Poprzednie częściStrażniczka nieumarłych / 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Strażniczka nieumarłych / 8

W małym skąpo oświetlonym pomieszczeniu, gdzie ciszę przerywał odgłos kroków krążącej wokół świecącego na pomarańczowo kamienia bogini, Demof zażywał kojącej kąpieli. Krył owłosione, czarne cielsko w bulgoczącej, purpurowej mazi, a długie palce zaciskał mocno na kamiennych ściankach koryta. Szpiczaste pazury lśniły w blasku pochodni, a ciepło od niej bijące, rozpraszało poplątane cienie zwisające z pułapu. Wyciągały kościste ramiona, jakby chciały sięgnąć pana. Demon zarzucił długim ogonem zakończonym kudłatym pędzelkiem i skarcił łakome krwi poświaty. Cofnęły rozczapierzone palce i wplotły ramiona na powrót do gęstego kłębowiska.

Sachmet zasiadła na tronie wykutym w skale i rozpostarła skrzydła, które opadły na rzeźbione poręcze. Opuszkami wodziła po głębokich rytach, odzwierciedlając wizerunek demona wyskakującego z ukropu. Uniosła głowę i oparła na miękkiej, czerwonej poduszce, która wyścielała wnętrze siedziska.

Nadzwyczaj spokojna na co dzień kobieta, nie mogła już dłużej patrzeć, jak nieustanna gonitwa do władzy, odbija się na niewinnych.

– Mam dość arogancji Werkmuna – syknęła.

Obrała go sobie na celownik i zrobi wszystko, aby jego głowa zawisła na osmalonym palu.

– Co mam ci na to poradzić. Jedyne wyjście z sytuacji to zdobyć Kieł Stimba, który z przyjemnością wbiję w pierś obłudnika – fuknął Demof.

Przeciągnął dłonią po spiralnym rogu tkwiącym na lewym boku zarośniętej sierścią czaszki. Wyszczerzył dwa rzędy nachodzących na siebie ostrych zębów i zmarszczył szeroki nos. Nabrał powietrza i zawiesił czarne ślepia w zdenerwowanej kobiecie. Widać było, że nie kwapi się do rozmowy.

– Jakieś propozycje, kto po niego pójdzie?

– Nikt z nas! Już raz próbowaliśmy i nic dobrego z tego nie wynikło.

Machnęła skrzydłami, które zawisły nad głową. Propozycja przywołała wspomnienia – jakże okrutne. Oszustwo, niesprawiedliwość, gra, w wyniku której straciła duszę. Po co to wszystko, skoro Kła Stimba i tak nie było jej dane wynieść z Pustelni? Pokonanie cuchnącego Tryblita – stwora monstrualnych rozmiarów, którego ślina przenikała przez skórę i paliła mięśnie, aż do kości, pozostawiło jedynie uszczerbek na ciele. Żadne czary nie były w stanie cofnąć faktu.

Odruchowo podwinęła pelerynę i zatopiła wzrok w niekształtnych ubytkach na nogach.

Juniga – strażnik kła stawiał kandydatów przed faktem dokonanym, a powinien dawać wybór. Prowadził grę według własnych zasad. Decyzja, czy podejmą wyzwanie, należała do graczy. Co z tego, że Demof rozwiązał trudną zagadkę, skoro w zamian dostał ostry kawałek skały i musiał dokonać samookaleczenia. Po namyśle wybrał róg, stwierdzając, że jeden w zupełności mu wystarczy. Juniga poszukiwał w śmiałkach czegoś, czego ci oboje nie mieli. Łamigłówka odnośnie do tego, co to, nadal nie znalazła rozwiązania.

Ich spojrzenia się skrzyżowały. Jednak każde z nich miało inną wizję przyszłości. Bogini nadal rozmyślała o bracie.

– Dlaczego najstarszy z nas, musi być jednocześnie najgłupszy? Po jakie licho ojciec opiekę nad artefaktem wpływającym na śmierć i życie, powierzył akurat jemu?

– Juniga jest mądrzejszy, niż myślisz, a to wszystko, co dzieje się po przekroczeniu wrót Pustelni, zależy wyłącznie od nas i naszego nastawienia. Jedno mówimy, drugie myślimy, a trzecie robimy, dlatego nie jesteśmy godni, aby posiąść kieł. Zdaniem tamtejszych kapłanek, jedyne, na co do tej pory zasłużyliśmy, to: pogarda, niezrozumienie i porażka.

Odkąd tylko Juniga zaczął chodzić, szpiegował i donosił o wszystkim ojcu. Zyskał tym jego przychylność i utwierdził w przekonaniu, że taka postawa ochroni Kieł Stimba przed wpadnięciem w niepowołane ręce.

– Porwę jednego z ludzi Werkmuna i poddam próbie. – Wstała, złożyła skrzydła i uniosła wysoko krzaczaste brwi. – Tego jeszcze nie próbowaliśmy.

– Rewint już na to wpadł i poniósł porażkę. Woj tego łotra nie przekroczył nawet pierwszej bramy z dziesięciu.

– Skąd o tym wiesz? – Przysiadła na kamiennej ścianie kotła i zanurzyła czubek skrzydła w mazi.

– Siedziałem z nim dość długo w Łapaczu, to wiem.

Oderwał plecy od skalnej podpórki, a potężne, skórzaste skrzydła wzleciały nad niego. Były podziurawione, a blask padający z pochodni, prześwitywał przez nie, tworząc na piaskowej ścianie przeróżne, niekształtne cienie.

– Jak odzyskałeś wolność? Miałam spytać wcześniej, ale przez zamieszanie z Mernem, zapomniałam. – Wstała i podeszła do świecącego kamienia. Widząc w nim swoje odbicie, odwróciła wzrok i spojrzała pod nogi. Blizna na prawym policzku przypominała o ukochanym, który zginął na jej oczach. Był dla niej wszystkim: przyjacielem, kochankiem, towarzyszem, a skończył na dnie jaru, strącony tam przez Werkmuna.

– Pękł. Dzięki temu wiem, czyja krew płynie w strażniczce – rzucił i wzniósł ciało do pionu; maź kapała obficie z kudłatej sierści.

Miał co do niej pewne plany, ale nie zamierzał nikogo w nie wtajemniczać. Zawsze liczył na siebie, a o pomoc prosił tylko wtedy, kiedy naprawdę jej potrzebował. Mówiono na niego „Cień”, bo wiedział, co w trawie piszczy, nawet jak dłuższy czas nie wychodził na powierzchnię. Jakim cudem? Wiadomości same do niego przychodziły. To, co wyglądało na martwe i wtapiało się w otoczenie, wcale takie nie było. Miał oczy wszędzie. Prosząc o informacje z danego sektora, dostawał je w przeciągu pięciu mrugnięć. Kamienie słyszały, woda widziała, a ziemia przemawiała.

– Strażniczka? – Grymas zdziwienia wykwitnął na twarzy bogini. – Kobieta? Niesłychane. Jakim cudem?

– Nie wiem, nie miałem czasu spytać – prychnął i wyszedł z kotła. – Wychodzi na to, że brakło męskich potomków. Innego wytłumaczenia nie znajduję. Zresztą, co tobie za różnica? Jej na pal nie nadziejesz, nawet jakbyś wywlekła z piekła wszystkie stwory. Jest ponad nami, o czym się niebawem przekonasz i nie pytaj o nic więcej, bo temat jej pochodzenia uważam za zamknięty.

Sachmet zacisnęła wargi. Brat miał przed nią tajemnice, co nie wróżyło niczego dobrego. Jego porywcza natura ściągnie na nich gniew Ałtula jeszcze przed upływem czasu, który im pozostał na zrobienie rachunku sumienia. Na chwilę obecną żaden posiadacz piętna nie wszedł w skali dziesięciostopniowych schodów wyżej niż na trzeci.

– Kompani, którzy mi towarzyszyli w próżni, byli męczący, a Rewint w szczególności. On w ogóle jest dziwny. Ja, Smirt to urodzona potęga i mądrość, a on to trudno powiedzieć. Mówił tylko o tym, że jak odzyska ciało, od razu ześle na planetę wysoką wodę, aby potopić tych, którzy go uwięzili. Zauważyłem, że nie interesuje go władza, ani jakakolwiek forma prymu nad tutejszymi plemionami. Jego ojciec słynął z tego, że potrafił zaleźć za skórę, a on ma raczej łagodną naturę.

– Do niczego się nam nie przyda, zwłaszcza że został uwięziony w ciele śmiertelnika – przyznała bogini. – Jak wyciągałam duszę Merna z ciała Werkmuna, zauważyłam, że więzi również Mifrta. Teraz przynajmniej wiadomo, dlaczego nie interweniuje w obronie swoich wyznawców, których maleje z dnia na dzień. Nie potrafię zrozumieć, jakim cudem go pojmał? W końcu Mifrt to bóg, tak samo, jak my.

– Nie odrzucaj nikogo, bo myśli innymi kategoriami – rzucił Demof. – To, że Rewint ma ograniczone moce, nie oznacza, że jest bezbronny. Wystarczy, że pójdzie do naszego kochanego braciszka i zdejmie z niego kajdany. Zresztą… towarzyszy strażniczce, więc ma plan. Jaki? Niebawem będę wiedział. Podszepty jakiś czas temu doniosły, że Werkmun knuje coś z Wuternem. Tym samym masz odpowiedź na swoje pytanie, odnośnie do Mifrta.

– Co? Werkmun?

– Coś jest na rzeczy. Rewint może być nam pomocny bardziej, niż myślisz, a zemsta boli bardziej zadana z ręki kogoś bliskiego. Miałem dużo czasu na przemyślenia i doszedłem do wniosku, że podrzędne zagrożenie sobie odpuszczę… poza Smirtem. Sięgnę od razu na najwyższą półkę. Pojmując duszę Ałtula, bez problemu pokonam pozostałych, a wtedy otworzę portal i wrócimy do domu.

– Masz rację. Lepiej mieć Rewinta po swojej stronie, a Smirt sam jest sobie winien. Myśli, że nikt nie wie, jak buntuje bogów przeciwko nam.

Zazgrzytała zębami i przygryzła wargę, rozciągniętą na pół twarzy. Demof miał łeb i często zazdrościła mu polotu. Był od niej młodszy, ale… diabelnie inteligentny. Rzucił tylko ochłapy z tego, co tkwiło w jego głowie i zaczynały ją nachodzić czarne myśli. Od pewnego czasu mu nie ufała. Stopień obaw był wysoki, bo chodziło o życie jej i synów. Byłby zdolny podnieść na nich rękę – wiedziała o tym. Wystarczył fakt, że planuje zgładzić brata.

– Idziemy?

Przytaknęła.

Ociekające falującymi niteczkami owalne drzwi, stanęły otworem, zanim do nich doszli. Tylko bystre oko mogło wyłapać, że niewidzialna, przygarbiona postać w poszarpanej narzucie z osłoniętą szmatami twarzą zacisnęła palce na okrągłej kulce i roztworzyła wrota.

***

 

Czarny wilk zaciskał szczękę na szyi wierzgającego i beczącego barana, którego ciągnął w stronę leżącego na wyschniętej trawie Smirta. Ten zmierzył go zmęczonym wzrokiem, po czym ziewnął i rzucił:

– Mam dosyć baraniny. Ruszamy na łowy.

Wstał, wygiął grzbiet, wyciągnął przednie łapy i zamerdał ogonem. Baran został zagryziony i porzucony. Basior wyszczerzył zęby, jakby się uśmiechał i kiwną głową na odpoczywające pod ścianą stado.

W mig stanęli obok niego gotowi do drogi. Oczy im błyszczały, a uchylone pyski ociekały śliną. Ostatnio ucztowali zaraz po tym, jak Smirt wszedł w swoje ciało. Zaatakowali pobliską wioskę, wygryzając wszystkich w pień. Do przejścia na planetę Kriston i zregenerowania sił mieli jeszcze dwa pełne przejścia białego słońca po linii prostej wokół zamieszkałej części planety, więc mogli sobie na to pozwolić. Druga połowa: zimna i mroczna, gdzie promienie nigdy nie zaglądały, była nieodgadnięta i owiana tajemnicą. Nawet wampiry, które uwielbiają noc, nie były chętne, aby postawić stopy na nieznanym.

Ahtyl wkroczył do groty. Zeskoczył z kamiennego progu i stanął przed ojcem z tęgą miną.

– Gdzie byłeś? – spytał oschle.

Smirt był despotyczny i robił wszystko, aby uprzykrzyć życie bogom i im podobnym. Nic sobie nie robił z piętna, które zajęło już całą przednią łapę i kawałek piersi. Czarne znamię rosło, a on nadal nie wykazywał pokory. Jedynym celem – poza mordowaniem – pozostawał Akilla, a uściślając; jego krew. Tak bardzo tego pragnął, że był w stanie zrobić wszystko. Nikt nie znał go od tej strony. Dobrze zarządzał watahą, więc nikt o nic nie pytał, chociaż swoje myślał. Ahtyl zauważył rażącą zmianę, jaka w nim zaszła. Wcześniej, nigdy nie wychodził na łowy bez wcześniejszego sprawdzenia terenu. Teraz lekkomyślnie wysyłał dzieci na wyżerkę, jakby przestało mu na nich zależeć. Czyżby tak było?

– Werkmun teleportował oberżę na wschodnie krańce i zamiaruje tam przeczekać wyjście ludzi Akilla. Z tego, co zdołałem wyłapać, stracił jakąś dziewkę, która była dla niego ważna i zamiaruje ją odzyskać. Najlepsze jest to, że uwięził Rewinta w cielesnej formie. Przebąkiwał coś o Sachmet, że jej porywczość może pokrzyżować mu plany – wydobył z siebie jednym tchem.

– Co on znów knuje? – warknął basior, zachodząc w głowę.

– Tego właśnie nie wiem, bo przyszedł jeden z jego ludzi i weszli do oberży.

– Czyje mięso postawi nas na nogi i doda świeżego wigoru? Najlepiej, aby osada była blisko, bo jestem rozleniwiony – przyznał z przekąsem.

– Huble – rzucił Ahtyl bez zastanowienia. – Są opaśli i lekkostrawni. Wybrałbym osadę pod Rozdziawioną Skałą, bo ta pod Jęczącym Grabem ma obstawę. Oswoili uliny, które ich strzegą.

– Będzie więcej do podziału – prychnął basior. – Stwory dużo syczą, a tak naprawdę są dla nas mało groźne. Ludy zaczynają uciekać się do różnych sztuczek, aby tylko przetrwać. Nie wiedzą, że na nic im to przyjdzie, bo moich wygłodniałych dzieci nawet sam Ałtul nie powstrzyma.

Pośród watahy rozbrzmiały warknięcia i wycie. Niecierpliwie przebierali łapami lub ocierali się o siebie. Jedynie Ahtyl odbiegał od normy. Nienawidził krzywdzić bliźnich. Sami nimi byli. Kiedyś Ałtul cofnie urok i będą mogli powrócić do ludzkiej postaci.

Kochał śmiertelników. Patrzył na nich łaskawym okiem. Dawno temu uratowali go przed śmiercią… Leżał na polanie, nie mając siły unieść powiek – pech chciał, że spotkał na swojej drodze Sachmet będącą w trakcie miłosnych uniesień. Ze względu na fakt, iż nikt nikomu nie ufał, postanowiła go uciszyć i zadała śmiertelny cios prosto w serce. Znaleźli go mieszkańcy pobliskiej wioski i przy pomocy: ziół, eliksirów i gorliwych modlitw, odratowali. Nikomu nie powiedział o tym, co widział i co go spotkało. Robił wszystko, aby z ust ojca nigdy nie padły słowa: „Ruszamy na Arturków” – zawdzięczał im życie.

– Wymarsz!

Tłuste cielska ruszyły z miejsca, mięśnie pracowały, a łapy bez problemu pokonywały kolejne kawałki wąskiego mostu. Zwierzęta skuliły uszy, wyciągnęły szyje i z językiem na brodzie pędziły za przywódcą, który narzucał mordercze tempo. Na leśnym podszyciu gałązki trzaskały od nacisku, mech dopasowywał formę do śladów, a ptaki wzlatywały w powietrze, spłoszone głośnymi odgłosami. Wilki wymijały drzewa z gracją, przeskakiwały przez kamienie tarasujące przebieg i merdały ogonami, ogarnięte ekscytacją na to, co przed nimi. Smirt nie zwalniał, wręcz przyspieszał, czując w nozdrzach zapach świeżej krwi. Serce pracowało równo, mocno, a wystawiony język chłodził przegrzane ciało. Przystanął nagle nieopodal gęstwiny krzaków i poczekał, aż reszta do niego dołączy. Kiedy ostatni biegnący stanął obok, wszedł w chaszcze i wystawił łeb po drugiej stronie.

Źrenice chłonęły cudowny widok.

Pękate, utkane z trzciny chatki, usytuowane na wykarczowanej przestrzeni, wspierały swój ciężar na dwóch podpórkach. Zwiewne materiały targane delikatnymi podmuchami wiatru, falowały w owalnych wejściach. Mosty z patyków, przewiązane mocą trawą, tworzyły korytarze i docierały do każdej z nich. Tuż nad tym wszystkim parowała wilgotna ściółka, tworząc obłoczki pary – otulała powalone konary i grubsze gałęzie, które leżały i gniły. Na dachach budowli wisiały kolorowe kamyczki, oplecione pajęczą siecią. Zakrywały całą powierzchnię, lśniąc w promieniach grzejącego słońca.

Nigdzie, gdzie Smirt sięgał wzrokiem, nie było widać mieszkańców. Panowała cisza, jakby osada obumarła. Ze względu na brak chęci na walkę z ulinami, basior obrał kierunek na tę pod Rozdziawioną Skałą. Kiedy uniósł głowę, dostrzegł jej majestat. Dwa wysokie wierzchołki wystawały ponad korony drzew, a z wnętrza ulatywał siwy dym. Szybko jednak ginął na tle zgniłej pomarańczy.

Cofnął głowę i skinieniem przywołał do siebie syna – reszta czekała niecierpliwie na rozkazy.

– Spóźniliśmy się, czy co? – spytał. Nie czuł żadnego zapachu, poza swoim własnym.

– Musieliśmy trafić na rytuał w pobliżu skały. Werkmuna tutaj nie było, bo wioska jest nienaruszona. Omińmy domostwa i ruszajmy dalej. Będą wszyscy w jednym miejscu, co oznacza łatwiejsze łowy – rzucił Ahtyl przez zaciśnięte zęby.

Smirtowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Po chwili gnał na złamanie karku, a reszta za nim. Nagle teren pod łapami uległ zmianie. Zniknął mech, trawa i patyki. Ich miejsce zajęły kamienie, suchy piach i wyschnięta roślinność, a na dodatek musieli biec pod stromą górę – wejście, w którym lud Huble odprawiał obrzędy, był usytuowany dość wysoko w skale.

Po męczącej przeprawie przystanęli przed postrzępionym otworem, z którego wylatywały głośne śpiewy.

– Są – zacharczał i omiótł pobratymców bystrym wzrokiem. – Nie szczędzimy nikogo – dopowiedział, łapiąc w nozdrza świeże powietrze.

Wśród watahy zawrzało. Oczekiwanie osiągnęło apogeum, a nastawione na świeże, ludzkie mięso mózgi, wysyłały impulsy, wywracając puste żołądki do góry nogami.

Wilki, nie były już wilkami. Na Plentrze do przemiany nie potrzebowały blasku księżyca. Zmieniały formę według swojego widzimisię. Poświata srebrnego globu była między innymi po to, aby zapobiec linieniu, co przy palącym słońcu, wiązało się z poparzeniem i ewentualną śmiercią. Spod skóry na światło dzienne wyszła ich odmienna forma; maszkara, żądny krwi potwór łaknący krwi. Grzbiety mocno wygięte w łuk. Umięśnione, tylne łapy, utrzymywały wyprostowane cielsko w pionie. Przednie odnóża, zakończone wielkimi dłońmi, zwisały po kolana i rozczapierzały ostre pazury. Spod wyliniałej sierści prześwitywały wypchane żebra i mocne mięśnie. Ogon merdał energicznie, obijając się o mocne uda. Podłużny łeb z wydłużonym pyskiem tkwił na grubej szyi, która ruszała nim w różnych kierunkach. Warczące zwierzęta zmarszczyły nosy, rozwarły szczęki i z wystawionymi zębami przypuściły atak na nieświadomych niczego obrzędników. Czarne ślepia zionęły żądzą i namierzały biegające w popłochu ofiary, a sterczące uszy wyłapywały najcichszy szelest.

– Wilkołaki! – podniósł alarm jeden z tam obecnych. Pochwycił małe dziecko w ramiona, a zdębiałą niewiastę osłonił własnym ciałem, stając do niej frontem.

Piski, jakie rozbrzmiały chwilę później, stawiały włosy na głowie.

Ostre pazury rozharatały plecy, a zębiska utkwiły w szyi – wrzasnął. Zdążył przekazać latorośl matce, zanim został brutalnie pociągnięty w tył. Krzyknął parę razy przepełnionym bólem głosem i zamilkł, dając dojść do głosu innym cierpiącym. Kobietę, która nie przestawała zasłaniać malucha rękoma, spotkał podobny los. Dziecko wylądowało na zimnym piachu i przez załzawione oczy spoglądało na masakrę, wydobywając z gardła coraz głośniejsze tony przerażenia. Umilkło, dopiero kiedy dostrzegło ostre zębiska tuż przed nosem. Wilkołak pochwycił za ramię, zacisnął lekko ociekającą krwią szczękę i wywlekł z jaskini. Nie płakało, jakby zwierz rzucił na nie urok.

Niscy, pulchni ludzie z przerażeniem próbowali dotrzeć do wyjścia, niestety atakujących było wielu. Paru niebiorących udziału w uczcie tarasowało wylot i złowrogim warczeniem odstraszało próbujących szczęścia. Wilkołaki grupami przypuszczały atak na krzyczących i miotających odnóżami zgromadzonych. Furczały, skakały, okaleczały, wlekły po piachu albo od razu odgryzały głowy. Wokół rozbrzmiewał odgłos zaciskanych szczęk, chrobot pękających kości, nieprzerwany wrzask i chaotyczny popłoch. Starsze i młodsze dzieci, które były pomijane, płakały, nawoływały rodziców schrypniętymi głosami. Ich przerażenie na twarzach i spojrzeniu było nie do opisania. Lud Huble nie miał nic do obrony, więc padali na ziemię jeden po drugim, wodząc wzrokiem pomiędzy sobą a bestie rozrywały ich ciała i połykały spore płaty mięcha naraz.

– Wynieście dzieci! – ryknął Smirt, po wysunięciu zakrwawionej mordy z szyi dogorywającego mężczyzny. – To nasza przyszłość! – dodał i skoczył na kolejną uciekającą. Ostrza pazurów podarły delikatną szatę, a ciężar napierającego ciała powalił kobietę na podłoże – zawyła z bólu, tracąc kawałek siebie w okolicy uda.

– Na lewo! – wrzasnął Ahtyl; stał z boku, nie brał udziału w mordzie.

W kierunku osobników skupionych na wynoszeniu płaczących latorośli biegł rozwścieczony wieśniak z kamieniem w dłoni.

– Zdejmijcie tego z powały! – zasugerował.

Dwa osobniki podskoczyły. Przednie łapy zwaliły trzęsącego się ze strachu mężczyznę, który jeszcze po upadku, trzymał w dłoniach winorośl, na której wcześniej wisiał. Nikt nie zdołał zbiec, a ci, co resztkami sił dotarli pod wyjście, napotkali ostre kły i jedyne, co pozostało im na szeroko rozwartych źrenicach, to promienie słońca nieśmiało zaglądające do wnętrza groty.

– Podobijać, a tych mniej okaleczonych zabieramy! – zagrzmiał Smirt i przysiadł na zadzie. Oblizał pysk i wyszczerzył zęby.

Wilki kroczyły pomiędzy dywanem, jaki stworzyły z ludzkich szczątków i poszukiwały oddychających. Ci, co ruszali ociężale czymkolwiek, zostawali wywlekani, chwytani za gardła i dogryzani. Nie byli już bardziej okaleczani, bo oprawcy byli syci.

Spośród wszystkich znaleziono sześciu, którzy byli w stanie ustać na nogach. Zostali wyprowadzeni na zewnątrz i bacznie pilnowani.

Jedyne, co było obecnie słychać, to wzburzone, wilcze oddechy i ciche łkanie dochodzące z zewnątrz.

– Dużo? – spytał Smirt wskakującego do jaskini syna i cofnął krwiożerczą formę siebie. Wszystko zmalało i powróciło do stanu pierwotnego.

– Dziesięcioro, ojcze – poinformował; był już po przemianie i zasiadł obok. – Mały szczep, to i dzieci mało. Sześciu chłopców i cztery dziewczynki. Wiek, jak sam zresztą widziałeś, mieszany.

– Zaprowadzić do gniazda – nakazał ludziom, którzy byli w trakcie zmian i spojrzał na syna spod przymkniętych powiek.

Jego syn miał odmienny stosunek do mordowania ludzi. Na planecie było wystarczająco dużo gatunków zwierząt, aby przeżyć. Nie miał zamiaru kosztować ludzkiej krwi.

– Zakopcie ciała – rozkazał.

Po chwili kroczył wąską ścieżką w dół, a obok niego człapał syn; wataha miała posprzątać i dopiero wrócić do siedziska z łupami. Kiedy bez pośpiechu zeszli ze wzniesienia, pomiędzy niskimi drzewami, na płaskim kamieniu siedziała Sachmet i czyściła skrzydła.

– Co tutaj robisz? – zagadnął Smirt; zaskoczenie na twarzy było widoczne gołym okiem.

Ahtyl milczał i spuścił głowę.

– Czekam, aż skończysz polować – odburknęła, nawet na niego nie patrząc. – Te przeklęte gałęzie. – Wyrwała ze skrzydła ostry patyk. – Demof chce pogadać.

– Musiałaś przybyć akurat teraz – fuknął. – Jestem pełny i ociężały?

– Nikt nie każe ci używać łap, aby do niego dotrzeć – fuknęła i wstała; skrzydła rozpostarła szeroko i wyciągnęła przed siebie ręce. – Lecimy?

– Wracaj do gniazda, niedługo wrócę – oświadczył i wskoczył na wystawione ręce.

Sachmet pomachała skrzydłami. Powoli wzlecieli w powietrze i odlecieli. Ahtyl odprowadził ich wzrokiem i ruszył w dalszą drogę.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle 2 miesiące temu
    "Wisiało na sznurze, więc sobie pożyczyłem [...] Wioskę trawi jakaś zaraza. Wszyscy leżą i kaszlą." - zakładanie na siebie ubrań z wioski trawionej zarazą jest dość ryzykownym pomysłem... choć być może Rewint, nieprzyzwyczajony do ludzkiej formy, nie zdawał sobie sprawy.

    R. to ogólnie pierwsza postać, do której czuję sympatię.

    "na pasie zwisał szeroki, skórzany pas z wepchniętym za niego nożem" - pas na pasie? znaczy idzie zrozumieć, że pas był wokół talii, ale poprawiłabym to.

    "Nie miałem takiej mocy, więc się ode mnie odwrócił plecami." - słowo "plecami" jest tu całkiem zbędne.

    Pozdrawiam
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    droga_we_mgle, tam jest tak gorąco, że wszystkie zarazki się usmażyły i ubrania, można rzec, zdezynfekowane. Rewint dopiero poznaje uroki prawdziwego życia i fakt, nie zdaje sobie sprawy z najprostszych zagrożeń. Nienamacalne, więc... Poprawię wskazane. Dzięki za przeczytanie i komentarz. Pozdrawiam. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania