki seksualne. – Chodź, idziemy.

- Dokąd?

- Nie mów, że to teraz tobie odjęło myślenie – puścił do niej oczko. – Do twierdzy, złotko. Musi być gdzieś niedaleko.

Podziwiali okolice, kierując się w stronę kolejnej uliczki. Szli nią kilka minut, rozglądając się wokół.

- Nie wierze, że oni tak nas zostawili. Dlaczego?

- A jakie to ma znacznie teraz – oparła głowę na ramieniu chłopaka. – Ciesz się tym, co teraz mamy. Więcej taka okazja może się nie powtórzyć.

Gdy przechodzili obok kawiarni o bardzo obszernej nazwie „L”, Pavel wyobraził sobie, jak jeszcze kilka lat temu spędziłby wieczór z dziewczyną. Usiedliby przy jednym z przewróconych, drewnianych stolików. On spytałby jej na co ma ochotę, na co ona – zgodnie z zasadą pierwszych spotkań – oznajmiłaby, że to on ma wybrać. Zdecydowałby się więc na coś, co jemu smakuje, nie przejmując się tym, czy jej faktycznie by to odpowiadało.

Do cholery, wybierasz za nie posiłek czy coś do picia – bo tak chcą. Potem to dostają i są problemy. Normalnie Monty Python w prawdziwym życiu. A w gruncie rzeczy nie brytyjska komedia, a zwykła biologia i gra, oparta na przeciąganiu liny i (nie)świadomym okopywaniu swoich jak najbardziej wysuniętych granic już na początku znajomości.

- Słyszysz to? – spytała, podrywając głowę.

Chłopak wybity z zadumy wzdrygnął się.

- Co?

- Czy to słyszysz?

Faktycznie. Znajdowali się teraz na skrzyżowaniu małych uliczek pośród parku Pioniera, a do ich słuchu zaczęły dobiegać dudniące odgłosy broni palnej. Zdecydowali więc, że pójdą prosto. Mieli świadomość, że są już blisko.

Blisko Bastionu pełnego Białych, lub też blisko Bastionu tętniącego ludzkim życiem. Nie dopuszczali do siebie myśli, że mogło tam być nic. Nicość nie wchodzi w grę. Nie po tym, co przeszli.

Po chwili dostrzegli pomiędzy rozłożystymi koronami drzew zarys muru i baszty.

- To stamtąd muszą dochodzić te dźwięki – z oczami przeczesującymi czerwone cegły stwierdził chłopak.

- To jest to miejsce, prawda?

- Tak. A przynajmniej tak mi się wydaje.

Postanowili, że skryją się za najbliższym zakolem, który tworzyła baszta, by stamtąd określić dalszy plan działania. Nie odbiegała ona kolorem od muru; pięła się jednak wysoko w górę, stanowiąc niemal całkowicie niedostępną z zewnątrz konstrukcje, gdzieniegdzie poprzebijaną maleńkimi otworami strzelniczymi.

- Dobra, określmy naszą sytuacje. A więc…

Myśli wypowiadane na głos przez Pavela zostały nagle przerwane przez huk dobiegający ze środka twierdzy, przypominający ten, który penetrował uszy siedemnastowiecznych górników w Bańskiej Szczawnicy, gdy do detonacji użyto pierwszy raz prochu czarnego.

Zachwiało podłożem i gdyby nie to, że para siedziała na zielonej trawie, a ich oparcie tworzył mur, już dawno pokoziołkowaliby kilka metrów w bok. Można byłoby stwierdzić, że mają szczęście do kwadratu, ponieważ cegłówki, które postanowiły pod wpływem drgań podłoża oderwać się od wiekowej konstrukcji, spadły pół metra przed nimi, z impetem wbijając się w glebę i tworząc małą, nieregularną ścieżkę dla dzieci.

Czy możliwe, że z Bastionu pozostały jedynie zgliszcza?

- Słyszysz mnie? – krzyknął do niej, choć wydawało mu się, że zadaje to pytanie swoim zwykłym głosem. Zdziwiło go jednak, że nie usłyszał swoich słów.

Blondynka dotknęła uszu i z grymasem na twarzy powiedziała coś, czego on nie dosłyszał. Gdy Pavel nie zareagował, ponownie powtórzyła.

Co jest, do cholery? Czyżby ich bębenki uszne wyparowały?

- Słyszysz mnie? – krzyknął ponownie.

Bez rezultatu. Ta sama odpowiedź.

Jeżeli faktycznie ogłuchliśmy…nie, to niemożliwe. Nie teraz. Chłopak utkwił wzrok w rzędzie drzew znajdujący się przy dróżce, z której odbili do obecnego miejsca. Wyglądały pięknie. Dałby sobie rękę uciąć, że nigdy w życiu nie widział tak wysokich świerków, a klony, pomimo, że zwyczajne – zdawały się swoimi zielonymi listkami hipnotyzować przechodniów.

Pavel stwierdził, że jedną z definicji szczęścia byłoby leżenie pod takim klonem. Czuł by wtedy trawę gładko poddającą się ciężarówki jego ciała, a zlepione pod głową ręce stanowiłyby pomost dla małych stworzeń w parku. Przez spadające na jego ciało liście przebijałyby się ostatnie promiki słońca, zwiastujące powolne nadejście nocy, której wysłannikami byłyby coraz to rozłożyste cienie.

- Hej, Pavel? – przed jego twarzą zamachała dłoń. – Słyszysz mnie?

Po chwili poczuł lekkie pieczenie w policzku.

- Słyszysz mnie? Halo, kochanie?

Złapała go za twarz i zwróciła ją ku sobie.

- Wiem, że fajnie jest teraz marzyć, ale musimy coś zrobić. To mnie niepokoi.

- Co masz na myśli? – spytał jeszcze nieco otumaniony. Przejechał dłonią po policzku i czuł, że jest on zaczerwieniony. Nie był pewien, czy to efekt klonowej wyobraźni czy otrzymanego liścia od dziewczyny, więc nie drążył tematu.

- Jak to co. Posłuchaj.

Dźwięki powróciły. Znów słyszał to, co wcześniej. Bardzo się tego przestraszył, ponieważ wiedział, co to oznacza.

- Za tymi murami rozpętało się piekło. Ten wybuch…pamiętasz?

- Tak. Boże, jeżeli grupa Borysa faktycznie wysadziła Bastion, to ja…ja… - zacięła się, a jej głos przemienił się momentalnie w płacz.

- Nie wiemy tego. Czuje, że nie ma alternatywy. Trzeba tam iść i sprawdzić.

- W sam środek cyklonu?

- Tak. Chociaż mielibyśmy stanowić jego oko, nie ma innej drogi.

* * *

Wrota do twierdzy składały się z dwóch otwieranych do wewnątrz stalowych drzwi. Nie było fizycznie możliwym, by jakakolwiek znana ludzkości istota mogła je wyrwać z zawiasów. Ważyły blisko tonę i miały grubość dziesięciu centymetrów.

Gdy Pavel i Tatiana z ostrożnością i uwagą równą myśliwemu na polowaniu maszerowali wzdłuż muru wiekowej budowli, zauważyli, że kilkanaście metrów przed otworem wejściowym, z którego dobiegały coraz donośniejsze odgłosy wystrzału z broni, ryku ludzi i Białych, leżały złożone na sobie dwa metalowe kształty.

Przypominały naleśniki usmażone z bardzo grubego ciasta, a następnie ułożone nieprecyzyjnie na talerzu i pokryte odbijającą resztki wieczornego światła srebrzystą bitą śmietaną. Gdy dotarli pod samo wejście do budynku, oparli się plecami o czerwony mur i starali uspokoić dudniące w piersiach serca.

- Nie wiem, jakim cudem cokolwiek w środku jeszcze przetrwało. Jak to…

- Wychylę się – przerwał jej Pavel, kierując głowę w stronę końca muru, za którym rozpościerał się widok na wnętrze twierdzy.

Gdy już jednym okiem dostrzegł nienaturalnie wygięte, pordzewiałe zawiasy, poczuł dłoń dziewczyny, która pociągnęła go za kołnierz.

- Oszalałeś? A jeśli cię zobaczą? – spojrzała mu w oczy, a on dostrzegł w jej zielonych tęczówkach szczerą troskę.

- A mamy wybór? Musimy jakoś rozeznać się w sytuacji.

Patrzyli na siebie przez kilka sekund. Gdy do Tatiany dotarło, że chłopak ma racje, pocałowała go namiętnie i zwolniła uścisk, zlepiając ręce w znak modlitwy.

Bóg jeden wie, czy naprawdę się modliła, czy był to zbieg okoliczności, ale jak tylko Pavel wychylił się zza rogu i ponownie zauważył stalowe zawiasy, poczuł napływającą do jego umysłu energie, która w sekundę przerodziła się w wizje.

Wszędzie biało. Po chwili z oddali zaczyna dobiegać światło, stopniowo zyskując na sile, podobnie jak reflektory samochodu poruszającego się autostradą ustawione wprost na autostopowicza. Gdy blask jest nie do zniesienia, Pavel zaczyna mrużyć oczy. Nie może ich zasłonić – nie czuje rąk. Nie czuje ciała. Jest tam, a jednocześnie go nie ma.

Wydaje mu się, że został przeniesiony kilka metrów w bok. Otworzył oczy i dostrzegł zbliżającą się do niego postać, która przysłaniała bijące zza niej białe światło. Był to człowiek, ten sam, który wcześniej rozwarł przed nim wrota Bastionu, mówiąc „Chodź, prędko! Nic, po czym stąpasz, nie zostanie wykorzystane przeciwko tobie”.

Nie miał na sobie odzienia. Pomimo tego, jego miejsca intymne pozostawały niewidoczne. Szczupłość ciała podkreślały wystające żebra i wklęsłe policzki. Gdy zatrzymał się dwa metry przed Pavelem, ten dostrzegł, że mężczyzna w prawdziwym życiu musiał być koszykarzem. Jego wzrost z pewnością przekraczał dwa metry.

- Chodź, już blisko – patrzył na niego z góry, nie mrugając powiekami, co nadawało jego krwistym tęczówkom ciepłej barwy.

Chłopak poczuł, jak jego ciało ogarniają przyjemne skurcze. Mógłbym się patrzeć do końca moim dni w te oczy, pomyślał.

- Już niedługo. Idź za czerwonymi śladami, a wnet dostrzeżesz to, czego od dawna szukałeś.

Pavel chciał jeszcze o coś spytać. Upewnić się, że dobrze dosłyszał słowa wypowiedziane gładkim i kojącym głosem. Nie starczyło mu jednak na to czasu.

Postać ulotniła się, podobnie jak cała biała sceneria. Poczuł, jak leży na trawie, a jego biodra dociskają do ziemi uda Tatiany.

- Szybko, musimy wiać! – krzyknęła, wstając i łapiąc go za ręce.

- Czy ja…

- Tak, miałeś wizje. Śniłeś, czy zwał jak zwał. Ale jak tylko ustawiłeś się po środku wejścia, w najbardziej widocznym miejscu, to wiedziałam, że zaraz będą kłopoty.

- Wiem, gdzie mamy iść.

- Teraz nie czas na żarty. Nie słyszysz tego!

Do ich uszu dobiegały ciągle te same dźwięki. Ludzkie głosy i Biali. Po tym jednak, jak zostali zauważeni przez toczących bitwę w twierdzy, całość odgłosów nabrała na intensywności.

- Zaufaj mi. Musimy podążać za czerwonymi śladami – chłopak wstał i starał się chwycić ją za dłoń. Odtrąciła jednak od razu jego gest.

- I iść w sam środek tej walki? Nie ma mowy. To już czyste szaleństwo, Pavel.

Gdy kończyła wypowiadać imię swojego niedawno poznanego partnera, przez wrota wyleciał Biały. Odruchowo wykonali kilka korków w tył i pod wpływem jakiejś nieistniejącej kłody z łoskotem upadli na plecy.

- Szybko, wiejemy! – blondynka odwróciła wzrok w stronę miejsca, z którego przybili.

Pavel zerknął prędko na leżącego bezładnie Białego, któremu coś urwało połowę malutkiej głowy.

- On nie żyje. Musimy iść za…

- Za mną, chodźcie.

Nagle wyrósł przed nimi czarny kombinezon z wygrawerowaną literą „D” na piersi. Domyślnie była ona koloru białego, lecz teraz przypominała bardziej kolorowankę sześciolatka, który nie potrafi utrzymać swojej kredki w liniach i ciągle wyjeżdża za kontury, malując nie tylko białą część na czerwono, ale też jej czarne otoczenie.

Ich serca zabiły mocniej i zdawało się, że zaraz wylecą im przez rozwarte szczęki. Z suchych gardeł nie potrafili wydusić ani jednego dźwięku. Mieli ochotę zerwać się i pognać daleko stąd.

- Nie bójcie się. Jestem po waszej stronie.

To był Wadim. Blizna przecinająca całą jego twarz nie zniknęła; nabrała jedynie ciemniejszego koloru, akompaniując tym samym długiemu cieniowi rzucanemu przez Dercosa.

- Oleg czeka na nas, musimy się spieszyć. Poprosił mnie, żebym was odnalazł i przekazał, że musimy iść po czerwonych śladach, ale zapewne ty już o tym wiesz – mrugnął w stronę Pavela.

Gdy wstali na równe nogi, odnieśli wrażenie, że ich kości zostały zastąpione przez wątpliwej jakości watę, która zaczęła uginać się pod napływem ciężaru ich własnego ciała.

Co tutaj robi Wadim? Skąd wie takie rzeczy od blondyna?

Oleg też musiał mieć tę samą wizję, co chłopak. To nie mógł być przypadek.

- Nie czas na pytania – dodał, widzą dwie twarze wykrzywione w nienaturalnym zdziwieniu. – Zapewne chodzi o te ślady. Jak myślisz, Pavel?

Skierował lufę MM40 na krwistą ścieżkę, którą pozostawił po sobie Biały.

- Widać nadal to potrafię – z dumą uniósł brwi, spoglądając na to, co pozostało z czaszki stwora, który wyleciał przez wywarzone drzwi. – A więc, co o tym sądzisz?

Nastała krótka cisza, po której rozległy się przerażające dźwięki rozrywanych na strzępy ludzi. Wadim widząc, jaki poziom dezorientacji opętał chłopaka i blondynkę, poklepał ich po barkach i nakazał iść za sobą.

- Wchodzimy tam. Pilnujcie się. Sekciarzy jest już niewielu. Dlaczego niedługo to my, grupa Borysa i Oleg będziemy celami – oznajmił i z gruchotem przeładowywanego magazynka zniknął prędko za winklem wrót.

Za nim w ślad poszedł Pavel, a gdy Tatiana zobaczyła to, co działo się w środku twierdzy, zrównała się z nim i złapała go mocno za rękę.

- To jakaś makabra.

Ciężko było opisać słowami to, co widzieli. Pomimo tego, że większa część budynku została wyłożona czerwonymi cegłami, to i tak dało się dostrzec na nich litry zaschniętej, bordowej krwi. Na placu centralnym po środku zacięty bój toczyło kilkadziesiąt wymieszanych kształtem sylwetek. Strzały, topory i pędzące we wszystkie strony blade istoty.

Dało się gołym okiem dostrzec, że szala zwycięstwa przechyla się stopniowo – choć nieubłagalnie – na korzyść Białych, a szeregi odzianych w białe szaty ludzi topnieją.

Zaciekły opór stawiała grupa Borysa. Przywódca stał dumnie na kurhanie usypanym z ciał walczących i podczas przerywanych serii z karabinu krzyczał do wszystkich – niezależnie, czy byli to jego wrogowie czy nie – że prędzej zrobi to z dziwką bez zabezpieczenia, niż da się komukolwiek pokonać.

Gdy dostrzegł oddalonego o nie więcej niż sto metrów Wadima, który już trzecim kopniakiem próbował wyłamać stalowe kraty zagradzające podążanie czerwonym szlakiem w głąb murów, krzyknął coś do pozostałych Dercosów walczących wokół stosu martwych zwłok, a potem wyciągnął pusty magazynek z MM40 i rzucił nim w stronę nieistniejącej już bramy głównej.

- Waaadim! – jego głos brzmiał jak wzmocniony przez megafon. – Nieee masz za grooosz honoruuu! Pierrrrdol się, słyyyszysz! Pierrrdol się!

- Może i nie mam honoru. Ale przynajmniej nie przymykam oka na kłamstwo.

Gdy całą trójką zniknęli w głębi ceglanego korytarza, dźwięk Borysa dudnił jeszcze przez kilka sekund, odbijany od pozjadanych eksplozją i wiekiem ścian. W tym miejscu również musiał toczyć się zajadły bój, lecz nie było ani jednego ciała. Tak jakby ktoś lub coś nie chciało pozostawić po sobie większych śladów makabry, jaka się wokół rozgrywa, a jedynie cienki strumyczek krwi, płynący teraz pomiędzy nogami kroczących do przodu ludzi.

- Czy to znaczy, że w Bastionie są ludzie? – odezwał się w końcu chłopak.

Odpowiedź Wadima na obelgę od Borysa nie dawała mu teraz spokoju, szczególnie gdy wszelkie dźwięki z zewnątrz zaczęły powoli przycichać.

- Tak. A przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć, bo czarną torbę wysadziłem…

- I co? – przerwała mu dziewczyna, odgarniając nerwowo wplatające się w jej włosy pajęczyny.

- Właśnie nic. Małe trzęsienie ziemi i huk. Tyle.

- Czyli nie trafiliście w Bastion? – do serca chłopaka zaczynały napływać większe dawki nadziei.

- Na Bastion z ludźmi nie. A bardzo prawdopodobne, że nic tam nie było. Nieważne, ponieważ – rozświetlił drogę przed nimi latarką przytłoczoną do MM40. Przez małe dziury w ceglanym poszyciu do wnętrza korytarza nie docierało już praktycznie światło. – Zaraz się przekonamy, jaka jest prawda. Trzeba tylko iść tymi śladami.

Gdy dotarli do rozwidlenia, które rozbijało się na trzy odnogi, dostrzegli siedzącego na podłodze mężczyznę, który pochylał się w tył i w przód, niczym strach na wróble pod napływem ciepłego halnego wiatru stojący pośrodku pola kukurydzy. Trzymał w dłoniach coś, co w niemal całkowitym mroku do złudzenia przypominającego ludzką głowę.

- Wreszcie jesteście. To wy, tak? Pavel? Tatiana? Wadim? Jesteście tutaj?

Słuchali w ciszy jego głosu, który nie miał w sobie tej donośnej i stanowczej barwy. Wiedzieli już jednak dobrze, kto to jest. Wadim przeniósł światło latarki na sylwetkę umorusaną tak mocno we krwi, że wydawałoby się, iż przed chwilą właściciel czarnego kombinezonu brał w nim kąpiel w morzu czerwonym. Dostrzegli, że między rękoma trzyma spoczywającą na udach głowę Białego. Tułów potwora zwisał bezładnie za mężczyzną, ginąć pośrodku mrocznego tunelu.

- Odezwijcie się, ja… - kaszlnął, wypluwając z siebie pokaźną ilość krwi. – Ja nie wiem, ile jeszcze wytrzymam, ale musicie iść tędy.

Wskazał im środkową odnogę rozwidlenia, która była naznaczona nie mniej intensywnie krwistą ścieżką, niż dwie pozostałe.

- Pokażcie mi się – odwrócił twarz w ich stronę, a Wadim odruchowo przeniósł snop światła na sklepienie.

Nikt nie chciał oglądać makabrycznego widoku oblicza Olega. Jego niebieskie oczy pozostały przytomne, lecz rysy zazwyczaj napiętej i gotowej na wszystko twarzy opadły, przypominając skórę emeryta wysmarowanego niestarannie czerwonym kremem na zmarszczki.

- Co się z tobą stało? – spytał wreszcie Pavel. Jego serce mocniej zapulsowało. Czuł, że właśnie traci coś bardzo ważnego.

Tatiana podbiegła do blondyna i zaczęła wyciągnięta z kieszonki szmatką przecierać jego twarz. Oleg z trudem podciągając dłoń do twarzy, powstrzymał ją.

- Czemu nie chcesz sobie pomóc? Wyliżesz się, przecież nie widać żadnych ran – stwierdziła z łzami w oczach, dotykając jego przedramion i ud. – Widzisz? Nie ma tutaj nic.

- Nie czuje pleców. To już mój koniec.

Chłopak podszedł z Wadimem do blondyna i przejrzał rozjaśnione latarką plecy Olega. Trudno było doszukać się na nich pozostałości po kombinezonie. Ktoś czytający Biblię i nieznający postaci Jezusa stwierdziłby na pewno, że oto właśnie tak musiała prezentować się scena ubiczowania chrześcijańskiego mesjasza.

- Wyliżesz się. Nie znam osoby twardszej niż ty – po policzkach chłopaka spłynęły łzy. Musiał na chwilę odwrócić wzrok i pociągnął kilka razy nosem, zdając sobie sprawę, że sam siebie okłamuje.

Wtedy też Oleg przy pomocy Wadima staną na nogi, oparty o ścianę. Ponownie stwierdził, że nie czuje pleców, więc nie robi mu to różnicy, że w rany wda gangrena lub ceglane odłamki. Poprosił, by Pavel i Tatiana do niego podeszli. Drugi Dercos zniknął w jednym z tuneli, dając znać reszcie, że wróci do nich za kilka minut.

Oleg zwrócił się z początku do Tatiany.

- Przepraszam za to, że z początku źle cię oceniłem. Obecnie nie można nikomu ufać, a szczególnie ślicznotkom napotkanym na drodze – próbował się uśmiechnąć, lecz tylko jeden kącik ust zdołał podnieść się w górę. – Dbaj o niego. Nie je mięsa…i czegoś tam jeszcze, pieprzony weganin. Ale dobry z niego chłopak.

Uścisnął blondynkę i przeniósł wzrok na chłopaka.

- Wiesz, że cię nie zostawimy? – wyprzedził jego słowa Pavel. – Nawet nie ma takiej opcji.

- Musicie iść sami, bo…

- Nie! Prawie całą drogę przeszliśmy razem. Nie wiem, jak i dlaczego rozdzieliśmy się przy pomniku Jak-42. Nie pamiętam nic.

- Długa historia chłopcze, ale teraz słuchaj… - buchnął krwią przed siebie, brudząc chłopakowi czarna, obcisłą kurtkę. Po chwili znów spróbował zabrać głos, ale wydobył z siebie jedynie świst i kilka kropel krwi, które teraz wolno spływały mu po twarzy.

- Nie zostawia się potrzebujących w potrzebie. Szczególnie bliskich potrzebujących – dopowiedział chłopak, zdając sobie sprawę, że powinien użyć innego słowa. – Nie zostawia się przyjaciół w potrzebie.

- Miło mi to słyszeć – powiedział w końcu Oleg, przecierając powoli dłonią usta. – Ale widzicie, ja muszę tu zostać. Zdobyłem trzy granaty. Zaraz wyciągnę z nich zawleczki i zabezpieczę wasze tyły. Bez tego dogonią nas…was.

- Kto? Nie ma już…

- Przyjdą tutaj – jego powieki opadły znacznie, do połowy zakrywając niebieskie tęczówki. – Sekciarze, Biali czy Borys ze swoją szajką. Nieważne kto. Ale was dopadną. A ja na to nie pozwolę.

- Nie może to być ktoś inni? Zresztą! Chodź już z nami, teraz! Zdążymy! – Pavel zaczął krzyczeć, starając się w ten sposób zagłuszyć rzeczywistość. Słyszał jednak od pewnego czasu kroki dobiegające z korytarza, którym tutaj doszli. Coś się w ich stronę zbliżało.

Nie mieli na tyle czasu.

- Nie. Wadim, zabieraj ich stąd – nagle za ich plecami wyrósł Dercos. – A co do ciebie, Pavel…obserwowałem cię w Moskwie. Z początku wydałeś się zwykłym, zagubionym i potrzebującym pomocy chłopakiem. Ale z czasem dostrzegłem, jak dajesz sobie radę w codziennych sytuacjach – przerwał, bo ostatnie słowo zamieniło się w świst powietrza, za którym w ślad popłynęło kilka kropel krwi. - Przypominałeś i nadal przypinasz mi mojego syna. Często nie mogłem przestać cię obserwować, bo wiele rzeczy robiliście podobnie. Jego już nie było i nie będzie, więc mogłem przynajmniej dzięki tobie poczuć cząstkę starego świata. Dziękuję.

Uścisnął go mocno i odprawił w stronę Wadima.

- Czas na was. Są blisko – w jego dotąd powolnych dłoniach nagle pojawiły się trzy granaty przeciwpancerne.

- To nie musi się tak skończyć – oświadczył Pavel, robiąc krok z łzami w oczach w stronę Olega. Został jednak pochwycony za kołnierz przez Wadima i zatrzymany w miejscu.

- Musi. Przestań się mazać, chłopcze – zatrzymał na nim wzrok i poprawił się. – Przestań się mazać, przyjacielu. Dbaj o nią i o siebie. A tobie Wadim po prostu dziękuję.

Dercos z blizną oddał salut Olegowi. Nogi Pavela i Tatiany nie chciały opuścić bliskiego rejonu blondyna, więc Wadim siłą zaciągnął ich do środkowego tunelu. Przez chwilę się z nim szamotali, ale gdy zdali sobie sprawę, że nie wyrwą się z uścisku Dercosa oraz że tak naprawdę blondyn ma rację, oprzytomnieli i uspokoili się.

Już po minucie drogi przestali słyszeć ochrypły oddech Dercosa. Do ich uszu dobiegł dźwięk trzech upadających po sobie w równych odstępach czasu zawleczek. Sekundę później rozległy się dzikie ryki, a trzy sekundy potem było po wszystkim.

Ściany poszły w ruch i o mało trójka ocalałych nie upadła na podłogę. Rozwidlenie się zapadło. Ich trasa została zabezpieczona.

* * *

Ciężko było określić, co poczuli, gdy ujrzeli zmierzającego w ich stronę człowieka. Miał on tęczówki krwistego koloru i gdyby nosił żółty strój domowy klubu Chimki Moskwa, mógłby zostać z pewnością wzięty za jednego z najwyższych koszykarzy w rosyjskiej Superlidze.

Stali od kilku sekund w bezruchu, ze zdziwieniem obserwując to, co dzieje się z otaczającą ich do niedawna ciemnością, oświetlaną jedynie przez wąski snop żółtego światła latarki, wiedzionego po czerwonym szlaku.

Teraz jednak powoli, lecz stanowczo zza pleców zbliżającego się w ich stronę mężczyzny przebijały się białe smugi światła. Powoli obejmowały przestrzeń wokół nich. Ściany, sklepienie i filary – wszystko było czerwonego koloru, wyblakłe, lecz pozbawione krwi. W końcu blask tak mocno zdominował otoczenie, iż można było dojść do wniosku, że znajdują się w proceduralnie generowanym świecie, gdzie za pomocą odpowiednich informatycznych formułek dokonano podmiany praktycznie wszystkich znanych człowiekowi barw na biały.

- A więc jesteś, Pavel – przybysz zatrzymał się metr przed nim. – Tatiana, Wadim.

Po chwili ugiął się w pasie i wskazał ręką kierunek ostatniej prostej, podobnie jak kelner zapraszający do stolika grupę osób chętnie zostawiających hojne napiwki.

- Nie mogliśmy się was doczekać. Zapraszamy.

Dostrzegli, że nie muszą poruszać nogami. Coś niosło ich do przodu. Czuli się jak Ikar lecący przez greckie niebo. Ich skrzydła zostały jednak należycie przygotowanie i nie mogło być mowy o jakimkolwiek wypadku.

Zbliżali się coraz bliżej do wrót, z których wylewało się światło o kolorze białym takiej intensywności, że nie mogli na nie dłużej patrzeć.

Zamknęli więc oczy i pod wpływem niewidzialnej prowadnicy wstąpili do Bastionu.

Hic est finis. To już koniec.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • krajew34 dwa lata temu
    Chciałem przeczytać, ale... użytkowniku bądź użytkowniczko podziel to na krótsze do 1200 może trochę więcej znaków, bo nie wiem po samym początku czy znielubić czy czytać dalej. (W dzisiejszych czasach religijne wstepy albo dotyczą szaleńców albo innych negatywów, a szkoda). Za długie.
  • PawelRzeszowiak dwa lata temu
    Dziękuję za sugestię. Niemniej jednak, zachęcam do zapoznania się z całością.
  • krajew34 dwa lata temu
    PawelRzeszowiak tylko jeśli zostanie poszatkowane na mniejsze. Niestety to tylko monitor, bądź inny ekran, to nie strona na papierze, gdzie możesz przewracać kartki. Wzrok szybko się gubi, błądzi, a przede wszystkim zniechęca. :)
  • Gregory Heyno dwa lata temu
    Zakończenie na piąteczkę, można nawet wybaczyć długość tekstu, ;)
  • PawelRzeszowiak dwa lata temu
    Fakt, długie. Ciężko jest skończyć tekst, w który włożyło się trochę serducha.
    A że na piątkę - dziękuję bardzo.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania