Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Bezstratne cz. VII.
W historii przelano zbyt wiele tuszu i śliny na opisywanie problemu bezdzietności, antynatalizmu, czy impotencji, zostania tatusiem/ mamusią wbrew woli, albo przeciwnie: problemów z poczeciem potomka, ludzi cierpiących na „nie chcę, ale muszę”, czy „chcę, ale nie mogę”. Powstawały całe sagi, tomiszcza o wyrodnych rodzicach, jak i tych, którzy nie chcieli zostać nimi z własnej i nieprzymuszonej woli, jedynie strach przed karą powstrzymywał ich przed popełnieniem zbrodni dzieciobójstwa.
A ja… jestem poza tym. Biały i czysty, niezadrukowany plakat, który głosi jedno „Nie tyle wolno mi takim być (wsadźcie sobie w dupy, byle głęboko, wymuszoną tolerancję), co jeśli uważacie mnie za spaczeńca — jesteście niewyedukowanymi zacofańcami; moja rzadka orientacja to niejako test na dwudziestopierwszowieczność, probierz mądrości.”
Nie mogę począć dziecka, bo brzydzę się seksem, masturbacją, w pewnym sensie jestem wykastrowany; niewidzialne nożyce (kto u choroby trzymał je w ręku — Pambucek, szatan, czy postać z innej mitologii?) ucięły mi klejnoty na długo przed pokwitaniem.
Roślinka uschła, zanim zdążyła wykiełkować. Włączono mi w głowie zagłuszarkę popędów, zabawne z wyglądu urządzonko w kształcie różowego misia.
Poniekąd ciągle jestem dzieckiem, nadal bawię się tą przytulanką.
Nigdy nie byłem w pełni z kobietą, według większości ludzi zastarzałe prawictwo, czystość, która zmuszała dobre kilkanaście lat temu, czyni ze mnie niedorosłego, niepełnoletniego gnojka z młodzieńczym trądzikiem, fajtłapę nieumiejącego podejść do panny i zagadać, ofiarę losu, co nie może (jak to „nie chce”? pedał, czy co? niemożliwe, są takie aparaty, co naprawdę NIE CHCĄ?) znaleźć sobie laski, wyrwać dupy, pozbyć żenujących kajdan, zrzucić wypełnionego łajnem garba.
Dźwiga, debil, choć diabelnie mu ciąży, ugina się, sapie, poci się, w myślach pewnie przeklina balast… — zdawałoby się ludkom małej wiary, gdyby tylko znali prawdę, zostali dopuszczeni (za skarby świata!) do najgłebiej skrywanej tajemnicy.
Zaraz pewnie dostałbym ksywę Nieruch, albo inną, równie poniżającą.
Drwiny nie ustałyby nawet, gdybym ożenił się i został ojcem siedmiorga dzieci. Gadanoby, że nie moje, sąsiad się przyłożył do powstania, albo żona poddała się zabiegowi in vitro, za ostatnie grosze kupiła fiolkę, albo i kilka, spermy i dała się zapłodnić. W klinice. Bo ja mam negatywny stosunek do stosunków. Bo mi pewnie nie stoi, wypłakuję oczy w poduszkę, cierpię przeokrutnie, ale chcąc-nie chcąc, dla dobra związku zgodziłem się usynowić i wychowywać nie swój przychówek, nie chcąc stracić kobiety, może nawet wbrew sobie wybrałem mniejsze zło..
A mi naprawdę nie chce się seksić, nie czuję potrzeby, by zostać speleologiem, penetrować zalane słoną wilgocią jaskinie, udawać, że czerpię z tego choćby minimalną przyjemność…
Zło: drwiący śmiech Izy, tak kurewsko nie rozumiejącej całego zagadnienia, Izy średniowiecznej, z zaprzeszłości, dziewczyny, jaką parę lat temu poznałem w poprzednich epokach, którą wygrzebałem z pożółkłych kart manuskryptu.
Zło: inne idiotki uważające mnie za ułomnego (mimo wady, która nie jest wadą, kalectwa-nie kalectwa ciągle podejmowałem próby ułożenia sobie życia, szukałem kogoś, z kim połączyłaby mnie platoniczna ćwierćmiłość, przywiązanie właściwie, koleżeństewko…).
Maleńki odbryzg dobra: żadna z pustaczek nie rozgadała wszem i wobec prawdy o mojej naturze, nie zdradziła sekretu, nawet przed psiapsiółami, za co do dziś jestem im zajebiście wdzięczny. Przez co ciągle mogę normalnie funkcjonować, nie jestem obiektem niekończących się, bezrozumnych żartów.
Zło: próba podniosłości, he, he. Nieudana. Zawroty głowy, łyżwiarstwo figurowe na suchych liściach. Zataczam się, choć ledwie usiadłem.
Próbuję wzniecić powstanie, dźwignąć cztery litery.
,,Toś się załatwił, nie ma co!” — kręci z niedowierzaniem głową zmarła od niepamiętnych czasów matka.
Jeszcze raz, skoncentrować się!
Przygryzam dolną wargę, zaciskam powieki (nadal jest ciemno jak u Murzyna, nic mi nie da patrzenie w czarne niebo).
Wyobraźnia pracuje na wysokich obrotach. Rodeo: pani Jadzia W. ujeżdża bezokiego lisa. Bzdety, tak, skupić się na bzdetach, czymkolwiek, tylko nie na coraz silniejszym bólu w klatce piersiowej…
Żesz kuźwa, chyba wszystkie żebra poszły… E-ep!
Próżny kosmos, niebo, z którego wymieciono wszystkie gwiazdy, jakby były okruchami zżartej przez jakieś wielkie bóstwo bułki, albo innym śmieciem, czarna tafla kręci się nad głową. Wprawia ją w ruch.
Pisze się paranaukowe dzieło „O obrotach sfer, bezdennie czarnych i pustych, o wirowaniu nieb”.
Jestem, przyznaję ze wstydem, jego autorem. Choć nie chcę, choć nie ma się czym chwalić, lepiej przemilczeć, nie przyznawać się, że to spod mojego pióra wyszedł ten przynoszący niesłąwę podręcznik do hochsztaplerki stosowanej.
Ponawiam próbę, bo i co tu, do cholery, ciężkiej robić? Czekać świtu? Chyba aż tak źle ze mną nie jest, by leżeć jak — nie przymierzając — lisie padło…
Zapieram się obdatrtymmi ze skóry dłońmi (piecze!) o ziemię, matkę naszą, staram spionizować.
Ziobra — połamane, niestety, ale oprócz nich — chyba wszystko we względnym porządku: miednica i nogi — całe. Jakby było inaczej — już dawno dałyby znać kurwobóle.
Wreszcie, wersz-cie! — po paru(nastu?) minutach walki z własnym ciałem — sukces. Powtórne (wiem — megalomania mi się z tej to okazji włączyła, ale naprawdę tak się poczułem) narodzenie.
Rozprostowuję się. Rosnę. Wzrastam. Równocześnie — powiększa mi się ego(tyzm).
Nie jestem już leżącym jak truposzczak, albo żul (w zasadzie — na jedno wychodzi), gnijącym w liściach śmieciem. Powstałem z półmartwych, odrodziłem się.
Wysoko tu, na górze. Przestrzń poszerzyła się, rozciągnęła wszerz, wzdłuż i po przekątnej.
Ile tu powietrza, jakie eeechoooooooo! Aż by cię chciało wrzasnąć coś (zajodłować?), ale biorąc pod uwagę okoliczności — nie bardzo wypada.
Około trzystu, może nieco więcej metrów niżej, pod stopami pełga ledwie widoczne światełko rowerowej lampki. Przerywa, jakby się krztusiła, brakło jej tchu, by normalnie działać.
Stoję nieco oszołomiony, zbieram się do kupy. Segreguję myśli, oddzielam je od plew, złomu i makulatury, którymi zawalone są całe półki. Skrytkki. Brzuchate sejfy.
Spajam się bo, jak wszystko wskazuje, czeka mnie wyprawa na prawdziwy ośmiotycsięcznik: wygramolenie się z rowiszcza, w dodatku, o ile nie jest uszkodzony, bo wtedy ciul z nim, niech se leży i dordzewiewa do reszty — z rowerem.
Zegarek — analogowy, bez podświetlenia tarczy. Która może być godzina? Ze trzecia — na pewno.
Dobra — raz kozie… aaaauaaa!
Mnę w duchu parę szpetnych słów, schylam się i obmacuję damkę. Wydaje się cała, koła — nie scentrowane, nie ósem, ki, rama — też bez pęknięć.
Klata boli przy każdym wdechu, ale mam dość wylegiwania się w listowiu. Lady, kuźwa, Pank się zachciało…
Wiem, że wypadek jest pochodną moich pieriepałów z alkoholem, jakbym swego czasu nie świrował, nie pił tyle, co preciętny rockman, a przede wszystkim — nie wsiadał ululany za kółko — i samochód byłby, prawo jazdy i żebra całe…
Życie to sztuka wyboru, jak głosi pewna reklama. Trudno, było i jest się wiecznym siódmoklasistą na niekończących się wagarach — trzeba ponosić tego konsekwencje…
Dwa — trzy kroki w górę, myśleć o pani W., Natalii i jej nowym gachu, zamkach rosnących na piasku, gdy pełno w szkle, poranną — już niedługo — witać zmianę…
I jestem na szosie, skołowany, jakbym przez dobre pół godziny leciał jednoosobowym samolocikiem, cesną na przykład, i przez ten cały czas robił beczki, wpadł w korkociąg, obracacał się jak oszalały, wirował…
…wirował niczym koło diabelskiego młyna…
Taśma przed oczami kręci się, choć nie stoję przy niej.
Kompletnie nie zauważam, że z tyłu nadciąga bestia. Robi się widno, dwa snopy światła padają na szosę, co uchodzi mojej uwadze.
Posąg wypełzł z rowu, pogruchotana w środku rzeźba stanęła na środku drogi, by ją podziwiać. By zachodzić w głowę, co jej twórca, jeżdżący staryznym golfem Fidiasz miał na myśli tworząc…
Jasnotwór, żar-ptak, zwierzę słoneczno-wulkaniczne atakuje znienacka.
(Pytanie za sto punktów: czy naprawdę byłem aż tak niewidzialny/ niewidoczny, miałem na sobie, zamiast kamizelki odblaskowej czapkę-niewidkę? Czemu rzucił się na mnie drugi żelazny potwór?)
Zostaję uderzony w plecy. Popchnięty w nicość, czarny bezład, krainę nieoświecenia, w której może i jest cuś, ale w chuj niewidoczne.
Dostaję nagle skrzydeł i podfruwam na parę metrów (mam wrażenie, że znacznie wyżej, hen, ponad korony szponiastych drzew-czarownic, lip o długich i brudnych pazurzyskach).
Wybicie. Ktoś mi podstawił pod nogi batut. Bęęęęęę!
Krótki lot. Niewiele z niego do zapamiętania.
Portłuczony jeszcze bardziej Gagarin razem z wehikułem, spada na szosę. Nie otworzyły się spadochrony, więc lądowanie jest wyjątkowo twarde, awaryjne.
Więc roztrzaskuję się w driebiezgi, nie zostaje ze mnie nawet centymetr niepokruszonego ciała.
Pękają narządy wewnętrzne. Zespalam się z masą bitumiczną, liczę nosem, powiekami, wargami, wtopione w jezdnię kamyczki.
Zostaję ofiarą podboju przestrzeni kosmicznej.
(Pytanie za dwieście punktów: czy będę mógł liczyć na pogrzeb państwowy?).
Zło: żałuję, że nie spaliłem się zaraz po wejściu w atmosferę ziemską. Wszystko byłoby klarowniejsze, czystsze.
Komentarze (22)
Tu zaciekawiłeś - na maksa.
Nie przeczę język bogaty, wiedza ogromna.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania