Poprzednie częściStrażniczka nieumarłych / 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Strażniczka nieumarłych / 7

W znacznej odległości od zagrożenia, po pokrzepiającej drzemce, uciekinierzy ruszyli w dalszą drogę. Rewint znał brata i wiedział, że nie wyściubi nosa z oberży przed nastaniem nowego cyklu, dlatego nie spieszył zbytnio do przodu. Nie do końca wiedział, co dalej i jeszcze ona… kobieta to kłopoty, a on miał ich po dziurki w nosie.

Zaczynał odczuwać irytację, kiedy co rusz na niego zerkała. Na czubku języka zebrał parę słów, które zamierzał z siebie wyrzucić, jednak jedno ciepłe spojrzenie wystarczyło, aby połknął je razem ze śliną. Słynął z ciętego języka, jednak w zaistniałych okolicznościach jakoś nie mógł się zdobyć na użycie bodajże głupiego: „Przestań”.

Kiedy na nią patrzył, widział bezbronne zwierzę, rzucone drapieżnikom na pożarcie. Jej krucha sylwetka i zagubienie w oczach, hamowały potwora, który pragnął wyjść na światło dzienne. Była jeszcze jedna rzecz, która nie pozwalała, aby na nią krzyczeć. Wysokie urodzenie rządziło się pewnymi prawami. Nie chciał ryzykować, chociaż był przekonany, że dziewka ma raczej łagodne usposobienie i nie wie, kim tak naprawdę jest.

Po przejściu sporego dystansu Metrysa usiadła. Rewint nie przywykł jeszcze do obecnej postaci, dlatego nawet nie pomyślał, żeby coś zjeść, chociaż żołądek dawał o sobie znać. Czy będzie w stanie przełknąć cokolwiek, skoro przywykł do strawy, której tutaj nie znajdzie? Dziewczyna nie miała takich dylematów, tylko sięgała po zielone, podłużne owoce uwieszone na niskim, czerwonym krzaczku pozbawionym listowia. Kęs, drugi, delikatne mruczenie i uśmiech na twarzy. Miała głowę na karku i nie omieszkała wziąć paru na zapas, bo nie wiadomo, czy coś równie pysznego, jeszcze stanie na jej drodze. Podała owoc bogu, ale nawet nie skosztował. Nie nalegała. Jak porządnie zgłodnieje, sam o niego poprosi, pomyślała.

Najedzona, z lekką nutką lenistwa ruszyła za mężczyzną, odkrywać nieznane.

– Stój. – Zacisnął jej palce na ramieniu. – Zapomniałem, że mam uśpione moce. Potrzebujemy broni. Werkmun ma w okolicy schowek. Jeśli zdołam go odnaleźć, bacząc na ograniczenia, bo wzlecieć nie dam rady, będziemy uratowani.

Otaksował dziewczynę od stóp po czubek głowy z głupkowatym uśmiechem na ustach. Jej delikatność dodawała mu pewności siebie, co jego samego dziwiło, bo stronił od ludzi.

– Naprawdę jesteś bezbronny? – Wzniosła pytająco brwi. Szybko pożałowała pytania, bo lodowaty wzrok, jaki na niej spoczął, wywołał wzdrygnięcie.

– Tak, ale nie na tyle, aby nie złapać cię podczas ucieczki, o której nieustannie rozmyślasz. Nie radzę, bo źle skończysz – oznajmił przez zaciśnięte zęby. – Ciało twojego przyjaciela mnie krępuje i jest strasznie ciasne, ale to żadna przeszkoda, aby poderżnąć ci gardło. Werkmun nie mógł wyszukać bardziej okazałego osobnika. Ręce jak patyczki, a do tego to śmierdzące, futerkowe odzienie. Przy pierwszej lepszej sposobności, zwędzę sobie coś wygodniejszego i przewiewniejszego. Płonę pod tym zwierzakiem.

Wykrzywił usta, następnie je wydął i zaczął gładzić zmierzwione futro. Widział, że dziewczyna powstrzymuje wybuch śmiechu – poliki jej drżały. Położył dłonie na biodrach i westchnął.

– Czytasz w myślach?

– Odczytuję wszystko z twarzy – oświecił ją. – Wiem, dlaczego mój brat cię uwięził. Nigdy nie bierze jeńców.

– Łapacz – prychnęła i zarzuciła włosami.

– Nie tylko, ale nie będę cię straszył. Lepiej, abyś nie wiedziała, co siedzi w jego popapranej głowie. Gdybym szybciej odzyskał świadomość, w ogóle bym nie uciekał. Potrzebujesz Werkmuna, nie mnie, aby posiąść to, co straciłaś. Rzuć wodę.

Wlepiła w niego zdziwiony wzrok, ale szybko spuściła oczy. Pochwyciła bukłak tkwiący za pasem i cisnęła w niego dość mocno. Pokiwał głową, ale nie otworzył ust.

– Gdyby nie ty, już pewnie bym nie żyła – stwierdziła niepewnie.

– On ci nic nie zrobi. Bez jego pomocy nie dotrzesz do Pustelni, bo o nowy Łapacz zapewne ci chodzi. Zna doskonale rozkład planety, czego na chwilę obecną nie mogę powiedzieć o sobie. Zawracamy.

– Co?

„Zdobądź sprzymierzeńców. Werkmun ci pomoże. Posłuchaj Rewinta”, usłyszała w głowie.

– Nie masz wyjścia. Zaufaj mi, bo na pierwszy rzut oka widać, że nie wiesz, jakie dziwadła stąpają po tej planecie. Ja cię raczej nie obronię, bo kiedy wyprę z głowy twojego przyjaciela, zapomnę o wszystko, co umiał.

Była w kropce, rozdarta pomiędzy podpowiedziami a sercem. Rewint chyba nie ma złych zamiarów. Bez jakiejkolwiek wzmianki wiedział, po co zmierza i od razu przyznał, dzięki komu to zdobędzie. Myśli wirowały pomiędzy „Zaufaj” a „Uciekaj”.

Po chwili zawahania przyznała sama przed sobą, że propozycja była kusząca. Pragnęła zobaczyć Werkmuna i poczuć to, co wcześniej. Miała odczucie, jakby go znała od lat.

– Dlaczego akurat Werkmun?

Odpowiedziało jej milczenie.

Nie mógł powiedzieć prawdy. Nie darzył brata sympatią, jednak to nie powód, aby ujawniać coś, co tak skrupulatnie skrywał. Dopiero teraz docierało do niego to, co z niego wyczytał podczas dotyku. Miał na niego haka. Powoli zaczynał odzyskiwać siebie. Niebawem wróci do formy, a wspomnienia tego, którego ciało miał we władaniu, odejdą. Nie było czego żałować, bo to tylko zlepek udręk, niepowodzeń i nieodwzajemnionej miłości do tej, która stała obok i obserwowała okolicę szeroko otwartymi oczyma, jakby nigdy nie widziała drzew.

Jednak Metrysa patrzyła na wszystko duszą: robaczki, kamienie, góry, nawet te nieszczęsne drzewa, przez które latało wokół mnóstwo komarów i much. Zauważyła, że bóg pożera ją wzrokiem i przewraca oczyma, jakby miał przed sobą dziwoląga, oderwanego od rzeczywistości.

Miała już na końcu języka, aby mu przygadać, ale w ostatniej chwili przygryza wnętrze policzka i postanowiła zachować milczenie. Nie lubiła, jak ktoś zaczynał temat, rozbudzał wyobraźnię i nie kończył. Za młodu zawsze drążyła zaczęty wątek tak długo, aż rozmówca już silnie wzburzony, wyjawiał zakończenie. Nieraz żałowała, że jest taka uparta, bo niektóre finały jeżyły włosy na głowie.

– Muszę to ściągnąć. – Zadarł ręce do góry i zwalił futro z torsu. – Od razu lepiej. – Uśmiechnął się szeroko i spojrzał na dziewczynę, która patrzyła w mech. – Jest tam coś ciekawego?

Nie odpowiedziała. Poliki czerwone jak najdojrzalsze, czerwone jabłko, płonęły i piekły. Wstydziła się przyznać, że po raz pierwszy widziała ten kawałek męskiego ciała bez okrycia. W Wertursji mężczyźni tak samo, jak kobiety nie odsłaniali nic więcej poza dłońmi i stopami. Dopiero kiedy doszło do zaślubin, mogli oglądać pozostałe części ciała.

– Co z tobą? – Spojrzał na nią spode łba i wyprężył pierś. – Tutaj dodamy; napompował bicepsy, a tutaj odejmiemy; wyszczuplił uda. No, od razu lepiej. Może jeszcze wyrzeźbię mocniej brzuch. – Nabrał powietrza, a sflaczałe mięśnie zadrżały i powstał kaloryfer.

Dziewczyna nadal patrzyła w podłoże. Zacisnęła pięści, a mięśnie na ramionach stwardniały.

– Z jakiego szczepu jesteś? – zagadnął i sięgnął po wcześniej wyrzucony kubrak.

– Hidumn – wydukała cichuteńko.

– Teraz wszystko jasne – rzucił. – Jak ja to teraz na siebie wcisnę; szarpnął, szwy puściły.

Poobracał futro w palcach, porozciągał, po czym – z trudem – wcisnął odzienie na plecy i tors.

– Nie musisz już liczyć ziarenek piasku – powiedział i ruszył przed siebie.

Metrysa uniosła głowę i odetchnęła z ulgą. Mogła dalej, bez obawy przed gniewem Mifrta towarzyszyć Rewintowi, bo już wiedziała, że ucieczka nie wchodzi w rachubę. Był miły, ale czy na pewno? Matka opowiadała, że bogowie potrafią być sympatyczni, kusić, a kiedy osiągną cel, porzucają albo niszczą. Werkmun, pomimo że również zstąpił ze złotej chmury, nie był na Plentrze traktowany jako bóg, lecz jako barbarzyńca z magicznymi mocami.

Znów o nim pomyślała, stając i opóźniając przemarsz. Zakotwiczył w jej mózgu.

– Idziesz, czy masz zamiar przemierzać busz w pojedynkę?!

W okamgnieniu podbiegła i szła tuż obok jego prawego ramienia. Miał rację, nie miała wyjścia. Co ma być, to będzie.

Im głębiej wchodzili w gęsto porośnięty drzewami gąszcz, tym gorzej jej było dotrzymywać mu kroku. Trawa była wysoka, konary porozkładane na podłożu, a na domiar wszystkiego, zaczynała się woda, którą czuła na kostkach. Zachodziła w głowę, czy aby pod zmąconą taflą nie mieszka coś, co odgryzie jej stopy. Po raz pierwszy kroczyła moczarami, a mgła, która zjawiła się nie wiadomo skąd, ziębiła spocone szybkim marszem ciało.

Rewint milczał, ale kątem oka obserwował dziewkę. Był pod wrażeniem jej determinacji. Nigdy nie pomyślałby, że niewiasta może być harda, jak niejeden zahartowany chłop.

– Gdybym tylko mógł zmienić tę piekielną pogodę. Brnę po kolana w wodzie, a wcale nie jest mi chłodniej – przyznał. – Jak wytrzymujecie ten upał, zwłaszcza ty? Narzuciłaś na siebie gruby materiał i w dodatku okrywa niemal całe ciało, spod którego trudno stwierdzić, jaką masz sylwetkę.

– Od maleńkości mnie tak ubierano, więc to kwestia przyzwyczajenia – odparła.

Fakt był taki, że nasiąknięte płótno ciągnęło w dół i utrudniało brnięcie w ciepłej wodzie. Zaczęła zostawać z tyłu.

– Szybciej – zawołał miękkim głosem. – Jeszcze kawał drogi przed nami.

– Skąd pewność, że nadal tam jest?

– Znam go, więc wiem – odburknął.

Dziewczyna robiła, co mogła, ale nie było łatwo – gałęzie zahaczały o materiał, to znów podwodna roślinność oplatała stopy i łydki. Najchętniej klapnęłaby tyłkiem w wodzie i czekała, aż ktoś ją znajdzie i dobije.

Rewint wybrał inną trasę – trudniejszą. Bardzo mu zależało, aby odstawić dziewkę bratu jak najszybciej. Nie chciał się mieszać w coś, co było ponad jego siły, a Metrysa tym właśnie była. Bardziej jej ojciec, ale w tej chwili to żadna różnica.

– Śpisz tam?

Przystanął, zrobił zwrot na pięcie i podszedł do ciężko oddychającej pannicy. Pochylił ciało. Dwa mocne szarpnięcia i mokry materiał poleciał na pobliskie krzaki. Dziewczyna rozwarła usta i skrzyżowała nogi. Łydki i uda były odsłonięte, a bladość skóry, aż raziła.

– Nie musisz robić takiej zaskoczonej miny. Noga jak noga, nic nadzwyczajnego. – Ruszył w dalszą drogę.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że to, co przed chwilą zrobił, było wielką zniewagą. Odsłonięcie ciała oznaczało nieczystość, a nieczystość prowadziła do upadku. Tym posunięciem pozbawił dziewczynę widoków na założenie rodziny. Nieważne, że nikt tego nie widział. Jednak czy coś sobie z tego robił? Nie.

Odszedł już spory kawałek, a Metrysa nadal stała jak słup. Coś w niej pękło i zaczęła iść w przeciwnym kierunku. Po chwili już biegła, zażenowana i czerwona na twarzy. Woda pluskała, stawała się płytsza, a wzburzony oddech coraz głośniejszy.

– Co ty wyprawiasz?! – głos za jej plecami był ostry, a palce zaciśnięte na obojczyku, sprawiały ból. – Myślałem, że temat ucieczki mamy już wyjaśniony. Jak mogłem nie zauważyć, że tylko szukałaś sposobności, aby czmychnąć. Tak bardzo boisz się mojego brata?

Sam czuł przed nim respekt. Najprawdopodobniej zostanie uwięziony, ale lepsze to, niż tkwienie u boku kogoś, kto może go posłać do piachu.

Metrysa patrzyła w wodę, drżenie ciała przybierało na sile, a głos, którego chciała użyć, uwiązł w gardle.

– Idź, proszę bardzo! – huknął. – Ci, którzy tam są, nie będą tacy mili jak ja! – Poluzował palce i puścił dziewkę. – No, już! – Odepchnął ją i patrzył, jak łzy tańczą w kącikach oczu.

Pobiegła, zostawiając go samego z nabzdyczoną miną. Był na siebie wściekły. Wybuchł, chociaż powinien zachować spokój. Nic złego nie zrobiła, to on był potworem.

Szedł wolno, coraz wolniej, aż w końcu przystanął i zaczął machać energicznie rękoma przed twarzą.

– By to szlag – fuknął i zawrócił. – Obiecałem Sachmet, że ją sprawdzę. Nie mogę mieć w niej wroga. Muszę dotrzymać słowa.

To była jedynie wymówka. Wiedział o niej wszystko, chociaż wolałby pozostać nieświadom. Był pomiędzy młotem a kowadłem. Jakby się nie obrócił i tak miał pozamiatane.

Krok był szybki, aż przeszedł w bieg.

– Gdzie ona polazła? – pytał sam siebie, nie widząc jej nigdzie, a wzrok biegał w różnych kierunkach.

Dopiero po jakimś czasie zauważył, jak siedzi pod rozłożystym drzewem z głową wciśniętą między nogi. Z daleka wyglądała mizernie, ale to, co pełzło po drzewie i było jej coraz bliżej, już niekoniecznie.

Ferfik – kudłaty, brązowy stworek wbijał pazury w korę i jeżył grzbiet. Ślina wyciekała z płaskiego pyska, a długi, nastroszony, zwinięty na końcu ogon machał z ekscytacji. Rewint wiedział, że wystarczy zadrapanie, aby dziewczyna cierpiała w okropnych konwulsjach. Zwierz był sympatyczny, nawet ładny, ale to tylko pozory.

Zauważyła mężczyznę. Nie mając pojęcia o zagrożeniu, wstała z zamiarem ucieczki. Ruch spowodował, że Ferfik wyszczerzył ostre zębiska, opuścił szpiczaste uszy, syknął, a wokół szyi wyrosła gruba, pofalowana na końcach, kolorowa tarcza.

– Padnij! – zagrzmiał i ruszył z kopyta.

Zanim załapała, o co mu chodzi, została mocno popchnięta na uschnięty pień. Rewint przyjął na siebie rozjuszonego stworka. Zwierzę kłapnęło zębiskami – utkwiły w szyi mężczyzny, który nieudolnie próbował go z siebie zrzucić. Wrzasnął i zaczął okładać atakującego, gdzie tylko się da. Kolorowa tarcza potwora zmieniła odcień na czerwony i kiedy odpychał pysk zwierzęcia, weszła głęboko pod skórę przedramienia, rozcinając mięśnie.

Zawył z bólu, a twarz poczerwieniała. Ferfik zatopił zęby, tym razem w bicepsie, kalecząc naprawdę głęboko. Bóg nie był w stanie oderwać od siebie stwora, który pochwycił pazurami za futrzany kubrak, a ogon zaplótł wokół jego pasa. Kąsał ociekającą fioletami skórę, a Rewint opadał z sił. Jad zaczynał działać. Ból wykrzywiał usta.

Powinien rzucić czar, ale żadnego nie pamiętał.

Metrysa pokręciła głową – była lekko zdezorientowana. Dopiero po chwili do niej dotarło, że ją ochronił, a teraz sam walczy o przetrwanie. Wstała, lekko nią zarzuciło, bo mocno się uderzyła, ale zacisnęła tylko szczękę i pochwyciła leżący obok stóp gruby patyk. Podeszła i zaczęła uderzać rozwścieczonego zwierzaka z furią. Przerwał atak, spojrzał na nią i zmienił kolor tarczy na zielony. Rewint charczał, wił się i jęczał. Ferfik syknął i przeskoczył na dziewczynę.

Nie wiadomo jak znalazła w sobie siłę, aby odgonić strach, widząc przed nosem ociekające fioletowym barwnikiem zębiska. Trzymała zwierzę na wyprostowanych rękach, ale ogon już zdążył ją opleść. Zamknęła oczy i wykrzyknęła: – Asstu nir des ssans.

Zwierzę przestało atakować, zastygło bez ruchu. Otworzyła dłonie, opadł na ziemię. Odkopnęła nastroszoną kulkę w bok i przykucnęła obok rannego.

– Jak mam ci pomóc? Nie znam zaklęcia na jad tego stwora – zagadnęła i przyłożyła dłoń do spoconego czoła mężczyzny. Jej źrenice lśniły, przekazując troskę i niemoc.

Rewint zamknął przekrwione oczy, zemdlał, albo co gorsza, umarł, bo był strasznie zimny.

***

 

Werkmun stanął w drzwiach oberży, uniósł rękę z dzbanem, wlał do gardła napitek, po czym roztrzaskał naczynie o pobliski kamień. Beknął i chwiejnym krokiem ruszył w stronę szopy. Był sam, jego ludzie balowali w najlepsze – ich gwarne głosy słychać było w pobliskiej wiosce, jak nie dalej.

Rosły mężczyzna wzniósł głowę do nieba i zaczął krzyczeć na całe gardło. Robił tak często, jak chciał uwolnić skumulowane w mózgu emocje. Kiedy poczuł ulgę, wzruszył ramionami i bełkocząc coś niezrozumiale, wsparł plecy o deski, z których powstała szopa. Charknął, podrapał palcami po czerwonym nosie i nie odrywając ramienia od sztachet, ruszył w stronę wejścia.

Szybko otrzeźwiał, kiedy zauważył, że drzwi leżą powalone tuż przed jego opadającą właśnie na podłoże stopą, a tymczasowe więzienie, gdzie umieścił dwoje pojmanych, jest puste.

Zatelepało nim, a zwisające bezwładnie dłonie, szybko uformowały pięści. Zaciśnięta szczęka zgrzytnęła, a wykrzywione w grymasie niezadowolenia usta wciągnął niemal do wnętrza buzi. Rozbiegany wzrok lustrował okolicę, ale obraz był zamazany, bo bądź co bądź parę dzbanków okowity miał w żołądku, pęcherzu i żyłach.

– Rewint, ty kanalio! – zagrzmiał. – Coś ty najlepszego narobił.

Z oberży wyszło dwoje rozweselonych wojów; ci sami, co mieli pilnować, aby więźniowie nie uciekli. Uśmiech szybko zniknął z ich rozbawionych twarzy, ustępując miejsca dezorientacji. Werkmun ociekał złością, co było równoznaczne, z tym że coś poszło nie tak.

– Do mnie! – ryknął.

Cały czas piorunował wartowników wzrokiem. Szli powoli, bez pośpiechu, ale ich oczy zdradzały wszystko. Podejrzewali, że nie będzie to dla nich miła pogawędka.

– Gdzie byliście?! – spytał, kiedy podeszli.

– Wino się skończyło, więc…

– Obydwaj?! – zahuczał.

Ślina, która uleciała z buzi, poczęstowała twarze stojących tuż przed nim. Nastała głusza. Żaden z przybyłych nie miał nic na swoje usprawiedliwienie. Przewracali oczyma, bo nie rozumieli.

– Chodź tutaj! – fuknął i pochwycił jednego z drżących mężczyzn za tłuste włosy. – Co to ma być?! – Głowa woja została na chama wciśnięta do pomieszczenia. – Gdzie Rewint i dziewka?! Widzisz tutaj kogoś?!

Pytany nie zdołał nawet rozchylić warg, kiedy Werkmun z całej siły walnął jego twarzą o sękatą deskę; stęknął głośno. Kolejne dwa agresywne uderzenia, zmiażdżyły kości policzkowe, a oko wypadło. Pochwycił jęczącego za fraki i przyłożył z czoła prosto w nos; kości zachrobotały, krew bluznęła. Ręka pochwyciła za gardło. Woj wierzgał kończynami w samoobronie. Nie widział, bo drugie oko spuchło, więc machał na oślep. Kiedy trafił przywódcę w żebro, apogeum wściekłości sięgnęło zenitu. Werkmun wyszarpnął z pochwy mały sztylet z ząbkowanym ostrzem i zatopił w gardle charczącego. Jucha obryzgała deski, pelerynę; sięgnęła nawet pobliskich drzew oraz tego drugiego, który szczękał zębami i walczył z nogami, które zaczęły uciekać na boki.

Werkmun rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu, poluzował zacisk, a martwy mężczyzna opadł na mech. Ostrze wylądowało w ustach, a język oblizywał obficie ściekającą krew.

– Nigdy nie zostawiamy stanowiska bez opieki! – ryknął.

Zakrwawiona ręka pochwyciła za grdykę następnego – wytrzeszczył oczy; strach, jaki w nich widniał, jeszcze mocniej rozjuszył przywódcę. Wbił sztylet w szyję. Ofiara zaczęła kasłać, pluć krwią, po chwili zapanowała głusza. Zwolnił uścisk – poleciał na zimnego już towarzysza.

– Koniec zabawy! Wyłazić! – echo poniosło głos hen w dal.

Jako pierwszy z knajpy wyskoczył Kingu. W pośpiechu sznurował przód peleryny. Za nim wyszli inni. Dwóch spadło z niskiego schodka i oczywiście zostali podeptani, bo rozkaz musiał być wykonany natychmiast. Nie było czasu, aby ich podnieść. Kiedy stado podpitych mężczyzn stało koło zionącego furią pana, dopiero wstali, strzepali piach z odzienia i poczłapali do reszty.

– Kto jeszcze miał zostać na czatach oprócz tej dwójki? Ty…? Może ty? – Wskazywał palcem na chybił trafił. – No który?!

– Nikt więcej nie był przydzielony do tego zadania – poinformował Kingu łamliwym głosem.

Stali na baczność. Wszyscy mieli spuszczone głowy i ani drgnęli.

– Rewint zwiał i zabrał ze sobą księżniczkę – oznajmił podniesionym tonem. – Gdzie wtedy byli twoi ludzie? – zwrócił się bezpośrednio do patrzącego w jego tors Kingu.

Odpowiedziało mu milczenie, a pytany uciekał wzrokiem na boki. Kingu nie wiedział, jak do tego doszło, że jego ludzie zeszli ze stanowiska. Był zajęty dziewką. Nigdy wcześniej nic podobnego nie miało miejsca. Dziewczynę łatwo znajdą, jeśli chodzi o Rewinta, tutaj może być trudniej. Nie wszystkie jego moce zasnęły, a te, co spały, mogły wrócić w każdej chwili.

– Języka w gębie zapomniałeś, a może go sobie odgryzłeś ze strachu. Czekam na jakąś sensowną odpowiedź – prychnął, po czym uderzył skruszałego Kingu z otwartej dłoni w twarz.

Nadal cisza.

– Ilu jeszcze muszę zgładzić, abyście zaczęli myśleć?! Kolejny dowodzący zawiódł! – zagrzmiał.

Zrzucił ludzką skórę i zaświecił fioletem. Wnętrze w okolicy brzucha rozwarło się, a Kingu zemdlał. Werkmun szybko pochwycił omdlałego za ramiona i postawił na nogi. Wcisnął rękę w bebechy, przekręcił i wyjął stawiającą opór duszę. Na nic się zdało zapieranie rękoma i nogami; po mrugnięciu powieką tkwiła w nim, a rozwarte cząsteczki, przywarły do siebie, więżąc Kingu w swoich odmętach.

– Oqwit, przejmujesz dowodzenie! – ryknął. – Ruszamy na poszukiwania i jak przed najściem czerwonego słońca na białe nie znajdziemy zbiegów, wytłukę was wszystkich, a następnie powołam nową armię! Nie mam zamiaru walczyć z ludzi Akilli! Metrysa nie może trafić w niczyje łapy, poza moimi! Zrozumiano?!

Wszyscy zaczęli biegać wokół. Jedni powrócili do oberży, aby pozabierać rzeczy, inni sprawdzali uzbrojenie, a pozostali doprowadzali wygląd do porządku. Werkmun wszedł do szopy i kopnął gliniany baniak; spadł i popękał.

– Muszę odzyskać niewiastę i zrealizować plan – fuknął.

Był przejęty, a jednocześnie smutny. Miał ją chronić ponad wszystko. Nie wiedział, gdzie szukać, a czas naglił. Zawsze była na wyciągnięcie ręki, a teraz… Miał ją uświadomić, kim tak naprawdę jest, doprowadzić do Pustelni, pomóc w zdobyciu Kła Stimba i zgładzeniu nieumarłych. Wprowadzić inne porządki, posadzić na tronach odpowiednie osoby i wspólnymi siłami wyrwać jej ojca z rąk Ałtula.

Po raz pierwszy w życiu nie wiedział co dalej i czuł nóż na gardle.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle 2 miesiące temu
    Trudno się dziwić, że złole nie pieszczą się z podwładnymi, jeśli mają za nich takich idiotów...

    Ciekawią mnie fragmenty, gdzie nieumarli pokazują bardziej ludzką twarz - np. zmęczenie trwaniem i chęć odpoczynku, albo poczucie, że nie są gotowi na jakąś odpowiedzialność, jak tu z wampirami.

    Pozdrawiam ~
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    Podkradłam trochę z Uderworld, bo podczas pisania mi się ten film przypomniał. Dzięki za komentarz. Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania