WHITES - Rozdział 8. Czarne towarzystwo

Czuć drżenie.

Co widać? Spiczastą konstrukcję.

Jest jeszcze bardzo ciemno. Zza horyzontu wychyla się słońce. Z początku niewidoczne, z czasem jednak coraz śmielej ukazujące obserwatorowi swoje złociste barwy. Mozolnie, niesymetrycznie się wznosząc, żółta kula zaczyna rozświetlać zarysy budynku. Źródło światła uniosło się już na tyle, by zaprezentować swoją piękną, ognistą tarczę.

Jednak nie w całości. Słońce jest zasłonione.

Czuć drżenie.

Co widać? Podzielony trójkąt.

To on zasłania unoszącą się świetlistą gwiazdę. Ale jeszcze parę chwil.

Teraz widać, że figura został wyraźnie przekreślona tak, by nawet najmniej spostrzegawcza osoba dostrzegła, że dzieli się na trzy segmenty.

Na najwyższym ze szczebli spoczywa coś na kształt ludzkiej głowy. Jest blada, ogromna i wypełnia niemal całkowicie dostępną na samym szczycie przestrzeń. Ziejące niebieską barwą, inteligentne, władcze, badawcze i wyżarte z emocji oczy spoglądają gniewnie pod siebie. Tak jakby czegoś szukały, bądź też doglądały tego, co już znalazły.

Poniżej kolejny poziom. Nieco większy, ale nadal mocno ograniczony. Mieści się w nim zaledwie kilkanaście obiektów. Po bliższym przyjrzeniu się można dostrzec, że są to ludzie, chociaż bezpieczniej byłoby stwierdzić, że są to istoty człekopodobne, ponieważ różnią się znacząco pod względem budowy ciała.

Jedna z nich wyróżnia się na tle pozostałych. Nie jest najwyższa, nie jest też najniższa. Nie uśmiecha się, ale też nie smuci. Za to sprawia bardzo charyzmatyczne wrażenie. W jednej ręce trzyma pękający w szwach od nadmiaru zdań notes, w drugiej urządzenie służące do komunikacji. Używa to jednego, to drugiego, spoglądając jednocześnie pod siebie.

Czuć drżenie.

Co widać? Świetlistą, rozdzieloną na trzy wyraźne części piramidę.

Najniższy poziom. Najwięcej ludzi. Chciałoby się strzelić w ciemno, że wszyscy z nich to przedstawiciele homo sapiens (z których znaczna część jest faszerowana brudnymi emocjami) – lecz mogłoby to być zbyt pewne stwierdzenie. Widać małą, wyróżniająca się czymś niezauważalnym grupkę osób. Ta trójka stoi blisko siebie. Wie, gdzie ma iść. Wie, co ma zrobić. Jednak ich cele nie do końca muszą być zbieżne.

Czuć drżenie. Słychać głosy.

Co widać? Drugą rozświetloną piramidę.

Wyłoniła się nagle, tak jakby znikąd i znajduje się teraz tuż obok pierwotnej piramidy. Znacznie się jednak od niej różni. Nie ma tam podziału na segmenty.

W środku budowli znajdują się ludzie. A chciałoby się rzecz – społeczeństwo, składające się z równych sobie osób. Zwarte, zgrane i gotowe do działania. Czuć (i widać po niektórych sylwetkach) jednak, że wszystkie istoty są w pewnym stopniu odgórnie zarządzane; nie przez przedstawicieli swojego gatunku, lecz przez grupę innych osobników.

Coś jednak łączy obydwie konstrukcje…ale nie sposób określić, co to jest.

Słońce wzeszło już na sam szczyt swojej niebiańskiej drogi, równomiernie obdarowując światłem obydwie piramidy.

Widać, że zbliżają się do siebie. Powoli, lecz nieustępliwie. Im bliżej siebie się znajdują, tym częściej oczy wszystkich mieszkańców obydwu budynków spoglądają na trójkę osób…

Czuć drżenie. Słychać znajome głosy.

- Mówiłem już dziewczyno, to nic nie…

- Jak nie da? A może trzeba mu pomóc, co?! – przegryzając paznokcie, spytała dziewczyna.

- Nie. Organizm po czymś takim potrzebuje…

- Odpoczynku, wiem!

- Nie krzycz. Rozumiem twój ból. Ale nic więcej teraz…

- Nie możemy zrobić, tratata. Stara śpiewka.

- Ale prawdziwa. Nie krzycz tak, niech odpoczywa.

Chłopak jeszcze nie był w stanie otworzyć oczu, lecz powoli docierał do niego fakt, że ledwo co został wyrwany ze snu. Zastanawiał się przez moment, czy senne doznania miały jakiekolwiek znaczenie, czy też nie. Nie mogąc dojść do jednego spójnego stwierdzenia, po chwili otworzył oczy.

Zauważył, że jadą jakimś starym, długim samochodem, który musiał mieć coś nie tak z wahaczami lub amortyzatorami, ponieważ dziwnie (choć lekko) wibrował. A więc stąd czułem to drżenie, uświadomił sobie Pavel.

On leży na plecach z tyłu pojazdu, zajmując trzy siedziska, podczas gdy Oleg kieruje, a obok niego leży na wpół rozłożonym fotelu Tatiana. Jeszcze nie zauważyli, że się przebudził, więc postanowił wykorzystać ten moment i przez jakiś czas poleżeć we względnej ciszy.

Jechali tak parę minut, omijając poboczem to większe, to mniejsze skupiska złomu metalu, wcześniej nazywane autami, aż chłopak dostrzegł tabliczkę drogową z napisem „Jarcewo”.

- Jesteśmy. Jeżeli będziemy mieli szczęście, to będzie to nasz ostatni przystanek na drodze do Smoleńska – oznajmił Oleg, przecierając kawałkiem kombinezonu swoje okulary.

- A co my tutaj dokładnie…

- Zobaczysz – przerwał jej blondyn, poprawiając się niemal natychmiast. – Zobaczycie. Za niedługo.

- Już się nie mogę doczekać – odezwał się niespodziewanie Pavel.

Oleg się nie odwrócił. Dało się jednak dostrzec na jego twarzy zarysowany przez ułamek sekundy wyraz zadowolenia.

- Jejku, Pavel!

Tatiana pisnęła i przeskoczyła na tylne siedzenie z taką szybkością, że omal kolanem nie wybiła biegu w samochodzie. Oleg już miał ochotę powiedzieć, jaka z niej nierozważna dziewucha, jednak zdołał się powstrzymać.

- Tak, to ja.

- Jak dobrze, że się obudziłeś! Ja tak się martwiłam!

Siedząc na jego biodrach, pocałowała go namiętnie w usta.

- O co się martwiłaś? Co się stało?

Z wymalowanym zdziwieniem na twarzy przejechał sobie ręką po klatce piersiowej, chcąc dotknąć siedzącej na nim Tatiany. Wtedy też zdał sobie sprawę, co wydarzyło się w Safonowo. W farbiarni. Jak krew z niego odpłynęła, a on…tak jakby sam się rozpłynął.

- Ile ja byłem nieprzytomny? – chłopak w napływie emocji zaczął pospiesznie macać wszystkie części swojego ciała, by sprawdzić, co po potyczce z Białym pozostało bez szwanku, a co nie. Zdał sobie jednocześnie sprawę, że jego ciało jeszcze niedostatecznie zregenerowało się po wydarzeniach z kolorowego miejsca.

- Blisko trzy dni. Mamy dzisiaj 23.12.2019, aż pozwoliłam sobie za ciebie zrywać kartki z kalendarza – ucałowała go raz jeszcze, tym razem w szyję.

Był teraz pewny, że przynajmniej jedna, teraz świdrująca do góry część ciała, nie została mu odebrana. Bogu dzięki, pomyślał natychmiast.

- Pavel, nawet nie wiesz, jak ja się teraz cieszę – uśmiechnęła się do niego. – Oleg też, ale wiesz jaki on jest. On tego nie powie. Bo jak to, Dercos i takie słowa.

- Cieszę się, Pavel. Już lepiej wyglądasz – oznajmił Oleg, odwracając się i pospieszne skanując wzrokiem chłopaka. – Ale nie przemęczaj się. Wiesz, o co mi chodzi – na koniec puścił mu oczko.

- Wiem, haha.

- A wy…a wam – Tatiana starała się ukryć dłońmi nabrzmiałe przed chwilą rumieńce na twarzy. – Tylko jedno w głowie. Trzeba się cieszyć, bo Pavel…było bardzo ciężko z tobą tam…wcześniej.

Chłopak dostrzegł spływające po policzkach dziewczyny łzy. Wytarł je więc skrawkiem rękawa.

- Ale już jest dobrze. Prawda? – spytał.

Obydwoje z tylnego siedzenia spojrzeli na Olega.

- Jest lepiej. Żeby było dobrze, jeszcze trochę minie. Nie złapałeś żadnego syfu czy zarażenia, to najważniejsze. Parę milimetrów głębiej, a Biały wyrwałby ci parę żeber.

Siedząc tak samemu w przedniej części auta i rozglądając się uważnie po otoczeniu, wraz z założonymi okularami, blondyn przypominał kowboja. Takiego nowoczesnego kowboja, co nie jeździ już na koniu ani nie żuje tytoniu, by potem ciemną papką spluwać przed swoimi rywalami.

- Dziękuję wam za pomoc. Gdyby was wtedy ze mną nie było, z pewnością bym już gryzł piach.

Tatiana uśmiechnęła się, po chwili jeszcze raz całując chłopaka w szyję. Oleg kiwnął jedynie głową, nie odrywając wzroku od jezdni.

- Rejonu szyjnego również nie nadwyrężaj. Przynajmniej nie w swoim obecnym stanie.

Pavel nie mógł tego zauważyć, lecz dałby sobie rękę uciąć, że w jednym z kącików ust Dercosa pojawił się zarys ukrytego uśmiechu.

- Przestań już no, Oleg! – wybuchła dziewczyna, ponownie pokrywając się rumieńcami. – No ile tak można.

- Dobra, starczy. Stajemy, stąd pójdę pieszo.

- Jak to pójdziesz?

Oleg zatrzymał samochód na wolnej części pobocza, przekręcił i wyciągnął kluczyki ze stacyjki i wręczył je Tatianie.

- Pójdę. Nie wiem, jak sytuacja w Jarcewo. Zapewne taka sama, jak wszędzie indziej. Pełno gruzu i złomu. Niewiele ludzi i Białych. Coś muszę załatwić, ale rozejrzę się też po mieście. Powinienem wrócić przed wieczorem, lecz jeśli nie…

- Wiesz, że nie możesz nas zostawić, prawda? Nie możesz Oleg – błagalnym tonem rzekła dziewczyna.

- Spokojnie, jak mówię, że wrócę, to tak powinno być. Gdybym jednak nie pojawił się do wieczora, to przeparkuj samochód o, tam – wskazał na wąską, opustoszałą drogę gruntową stanowiącą odnogę tej, na której teraz stali. – Widzisz? Na końcu drogi i wzdłuż niej są garaże, niektóre otwarte. Po prostu wjedź do jednego z nich i czekajcie do poranka dnia kolejnego. Byle nie tak na widoku. Jasne?

- Tak, ale…

- Nie bój się, dziewczyno. Jesteś dzielna. Tak samo jak ty, Pavel. Razem dacie rade – zebrał swoje rzeczy z bagażnika i ruszył w kierunku centrum Jarcewo.

Po kilku krokach coś sobie przypomniał i zawrócił do znajdujących się ciągle na tylnych siedzeniach Tatiany i Pavela.

- Jeżeli minie czas oczekiwania, po prostu jedźcie do Bastionu. Pod żadnym pozorem mnie nie szukajcie. Jeżeli ja stamtąd nie wrócę, to znaczy, że wy tym bardziej nie zdołacie. Opiekujcie się sobą nawzajem.

Ostatnia wypowiedz Olega zabrzmiała dla nich jak pożegnanie.

* * *

Z początku chłopaka zastanawiało, w jaki sposób został ocalony z Safonowo. Gdy o tym myślał, zaczynał czuć, że jego rany na klatce piersiowej wcale się nie goją, lecz nabrzmiewają i rosną na zewnątrz, tworząc nienaturalne wały wymieszanej ze sobą skóry, krwi i ropy. Przyprawiało go to o dreszcze, więc na ten moment dalsze rozważania sobie odpuścił. Skoro Tatiana zbywa jego pytania stwierdzeniem: „To teraz nieistotne, Pavel. Żyjesz. To najważniejsze. Musisz odpoczywać”, a Olega w pobliżu już nie było, nie miał u kogo zaczerpnąć wiarygodnych informacji.

Dowiem się kiedy indziej, jak też Safonowo postanowiło się ze mną pożegnać, stwierdził chłopak. A jak nie kiedy indziej – to nigdy. Faktycznie najważniejsze jest to, że żyje.

Po tym, jak Oleg wraz ze swoimi rzeczami zniknął w ruinach aut i budynków wchodzących w skład mrocznego widma Jarcewo, Tatiana przeskoczyła na przednie siedzenie w poszukiwaniu prowiantu.

- Na pewno umierasz z głodu. Musisz coś zjeść – stwierdziła.

Podała mu dwie puszki fasoli po bretońsku i butelkę wody niegazowanej.

- Wiem, że to nie jedzenie pierwszej klasy, ale musisz jeść i nabrać sił.

Fasola smakowała chłopakowi jak nigdy dotąd. W końcu ciężko się dziwić – nie jadł prawie przez trzy dni, więc jego kiszki wręcz domagały się czegokolwiek do strawienia. Mimo tego, Pavelowi przez głowę przeszła myśl, że nawet gdyby był spragniony tak mocno, jak jeszcze przed wypiciem połowy butelki wody, a nie miałby nic innego pod ręką niż alkohol – to prędzej umarłby z pragnienia, niż wprowadził choć kropelkę etanolu do krwiobiegu.

Przypomniało mu się teraz, jak w gorączkowych maniaczkach ostatnich dni prosił o papierosy, choć już od dłuższego czasu nie palił. Aż spytał z niedowierzaniem Tatiany, czy to prawda, co dziewczyna potwierdziła. Byli nawet skłonni dać mu zapalić, by tylko złagodzić jego ból, ale tak się złożyło, że w okolicy nie było dostępnych wyrobów tytoniowych.

- I jak, smakuje?

- Tak, dobre. Nawet bardzo dobre – chłopak najchętniej pochłonąłby całą dawkę jedzenia w sekundę, ale wiedział, że jest to niezdrowe. Jadł więc spokojnie, dawkując sobie małe porcje plastikowa łyżeczką.

- Podgrzałabym ci to najchętniej, ale nie mam na czym. Jeszcze jak jechaliśmy, Oleg mi mówił, że takie rozpalanie ogania na środku drogi jest ryzykowne, wiec…

- Nie trzeba, Tatiana – przerwał jej, szybko przeżuwając i połykając to, co miał w ustach. – Takie jak teraz jest wyśmienite.

- To się cieszę.

Dziewczyna wyszła z samochodu i machając kluczykami w ręce, podeszła do bagażnika auta. Podniosła tylną maskę, pod którą znajdowały się rzeczy zebrane przez nich w Safonowo, ale również para gumiaków i złamana wędka poprzedniego właściciela. Spoglądając na wypełniony paliwem kanister, stwierdziła, że na spokojnie dojadą do Smoleńska. Nie ufała licznikowi paliwa w samochodzie.

- Wiesz jak to te stare rupiecie – oznajmiła, kręcąc oczami. – Tutaj w każdej chwili może się coś rozklekotać.

Przeszła z drugiej strony pojazdu, przeskakując wygiętą od uderzenia jakiejś ciężarówki barierkę i spojrzała w stronę domniemanej lokalizacji Bastionu.

- Patrz, Pavel. Tak blisko. Już nie mogę się doczekać, aż tam dzisiaj dojedziemy.

Chłopak nagle poczuł mimowolne przygwożdżenie do fotela. Podobnego uczucia doświadczają ludzie przechodząc zryw miokloniczny przed zaśnięciem, gdzie doskwiera im uczucie spadania.

To nieprzyjemne doświadczenie lotu w dół zazwyczaj po paru sekundach ustaje. W jego wypadku było inaczej. Czuł, jak coś z każdą chwilą przyciska go mocniej do tylnego siedziska samochodu. Tyle że pod sobą nie mógł wyczuć przyjemnego (chociaż już podstarzałego) materiału, z którego wykonany był fotel, a dwa spiczaste kształty, wbijające mu się w plecy. Jeden tuż nad miednicą, a drugi w okolicy złączenia łopatek.

Co to do cholery może być. Próbował się odwrócić, lecz czuł, jak jego mięśnie nadal są wycieńczone po spotkaniu z Białym. Szło mu to niezdarnie. Wiercił się przez pewien czas na plecach, aż udało mu się przekręcić na prawy bok.

Zerknął na odsłoniętą część siedziska, przejechał po niej powoli lewą ręka ale nie dostrzegł nic podejrzanego. A jeszcze chwilę temu dałby sobie uciąć głowę, że dwa ostrosłupy wbijały mu się w plecy.

- Dobra – rzekła blondynka, rozcierając dłoń o dłoń i odwracając się w stronę samochodu – Pavel, wiesz że nie powinieneś się jeszcze nadwyrężać fizycznie, prawda? – oznajmiła wzrokiem zatroskanej matki, przestępując z nogi na nogę i wysuwając lewe biodro poza linię swojej talii.

- Wiem, ale było mi niewygodnie.

- Chcesz, to ja ci pomogę…wiesz, jeśli czujesz potrzebę… – zaproponowała nieśmiało, przykładając na znak roztargnienia prawy palec wskazujący do swoich ust. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, co właśnie powiedziała i najchętniej wycofałaby wypowiedziane słowa, lecz było już za późno.

- Nie, spokojnie. Nie chce mi się siku. A to drugie też mnie nie goni – uśmiechnął się, zajmując ponownie pozycje na plecach.

A może dziewczynie wcale nie chodziło o sprawy fizjologiczne?

- A więc czekamy – dziewczyna wskoczyła na miejsce kierowcy. - Wydaje mi się, że wróci wcześniej, niż mówił. Mam takie przeczucie.

- Oby tak było.

Blondynka przekręciła kluczyki i zostawiła je w takiej pozycji, by nie odpalić auta, ale by dało się operować (słabą, ale wciąż jednak istniejącą) elektroniką.

- A może coś ciekawego leci.

Kliknęła dużą, okrągłą gałkę znajdującą się na radiu umiejscowionym tuż nad manualną skrzynią biegów.

Cisza. Nawet ani jednego dźwięku.

Pokręciła jeszcze kilka razy w prawo i w lewo pokrętłem, lecz po kilku minutach głuchej nicości odpuściła.

- Czyli wszystko wysiadło. A posłuchałabym sobie muzyki. Oj taaak – rozmarzyła się, przeczesując wzrokiem żółtą, solidnie przetartą tapicerkę auta.

- Mnie tam ta cisza wcale nie przeszkadza. Jeszcze mam przebłyski z tego, co działo się w Safonowo, oraz… – zatrzymał się, by przełknąć zastygłą mu w gardle ślinę, i kontynuował dalej. – W Otnosovo.

Tatiana nagle spochmurniała i oparła się plecami o fotel, zatrzymując wzrok na jednym z odległych budynków ze zdartym dachem, na którego ścianach widniała reklama pasty do butów.

- Ja…tak samo. Ale wiesz, muzyka to jednak muzyka. Taki zlepek fal dźwiękowych, który potrafi nas rozweselić.

- Zgadzam się.

- No, chyba że te fale dźwiękowe są wydawane przez Iron Maiden. Jak ja nienawidzę metalu, masakra. To dla mnie nie muzyka, a jakiś warkot i krzyki – ucichła, lecz po chwili postanowiła wbić jeszcze jedną szpilę w pochodną muzyki rockowej, naśladując przy tym podekscytowanego redaktora radiowego, który na wizji może zbesztać jak tylko zechce otrzymaną uprzednio do recenzji piosenkę z gatunku, którego nienawidzi. - To już wolałabym słuchać wycia koguta i w tym samym czasie przed nim uciekać. Nawet mógłby mnie wtedy dogonić, byle tylko przestał w końcu wyć, haha.

- Widzę, że naprawdę nie przepadasz za metalem – rzekł chłopak, dopijając do końca butelkę wody.

- Oj nie. Za nic. Mogliby mnie tym torturować. Albo nie, więcej. To ja mogłabym…

W tym momencie poczuli lekki wibracje, w które wprowadzony został samochód. Coś poruszało się na drodze i zmierzało w ich kierunku z niemała prędkością, ponieważ częstotliwość drgań nabierała z każdą chwilą siły.

Chłopak nakazał spanikowanej z początku dziewczynie wyjść na zewnątrz i rozejrzeć się. Nic nie zauważyła.

- Odpalaj, realizujemy plan Olega wcześniej.

Po przekręceniu kluczyków w stacyjce, samochód buczał przez kilka sekund, aż w końcu wypuścił z rury wydechowej zagęszczony kłąb czarnego dymu. Poczuli nagły skok wibracji, lecz Pavel uspokoił blondynkę twierdząc, że dostrzegł tą przypadłość auta jeszcze przed tym, jak się tutaj zatrzymali.

Wydawało się jej, że wbiła jedynkę i ruszyła. Po zwolnieniu sprzęgła natychmiast rzuciło samochodem w przód. Auto zatrzymało się i musiała je ponownie odpalać.

- Nie denerwuj się, Tatiana. Spokojnie, mamy czas – próbował ją uspokoić, poprawiając swoją leżącą pozycje; przed chwilą o mało nie spadł na podłogę, gdy dziewczyna pomyliła jedynkę z trójką.

W końcu ruszyli i wjechali w boczną drogę, którą uprzednio wskazał im Oleg.

- Teraz tylko znajdziemy dogodny garaż.

Szukał wzrokiem takiego, który pozwoli im się w pełni zmieścić i umożliwi obserwacji drogi, na której przed chwilą jeszcze stali, a którą mogło przejeżdżać źródło wibracji.

Tatiany nie angażował w poszukiwania; widział, jak jest przejęta samym faktem kierowania pojazdem.

- Dobra, wjeżdżaj tutaj.

Wskazał na otwarty, prawie całkowicie pusty garaż. W środku stał oparty o ścianę złożony dębowy stół, zestaw kijków do golfa oraz puste kanistry po benzynie.

Dziewczyna wjechała do garażu, zahaczając prawą częścią zderzaka o jeden z pustych pojemników po paliwie, który potoczył się jakiś metr do przodu i uderzył o metalową ścianę.

- Dobra, od tego momentu musimy być ciszej. Nie chce, żeby…

Przerwał, słysząc dobiegające do jego uszu warczenie. Wcześniej zakładał, że ktoś jedzie ciężkim samochodem. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że to nie jest auto. I to nie jedno.

- Też to słyszysz? – spytał w końcu zamyślony.

- Tak, dziwne ale…

- Ciii, słuchaj.

Chłopak zdawał sobie sprawę, że znajdują się w pomieszczeniu prawie całkowicie zamkniętym – co może mieć wpływ na otaczającą ich akustykę. Jednak po kilkunastu sekundach nasłuchiwania nie miał już więcej wątpliwości.

- Brzmi jak Harley-Davidson. A w sumie, to jak co najmniej kilka.

- Co? Jaki Harley…

- Takie ciężkie motory. To zapewne one. Pamiętam, jak kiedyś pod sklep w którym byłem kupić do obiadu makaron, zajechał taki jeden, na niemal identycznie brzmiącym motorze. Ciemne okulary, łysy, broda i skóra. A do tego sam czarny motor, w którym manetki zostały zamieniony na zwierzęce kości, zakończone wyżłobioną czaszką.

Pavel wzdrygnął się, jeszcze bardziej pobudzając w dziewczynie pierwotny instynkt strachu.

- Nie żartuj nawet, że tacy teraz…

- Nie wiem. Wszystko możliwe – mrugnął do niej jednym okiem, ponownie wracając do nasłuchiwania.

Tatiana skuliła się w fotelu kierowcy, że teraz praktycznie ciężko było ją dostrzec, siedząc na tylnych miejscach. Pavel chciał się wychylić, by zobaczyć drogę – lecz mięsnie nie chciały współpracować.

Nie potrzebny był mu jednak wzrok, by sobie wyobrazić, jak wyglądają członkowie klubu Harley Owners Group, którzy właśnie zatrzymali się sto metrów za nimi.

Tak jak opisał to wcześniej. Musieli być cali ubrani na czarno, a gdy się uśmiechali, dało się dostrzec nienaturalnie wystające, kilkucentymetrowe kły. Biała skóra, idealnie kontrastująca z ciemnymi barwami kierowców śmierci, pasowała do wygrawerowanego, pomarańczowego logo firmy, które dumnie nosili na piersiach. Zeskoczyli z motocykli i zaczęli pędzić na czterech kończynach w stronę starego, ukrytego w garażu auta.

Skoro tak szybko biegną, to po co im motocykle? Zaraz, dlaczego mają takie kły i aż tak bladą skórę?

Chłopak dopiero teraz oprzytomniał. Majaczę, stwierdził po chwili.

- Tu powinien być.

- Yhym – mruknęli chórem.

Trzeba zobaczyć, kto to jest, stwierdził Pavel.

- Ej, psst – zwrócił się szeptem do wtulonej w fotel dziewczyny. – Ej, słyszysz mnie?

Tatiana nic nie odpowiedziała, ale zamieniła się w słuch.

- Spróbuj się wychylić lekko i zobaczyć, kto to jest.

- Oszalałeś – warknęła po cichu, przez co pierwsza część słowa była całkowicie niesłyszalna.

- Nie, spróbuj…nie zauważą, uwierz mi.

- Boje się, nie zmuszaj mnie do tego.

Dobra, sam się podniosę i sprawdzę. Dam radę, w końcu nie może być ze mną tak źle, motywował się w głowie Pavel. Jak to mawiał mój dziadek: „Z cukru nie jesteś, nie roztopisz się”.

- Pomóc ci? – spytała dziewczyna, wychylając jedno oko zza fotelu, co wyglądało komicznie w tej sytuacji.

- Nie, czekaj.

Młodziak podciągnął się na łokcie; teraz potrzebował parę sekund odpoczynku. Gdy odzyskał nieco sił, złapał się uchwytu w przeciwległych drzwiach i zmienił pozycje na siedzącą, kryjąc głowę pomiędzy zaciągniętym zagłówkiem a główną częścią siedzenia. Teraz widać było jedynie jego piwne oczy, z uwagą obserwujące przyjezdnych.

Dostrzegł cztery człekokształtne istoty. Każda z nich grzebała w przytoczonym do swojego motocykla schowku, coś wyciągając, przeglądając przez chwilę a następnie ponownie chowając do torby, bądź też zabierając ze sobą.

Chłopak nie był w stanie rozczytać w pełni tego, o czym rozmawiały ubrane na ciemno istotny; czegoś szukali. A do poszukiwań potrzebna im była broń.

Chwila, pomyślał. Czy ja wcześniej nie widziałem tych spluw na oczy?

Przyglądał się chwile karabinom umiejscowionym na plecach motocyklistów. Dopiero po tym, jak jeden z czarnych podszedł w jego stronę oddać mocz i ustawił się plecami, był w stanie poprawnie rozczytać, co to za arsenał.

- SS8…MM40…L12 – szeptał na głos nazwy broni, przecierając oczy ze zdumienia.

- Co ty tam mówisz? – spytała przerażona dziewczyna; znalazła pod podłokietnikiem saszetkę z gumami do żucia i wzięła dwie, zakładając, że pomoże jej to zredukować stres. Niestety, była w błędzie. A gumy chyba już się nie nadawały do miętolenia w buzi (nie wiedziała, jaki miały smak, ale z pewnością nikt rozsądny nie projektował gum o smaku dwuletniego, wyschniętego czosnku).

- Wiem chyba, co to za ludzie.

I teraz do niego dotarło. Nie wiedział, dlaczego wcześniej nie zauważył wyrytej, białej litery „D” na każdym z czarnych kombinezonów. W głowie chłopaka zabuzowało.

- Czy…czy Oleg mógł się skopiować? – wyszeptał wolno, odwracając się do Tatiany.

- Co ty bredzisz?

- Oni wyglądają jak on. To pewnie…

- Niemożliwe – przerwała mu, zbierając się na odwagę i wyglądając lekko poza linię swojego zagłówka. – O kurwa, przepraszam – przełknęła ślinę, po czym kontynuowała. – Faktycznie, ale to myślisz, że…

- Tak. To jego koledzy. To muszą być inni Dercosi.

Pavel ponownie utkwił wzrok w czwórce ludzi, którzy tworzyli teraz okrąg, a każdy z nich trzymał ręce na barkach kolegów stojący obok, przypominając formacje drużyny piłkarskiej tuż przed wykrzyczeniem okrzyku bojowego. Coś do siebie mówili. A może bardziej tłumaczyli. Ze spokojem, tak, że nikt nikomu nie przerywał, a kolejny rozmówca cierpliwie czekał, aż ten aktualnie mówiący skończy.

- Narzędzia sprawdzone? – spytał łysy, najwyższy z całej czwórki mężczyzna. To ten wcześniej poszedł się wysikać w ich stronę, wypijając zapewne masę płynów, ponieważ sikał i sikał przez dobre dwie minuty.

- Yhym – mruknęła reszta.

- Broń?

- Również – oznajmili.

- Kombinezony?

- W całości.

Jeszcze przez chwilę ze sobą rozmawiali, a następnie usiedli na swoich motocyklach, wyciągając przenośne urządzenia do komunikacji i testując je między sobą.

- Może wyjdziemy do nich? Skoro to Dercosi – szepnęła dziewczyna.

- A jak myślisz, kogo szukają?

- Nie wiem – odparła, lekko wychylając się za zagłówek. – Ale raczej nie nas. Skąd by mieli o nas wiedzieć?

- Nie wiem. Ale wydaje mi się, że szukają kogoś, kto może przebywać w Jarcewo, czyli zapewne Olega bądź też kogoś, kogo on sam szuka.

Starali się zamienić stary samochód w stacjonarne miejsce szpiegowskie, lecz zerwał się wiatr na zewnątrz i jedyne, co słyszeli, to warkot jednego z odpalonych ponownie motorów.

- Może odjadą?

- Wątpię – posępnie mruknął chłopak. – A jeżeli już, to do Jarcewo. A my…

- Mamy czekać jeden dzień i jak on – zawahała się, jakiego słowa użyć, ale stwierdziła, że się poprawi. – Znaczy się Oleg, nie wróci, to jechać do Smoleńska.

- Racja. Ale on wróci, zobaczysz.

- Wiem, tak musi być.

Wiatr ucichł, a do starego auta zaczęły ponownie dobiegać dźwięki konwersacji mężczyzn. Teraz już ani Pavel ani Tatiana nie mieli skrupułów w kwestii podglądania Dercosów.

- Czyli odpala i chodzi? – spytał zarośnięty niczym goryl mężczyzna.

- Tak, coś wcześniej wariował akumulator. Ale teraz jest dobrze.

Właściciel motoru z wątpliwej jakości akumulatorem wstał z klęczek i podszedł do tego przypominającego filmowego King-Konga.

- Gleb, gdyby nie to, że jesteś cały czarny, to mógłbyś grać dziadka Mroza w moskiewskiej operze – przerwał, czekając na reakcje kolegów. – Daje słowo. No, może tylko mniej wódki.

- Tego nigdy za mało, Młody – klepnął go po ramieniu, śmiejąc się. – Kiedyś zrozumiesz.

- Jegor, ty za to nie musisz nikogo grać – rzekł najwyższy z mężczyzn.

- Tak? A to czemu? – odparł Młody.

- Widać, że twoja matka puściła się z Mongołem, haha.

Cała czwórka wybuchła śmiechem, prócz Jegora, która poprawił nerwowo broń na plecach.

- Borys, wiesz że…a zresztą, taki ze mnie Rosjanin jak z was, chłopaki. A to, że jestem młody i przypominam bardziej tatara, niż wy, niczego nie znaczy.

- Pewnie – mrugnął do niego łysy szef. – Tak samo jak nic nie znaczy to, że Wadim dał się kiedyś pociąć pewnej kurwie po twarzy w burdelu. Krzywo jej wsadziłeś, czy chciała zrobić z twoich policzków sushi?

Ponownie prawie wszyscy wybuchli śmiechem, prócz mężczyzny z blizną na twarzy.

- Ej, wiecie że…a w sumie, niech będzie, że w burdelu – odparł spokojnie krótko obcięty blondyn.

- Dobra, powoli się zbieramy – rzekł Borys. – Wiecie, co robić. Liczę na to, że pójdzie gładko. W końcu nie chcemy nic mu zrobić.

- Racja – mruknęli pozostali.

- To jeden z nas. Wyjaśnimy, o co chodzi i tyle. Lecz gdyby coś poszło nie tak, pamiętajcie, że nas jest czterech, a on jeden.

- Racja – zawtórowali ponownie.

- Jakby co, będzie ciężko, ale zapominamy wtedy, że to jest Dercos.

- Tak jest.

- No, więc szykować się. Za pięć minut wymarsz. Dopalić papierosy i posprawdzać to, co pozostało do sprawdzenia. Niech Bóg ma nas i jego w opiece.

* * *

Obudził ich dźwięk walającej się po drodze pustej puszki po konserwowanych brzoskwiniach, która z impetem uderzyła w otwarte na oścież drzwi sąsiadującego z nimi garażu.

Zdali sobie sprawę, że musieli zasnąć nagle i to w niemal identycznym okresie czasu.

Obydwoje wyjrzeli poza swoje zagłówki. Czuli, że coś przegapili.

- Nie ma ich – stwierdziła dziewczyna, doświadczając nieprzyjemnego mrowienia na plecach.

- Racja – potwierdził Pavel, czując jak strach przeszywa jego ciało.

Nie wiedział, czy to wywołujące gęsią skórkę uczucie jest na miejscu. W końcu ich nie było. Nie było Dercosów. A wystarczyłby zapewne tylko jeden z nich (i to głuchoniemy z połamanymi nogami), by to stare auto wysadzić w powietrze.

Z drugiej strony jednak zaczął martwić się o Olega. Oni szli po niego. Był już tego pewny. Tyle że co on może zrobić?

- Zjedźmy coś, potem pomyślimy.

Tatiana wyciągnęła z plecaka wodę i podała chłopakowi, mówiąc mu, żeby sobie jej nie żałował. Następnie wygrzebała dwie półkilowe puszki z napisem „Lazania XXL. Prosto ze słonecznej Italii!”.

- Niestety na zimno, ale lepsze to niż nic – dodała, podając siedzącemu już chłopakowi otwartą puszkę z jedzeniem. – Smacznego.

- Tobie również.

Jedli tak w ciszy, popijając co grubsze (i ciężkie do rozbicia) fragmenty włoskiej potrawy. Z ich głów nie potrafiło odejść jedno pytanie. Teraz tylko ono się liczyło.

Co robić dalej?

Zgodnie z zaleceniem Olega mieli za niedługo wyruszyć. Minął jeden dzień, a słońce znajduje się nisko na horyzoncie – co świadczy o tym, że jest poranek, 24.12.2019.

Natomiast chłopak czuł, jak wewnątrz jego ciała dochodziło do walki. Serce kontra mózg. Miejsce starcia: krtań. Który z narządów wygra, będzie mógł dumnie stanąć na piedestale i oznajmić, że to jego decyzja jest tą słuszną.

Mózg, forsując decyzje blondyna, wydawał się być jak najbardziej pragmatyczny. Co oni, u licha ciężkiego, poradzą na czterech Dercosów? W jaki sposób mieliby pomóc Olegowi, skoro to on zazwyczaj bronił Pavela i Tatianę, mając tym samym dodatkowy balast, a nie udogodnienie?

Serce jednak nie odpuszczało. Nie można zostawić przyjaciela w potrzebie. On by was nie zostawił. On o was dbał. Jemu na was zależy. Z jakiegoś powodu zabrał was w stronę Smoleńska.

- Co robimy? – spytała w końcu dziewczyna, przerywając ciszę.

- Oleg mówił, żeby go nie szukać. Wydaje mi się, że…

- Chcesz go zostawić?

- Nie chce, ale…sama zobacz, jakie są okoliczności.

- Nie możemy tak.

Tatiana odłożyła pustą puszkę po pożywieniu, popiła łykiem wody, zostawiając nieco kropelek na swoich ustach i przeskoczyła na tylne siedzenie.

- To jaki ty masz plan?

- Zjadłeś?

- Jeszcze nie. Wracając do…

- Nigdzie nie wracaj. Zjadłeś już – stwierdziła stanowczo, przysuwając swoje czoło do czoła chłopaka. – A teraz…jak się czujesz?

Spytała, wkładając mu rękę pod koszulę i przejeżdżając po brzuchu.

- Trochę jeszcze nie mam sił, ale…

- Co ale? – spytała, podgryzając jego policzek. – Tu mnie złap. O ile masz na tyle…sił – jęknęła.

Chłopak włożył rękę pod wyblakłą koszulę blondynki. Zauważył, że jej stanik jest już rozpięty. Kiedy ona to zrobiła?

- Dotykaj. Nawet nie wiesz jak…długo tego pragnęłam.

Przesunął jedną dłonią po jej piersiach, omiatając delikatnie sutki, które po chwili stały się nabrzmiałe. Drugą złapał ją za szyję. Wiedział już, że odzyskał siły. Przynajmniej na to.

- Ja również, Tatiana. Ja również.

Zaczęli się namiętnie całować. Po kilku minutach ona popchnęła go tak, że poległ na plecy. Zdała sobie po chwili sprawę, że mogło go to zaboleć, lecz Pavel, jakby nieprzejęty niczym, już przyciągnął ją do siebie i ściągał z niej górną część ubrania.

- Spokojnie…nie ucieknę – wyszeptała mu to ucha.

- Wiem. Nie w tym rzecz.

- A w czym?

- Chce cię przelecieć. Jak najszybciej – oznajmił, dysząc ciężko.

- Oj, ja tak samo. Ja tak samo.

Dziewczyna zdała sobie sprawę, że znajdują się w pozycji „na jeźdźca”.

- Mogę? – spytała subtelnie, dotykając jego rozporka.

- Jeszcze się kurwa pytasz – odparł podniecony.

Ona rozebrała jego. On rozebrał ją. Kochali się kilkukrotnie, szepcząc do siebie czułe słowa.

Gdy było już po wszystkim, ubrali się, pocałowali czule jeszcze raz i usiedli obok siebie.

- Patrz – wskazała na słońce, znajdujące się teraz po środku nieboskłonu. – Musi być już okolica południa.

- Zgadza się – westchnął chłopak. – A on wciąż nie wrócił.

- Zgodnie z jego nakazem, powinniśmy już wyruszyć.

- Tak. On nie rzuca słów na wiatr. Nie chciałby, żebyśmy jak owce weszli do nory pełnej wilków.

- Możesz jaśniej? – zmarszczyła czoło, opierając głowę na jego ramieniu.

- My to jak te owce, a naszym pasterzem jest Olegem. Jeżeli on coś mówi, powinniśmy słuchać. Nas pasterz poszedł sam, z własnej woli do Jarcewo, czyli do nory, w której z pewnym prawdopodobieństwem może zastać wilki, Białych czy różnego rodzaju zbirów. Lub też – przerwał wypowiedź, całując dziewczynę w czoło.

- Co? Mów, Pavel.

- Lub też wilki zajdą go od tyłu. A w zasadzie nie będą to wilki, tylko dobrze przygotowane niedźwiedzie. Cztery czarne niedźwiedzie.

- Myślisz, że tego nie przewidział?

- Myślę, że jak mocno nie wytężalibyśmy teraz umysłu, nic nam to nie pomoże.

- Czyli co? – wyprostowała się, spoglądać wyczekująco na chłopaka.

Musiała to usłyszeć. Nie chciała sama podejmować tej decyzji, pomimo tego, iż wiedziała, że i tak będzie za nią współodpowiedzialna.

No, powiedz to już i pocałuj mnie, miejmy to z głowy Pavel.

- Czyli jedziemy do Smoleńska. Do Bastionu Smoleńskiego. Do naszego pierwotnego celu.

Podjęli decyzje, a chwilę potem namiętnie się pocałowali.

Obydwoje poczuli ogromną ulgę, ale jednocześnie doświadczyli przeszywającego uczucia straty.

Wybrali jedną z dwóch dostępnych ścieżek. Teraz sami będą musieli zmierzyć się z konsekwencjami własnych decyzji.

* * *

Jechali już od kilku minut drogą E30 na zachód, z każdym kilometrem znajdując się coraz bliżej swojego upragnionego celu. Nie potrafili jednak zdusić w sobie uczucia niepewności. Niepewności co do tego, czy wybrali słuszny kierunek.

Na człowieka składają się wybory i okoliczności. Nikt nie ma władzy nad okolicznościami, ale każdy ma władzę wyboru. Wybór został podjęty.

Do Smoleńska, zgodnie z przewalonym znakiem drogowym który minęli niedawno, pozostało nie więcej niż 50 kilometrów.

Dla nich będzie to najdłuższe 50 kilometrów w życiu. Zostawili w tyle człowieka, który o nich dbał i nawet widok zachodzącego słońca (nadal był 24.12.2019), skrywającego się coraz bardziej za horyzontem, nie był w stanie wytrącić ich z patowego nastroju.

Zostawili w tyle Olega. Ale on tak chciał. Nie pomogliby mu w niczym, a jedynie mogliby przynieść ze sobą kłopoty.

Czy to wilki, czy niedźwiedzie – zapewne zaraz wyczułyby ich strach i ruszyły za nimi w pościg, mogący skończyć się tylko w jeden sposób: śmiercią.

Chłopakowi przypomniał się teraz jego niedawny sen. Dwie walczące ze sobą piramidy. Nad nimi słońce.

Co to mogło znaczyć? Czy to jakieś proroctwo? Czy też adaptacja tego, co dzieje się obecnie na świecie?

Boże, chyba wariuje, stwierdził po chwili. Ciekawe czemu moje sny miałyby mieć większe znaczenie od tych, jakie miewał pochrapujący, pijany Andrei pod monopolowym o ósmej rano, który zawsze gdy obok niego przechodziłem, mówił tak niewyraźnie, że prędzej zrozumiałbym zdenerwowaną (o nic) kobietę, niż jego.

Sny to tylko sny.

Jednak w głowie chłopaka zaczynało narastać już od jakiegoś czasu przekonanie, że te napotykane kilkukrotnie ulotki ISC nie były bez znaczenia. Że wiejąca niczym letni monsun w Azji czarna dziura z Safonowo miała mu coś do przekazania, a moskiewskie spotkanie z Olegiem nie było bez celu. Nawet wydawało mu się, że dziewczyna, którą teraz trzyma za rękę (a która zaczęła do niego mówić „Kochanie”, do czego jest mu się ciężko przyzwyczaić), nie została postawiona na jego drodze przypadkowo, a wszyscy wcześniej spotkani ludzie czy też sytuacje, w których brał udział i miejsca, w jakich się znajdował, nie były jedynie wypadkowym epizodem szczęścia.

Wszystko, co napotkałem w Moskwie, aż do chwili obecnej, nie mogło być bez znaczenia. W przeciwnym wypadku, czy życie człowieka różniłoby się od tego, jakie mają goryle? Zjeść trochę liści czy bananów, postukać z dominacją w klatkę piersiową i kopulować. Nic więcej i nic mniej.

Takiego życia nie chce. To wszystko musi mieć jakiś cel, jakieś powiązanie…cokolwiek. Nie może się okazać, że to, co robię, jest bezsensowne.

Uświadomił sobie właśnie, że jedzie tym starym, drgającym samochodem. Że wcześniej chodził. Że jadł, że pił, że miał lepszy i gorszy nastrój. Że walczył i że uciekał. Że marzył, ale również patrzył pragmatycznie na sytuację.

To jest ten cel, przypomniał sobie w końcu. Droga to cel. Już go osiągnąłem. Na jego twarzy pojawił się bananowy uśmiech.

- Z czego się tak śmiejesz, kochanie? – spytała Tatiana, widząc zakrywającego ręką uśmiech chłopaka.

- A coś mi się przypomniało, nieważne.

- Skoro tak sądzisz – odparła, wbijając niższy bieg. – Strasznie dużo tu samochodów.

- Manewruj ostrożnie.

- Wiem.

Zagryzła wargi, kierując pojazd przez wąską szparę pomiędzy przewróconą cysterną a nadpalonym białym pick-upem. Od tego miejsca musiała jechać jeszcze wolniej, ponieważ korek aut, który zauważyli za przewróconą ciężarówką, zdawał się nie mieć końca.

- Nie śpieszy nam się nigdzie. Lepiej wolniej, ale bezpieczniej.

- Oczywiście – zgodził się Pavel, wysuwając w stronę dziewczyny lewą rękę i głaszcząc ją delikatnie po szyi.

- Wiesz już, jak to lubię – oznajmiła, mrużąc oczy.

- Wiem. Jak dotrzemy do Bastionu, to myślę, że nie tylko to polubisz.

- Taaak? – spytała wyczekująco. – A co jeszcze?

- Wiesz, a i tak pytasz.

- Lubię to słyszeć.

Wjechali w zakręt, gdzie znajdowały się trzy przewrócone do góry nogami mercedesy, ułożone w kształt trójkąta. Przejechali obok, najeżdżając lewą oponą na oblepiony dziwną substancją chodnik. Zauważyli, że w środku trójkąta coś się znajduje.

- Czy to ognisko?

- Tak – potwierdził chłopak.

- Pierwszy raz coś takiego widzę. Czym zostało oblane? To jakaś rozpałka?

- Nie.

- Właśnie, białej rozpałki nie widziałam. Zazwyczaj jest ciemna, hm – Tatiana popadła w zadumę; nie wiadomo, czy bardziej trwonił ją fakt domniemanej rozpałki, czy też to, że za zakrętem zagęszczenie aut przybrało na silę.

- To nie rozpałka.

- A co? – zmarszczyła czoło.

- To kości.

- Jezu – wzdrygnęła się, odruchowo wciskając pedał hamulca. – Kości?

- Tak. Ktoś sobie zrobił biwak z ludzi.

- Myślisz, że…

- Nie wiem – przerwał jej, wiedząc o co chce spytać. – Możliwe, że to wojsko na początku epidemii chciało się pozbyć na szybko ciał. Lub też jest to sprawka jakiegoś gangu, na wzór tego, którym dowodził twój brat.

Spojrzeli sobie w oczy, penetrując swoją pamięć. Chcieli się dowiedzieć, czy rany, których doznali od czasu nastania epidemii WSV się zagoiły. Choć trochę zagoiły.

Obydwoje doznali straty.

Straty bliższej jak i dalszej rodziny, w której każdy miał takiego wujka, co swój piwny brzuch zaczął hodować dopiero po zwarciu małżeństwa, oraz dziadka, który uparcie twierdził, że jego młodzieńcze wyprawy do szkoły niczym nie różniły się od tych podejmowanych przez kupców podczas przemierzania jedwabnego szlaku w pierwszych wiekach naszej ery.

Straty znajomych i przyjaciół, z którymi wychodzili wieczorami w weekendy na imprezy klubowe, by kolejnego dnia żałować i bić się w pierś, że nie poprzestało się na tym jednym, ciemnym piwie.

Starty zwierzaków, o które dbali. Straty miejsc, które już nigdy nie będą takie, jakimi je zapamiętali. Straty sytuacji, które już nigdy się nie powtórzą.

Po kilku minutach cichej kontemplacji zdali sobie sprawę, że ich rany nie wygoiły się, a zarosły. Zarosły czymś, co można nazwać nowym początkiem. Narośl ta z czasem uleczy poszarpane ciało i duszę – blizny natomiast pozostaną na zawsze.

Z bliznami będą musieli nauczyć się żyć. Gdzie nie pójdą i kim się nie staną, one zawsze będą widoczne. Będzie można próbować zakryć je wszystkim, co daje pozorne ukojenie. Alkohol i papierosy. Słodkie i mniej słodkie jedzenie. Każdy znajdzie coś, co pozwoli stworzyć wokół siebie urojony, pobieżnie naprawiony świat.

Wszystko jednak do czasu. Wahadło wychylone w lewą stronę, musi następnie znaleźć się po prawej stronie, by finalnie mieć szansę zatrzymać się w środkowych punkcie.

Punkt równowagi był blisko nich. Obydwoje wiedzą już, że cel, jaki sobie wyznaczyli, jest przed nimi już niedaleko, z drugiej strony zdają sobie sprawę, że właśnie go osiągnęli.

Najechali na coś, co wybiło ich z kontemplacji.

- Uważaj, bo złapiemy gumę.

- Łatwo ci mówić. Jak jesteś taki mądry to chodź i kieruj, a nie dogadujesz. Zawsze łatwo…

- Dobra, wystarczy. Zrozumiałem, nie potrzebuje rozprawki.

Pavel pocałował ją w policzek, po czym rozłożył się wygodnie na fotelu, opuszczając oparcie najniżej jak się tylko dało. Prawie jak w hotelu, pomyślał i zamknął oczy. Tylko to uporczywe drganie auta; mogliśmy zmienić samochód wcześniej, bo te wahacze czy amortyzatory nie dadzą nam spokoju.

Właśnie minęli ułamany w połowie znak „Kamenka. Zapraszamy ponownie!”. Po kolejnych kilku minutach jazdy Tatiana zatrzymała samochód i zaciągnęła hamulec ręczny.

- Co to jest? – spytała z konsternacją. - Ej kochanie, śpisz?

- Nie, co się stało? Czemu stoimy?

- Sam zobacz.

Podciągnął się za rączkę w drzwiach do pozycji siedzącej i ujrzał rzędy wysokiego na kilka metrów muru z drutu kolczastego, który był tak rozległy, że nie sposób było dostrzec jego koniec. W kilku miejscach dało się zauważyć, że drut miał czerwony kolor. Czyli ktoś próbował się przez niego przecisnąć, stwierdził chłopak. Zastanawiał się teraz, czy im udałby się podobny zabieg, lecz zaraz się zreflektował – dostrzegł zawisłe przy samej ziemi resztki kawałków ubrań, z których wystawały białe kości. Odczytał ich komunikat: „WEJDŹ ŻYWY. ZOSTAŃ NA WIECZNOŚĆ UMARŁYM. BEZ ODBIORU.”.

- Nie widzę objazdu – zmarszczył czoło, przeczesując wzrokiem okolicę.

- Ja również.

- Ten cholerny drut ciągnie się w każdą stronę na co najmniej kilka kilometrów.

Poczuli, że są w kropce. Jak przejdą na drugą stronę? Wiedzieli, że zostało im niecałe 30 kilometrów do Smoleńska. A tutaj taka patowa sytuacja.

- I co teraz? – spytała Tatiana, biorąc łyk wody. – Zawracamy?

- Nie – stanowczo zaprzeczył. – Muszę wyjść i zobaczyć to z bliska.

- Ostrożnie, pamiętaj że…

- Wiem.

Martwi się, bo jest uczuciową i kochającą kobietą. Musisz się do tego przyzwyczaić, jeżeli macie być razem, tłumaczyły mu serce i rozum.

Po chwili wysiadła z auta, podchodząc do niego i obejmując go delikatnie w pasie.

- Może i sceneria nie przypomina tej z hollywoodzkich filmów romantycznych, ale mamy późny zachód słońca – rzekła, kładąc głowę na jego ramieniu. – No i przede wszystkim, mamy siebie.

- Zgadzam się.

Ucałował ją w czoło. Następnie ruszyli w stronę drucianego muru, by przyjrzeć mu się z bliska.

- Nie ma opcji na przejście. Za ciasno nawet dla kota. A tamci – wskazał palcem na pozostałości po zaplątanych w druty zwłokach. – Byli albo niespełna rozumu, albo coś ich goniło.

- Sądzisz, że ktoś…albo coś, mogło tutaj celowo zwabiać ludzi?

- Możliwe, że jest to swego rodzaju pułapka. Ale kto obecnie miały do niej wpaść z własnej woli?

Blondynka wzruszyła ramionami.

- No właśnie. Ja również tego nie wiem, złotko.

- O – uśmiechnęła się. – Złotko, a to mi nowość. Skąd u ciebie takie…

- W końcu jesteś moja – złapał ją za nadgarstek, przesuwając w placach zieloną bransoletkę z czerwonym tulipanem w środku. – Takiego kwiatka z chęcią bym tobie teraz dał.

- A ja chętnie bym przyjęła – ucałowała go w szyję. – W końcu to nadzieja umiera ostatnia.

- Nadzieja nadzieją. Ale słowami nie przejdziemy na drugą stronę.

W tym momencie poczuli narastające drżenie podłoża.

- Co jest – spytał retorycznie chłopak, uwalniając się od Tatiany i spoglądając na wylaną asfaltem drogę. – Znów drgania.

- Też to czuję.

- To pewnie oni.

Kucnął, dotykając palcami drogi. Drżała identycznie, jak w Jarcewo, gdy zbliżali się w ich stronę Dercosi.

- To na pewno oni – dodał po chwili. – Też to słyszysz?

- Słyszę? Co takiego?

- Motory. Te same, co wcześniej.

W tym momencie dostrzegli na horyzoncie pierwszy z jadących w ich stronę jednośladów. A po chwili kolejny, aż nie sposób było ich dalej zliczać, ponieważ złączyły się teraz w jedną wielką czarną maź, która wraz ze scenerią otaczających ich aut, przypominała chłopakowi obraz przedstawiony podczas szkolnej wystawy wiele lat temu. Malunek ten wykonał Dmitrij, jeden ze szkolnych prymusów (który nakładał żel na włosy łopatą, lub też miał po prostu tak przetłuszczoną głowę; swoją drogą, chyba każdy szkolny kujon musi mieć co najmniej jedną z następujących przywar: długie i brudne pazury, czarne zęby lub (jak w tym wypadku) tłuste włosy), który bardziej od wcinania swoich gilów z nosa lubił tylko podlizywać się pani Nataszy, podstarzałej polonistce z wiecznym kokiem na głowie.

Dzieło (tylko jego autor tak je nazywał) to przedstawiało rzędy stojących obok siebie aut, gdzie na końcu widniało słońce – do momentu, gdy jeden ze szkolnych łobuzów nie zamalował je czarną farbą.

Gdy bestie na dwóch kołach zbliżyły się na odległość trzystu metrów, w głowach dwójki trzymającej się teraz za ręce zapaliła się czerwona lampka.

- Jezu, Pavel.

- Tak, też to widzę.

- Ale jak to – zęby nie przestawały jej dygotać.

- Nie wiem, nie bój się.

- Może powinniśmy…

- Nie. Ucieczka ani chowanie się nic nie da. To Dercosi, znajdą nas już tak czy siak.

- Ale czemu ich jest pięciu?

- Bardzo dobre pytanie.

Niedoszli członkowie klubu Harley-Davidson zatrzymali się w odległości dziesięciu metrów przed nimi, ustawiając się w dwa rzędy.

Pierwszy szereg składał się z czterech motocyklistów napotkanych w Jarcewo, a drugi tylko z jednego, którego nie sposób było rozpoznać.

Zapanowała nienaturalna cisza, którą przerwał jeden z mężczyzn znajdujących się z przodu.

- Co my tu mamy – rzekł Borys, schodząc z motoru i opierając go na stopce. – Pozwolicie, że sobie zapale.

Wyciągnął sponiewieranego, złamanego w połowie skręta, który bardziej przypominał niepraną pół roku skarpetę menela, niż coś, co rozsądny człowiek włożyłby sobie do ust.

Ale czy lider grupy z Jarcewo był rozsądny?

- No, ptaszynki – kontynuował, postępując kilka kroków w stronę niedawno powstałej pary. – Nie ma co się bać.

Starali się dopatrzeć, kto siedzi na motorze w drugim rzędzie, lecz został on zasłonięty przez zarośniętego Gleba, który ze stoickim spokojem poprawiał trzymanego w dłoni SS8.

- Czemu się z nami nie przywitaliście? W Jarcewo?

Borys zgasił niedopalonego skręta w placach, tak jakby chciał pokazać wszystkim wokół, kto tutaj rządzi. Następnie podszedł kolejne trzy kroki w stronę przerażonej dwójki osób.

- Myśleliście, że was nie zauważymy – kontynuował, zataczając wokół nich okrąg. – I mieliście racje. Nie spodziewaliśmy się was. Ale Dercosów nie tak łatwo oszukać, prawda panowie?

- Prawda – potwierdzili chórem.

Mężczyzna w drugim rzędzie nic nie powiedział.

- Co ja mam z wami teraz zrobić – popadł w udawaną zadumę.

Kto to jest, tam z tyłu, myślał chłopak. Tatiana była jednak w zupełnie innym miejscu; przerażał ją fakt, że mężczyzna, który teraz znajduje się gdzieś pół metra za nimi, zgniótł skręta w ręce. Musi mieć bardzo wysoki próg bólu, może jest nawet sadystą albo piromanem, stwierdziła z przerażeniem, łapiąc się jeszcze silniej ręki Pavela.

- Nie bójcie się nas, poważnie – zatrzymał się przed nimi; skończył zataczać pierwszy krąg, a w tym czarnym kombinezonie wyglądał jak kapłan malujący pentagram podczas czarnej mszy. – Nic złego wam nie zrobimy.

Odsunęli się kilka kroków w tył, chcąc uciec od Borysa i jego szajki. Zdali sobie właśnie sprawę, że ich plecy otarły się o drut kolczasty.

A więc to jest ta pułapka? Dali się złapać w sidła i teraz muszą się poddać, albo wbiec ile sił w nogach w znajdujące się za nimi pole metalowych, ostrych sznurów.

Może jednak jest inne rozwiązanie? Może powinni walczyć?

Gdzie walczyć, nie mieli kompletnie szans.

Może Dercosi faktycznie nie mają wobec nich złych zamiarów? Może wystarczy się otworzyć i porozmawiać, a oni ich puszczą? Lub nawet pomogą?

Jedna rzecz nie dawała Pavelowi spokoju.

- Kogo z tyłu ukrywacie? – spytał wreszcie, czują spływające strużki potu po karku.

- O patrzcie, umiecie mówić. Dobrze, Gleb – Borys odwrócił się w jego stronę, kiwając twierdząco głową. – Zejdź z motoru.

Zaraz po tym, jak King-Kong zsunął się ze swojego jednośladu, zobaczyli kierowcę ostatniego motocykla. Spoglądał na nich znajomymi oczami niebieskiego koloru, a jego blond włosy spoczywały spokojnie na ramionach czarnego kombinezonu. Usta miał zaklejone pasmem czarnej taśmy, a na jego plecach nie było śladu broni, które zwykł tam nosić.

- Oleg – rzekli jednocześnie

- Tak, wasz Oleg – potwierdził lider grupy, podchodząc do blondyna. – Chyba doszło tu do małego nieporozumienia. Jak sobie wszystko wyjaśnimy – poklepał po plecach mężczyznę z drugiego rzędu. – Puszczę was wolno.

- A co z nim? – spytał natychmiast Pavel, wskazując wolną ręką na swojego niedoszłego towarzysza. – Czemu ma zaklejone usta? Dlaczego nie ma broni?

- Za dużo pytań, moi drodzy. Wy jesteście tutaj od udzielania odpowiedzi. My od zadawania pytań.

Na twarzy Borysa pojawił się szyderczy uśmiech. Zarówno chłopak jak i Tatiana doznali wrażenia, że był całkowicie sztuczny.

- A co do pierwszego pytania – kontynuował, drapiąc się po łysej głowie. – Tutaj sprawa jest nieco bardziej skomplikowana.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Gregory Heyno dwa lata temu
    "Tatiana przeskoczyła na przednie jedzenie w poszukiwaniu prowiantu." Literówka, i druga "Strasznie dużo tu samochód."
    Ogólnie spoko, wciąga, i czyta się przyjemnie.
  • PawelRzeszowiak dwa lata temu
    Jestem wdzięczny za wypisanie błędów - już zostały poprawione. Dziękuję za komentarz.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania