Poprzednie częściStrażniczka nieumarłych / 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Strażniczka nieumarłych / 2

Po chwili otarła łzy, skuliła dłonie w pięści i dźwignęła drżące ciało. Obrzeżami, kryjąc posturę pomiędzy otaczającymi ją krzakami, dotarła do Midyna. Nie zwlekając, dosiedli koni i uciekli przed ogniem, który górował nad wierzchołkami drzew. Wrzaski, jakie dobiegały do ich uszu, mroziły krew w żyłach. Odgłos końskich kopyt i oprawców na ich grzbietach wywoływał gęsią skórkę.

Nie przewidziała, że agresor jest taki czujny. Nie mógł jej widzieć. Więc skąd wiedział, gdzie jest?

– Złapać dziewkę! – wycharczał Werkmun.

Gnał w asyście pięciu wojów. Wyglądał jak ktoś, kto popadł w obłęd. Mocno zaciśnięte usta, wytrzeszczone oczy, nerwowa gestykulacja ręką i nieustanne zmuszanie zwierzęcia do szybszego tempa.

Metrysa ściągnęła wodze czarnego mustanga i przywarła piersią do jego szyi. Oddychała szybko, nierówno, a oczy biegały w różnych kierunkach. Jęknęła głośno, kiedy poczuła piekący ból w okolicy lewego żebra – nóż tkwił głęboko, a krew skapywała na ciało pędzącego, ile tchu zwierzęcia.

– Trafili mnie! – krzyknęła do odzianego w skóry towarzysza. – Nie mogę odeprzeć ataku, bo ochraniam Łapacz. Kiedy dosięgnie go ostrze sztyletu albo grot strzały, pęknie.

– Myślałem, że jest niezniszczalny! – Midyn wyszarpnął ostrze z jej pleców. – Rób, co uważasz za słuszne i nie zwalniaj! Spróbuję zatrzymać Werkmuna, a ty dotrzyj bezpiecznie do zakonu! Jak ten wariat wejdzie w jego posiadanie…!

– Jasne! – odkrzyknęła i zawyła z bólu; z ramienia zwisał sztylet.

Koń stanął dęba, wierzgał nogami, a niewiasta upadła na twarde podłoże. Kolejny nóż zauważyła w prawym udzie – krew tryskała na różne strony. Odruchowo rozerwała płócienną szatę i oderwała spory kawałek. Drżącymi dłońmi wyszarpnęła tkwiącą w nodze broń, zagryzła wargi i przewiązała krwawiące miejsce dość mocno.

Przywykła do bólu, bo podczas udoskonalania technik samoobrony nieraz nie miała siły wstać.

Czy to ja załamało? Nie. Posiadała w ciele coś, co samoistnie naprawiało uszkodzenia. Słońce nie zdąży wykonać pełnego cyklu, kiedy po obrażeniach nie będzie śladu. Ta ukryta moc sprawiała, że determinacja rosła, nie ustępując miejsca słabości. Nieraz, będąc u kresu sił, błagała o dodatkowe siły, nowy wigor i otwarty umysł. Potrafiła odgonić czarne myśli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i była święcie przekonana, że ktoś nad nią czuwa i podaje wszystko na tacy.

– Spróbuję ich zmylić. Może Werkmun podąży moim śladem.

Czarnowłosy mężczyzna przystopował zwierzę i obdarzając dziewkę współczującym spojrzeniem. Batem zmusił narowistego konia, aby powrócił do miejsca, z którego przed chwilą nawiali.

Nad jego głową przeleciało parę błyszczących w blasku słońca stalowych ostrzy – na szczęście nie trafiły.

– Stój!

Nie zdążyła powiedzieć nic więcej; ciało towarzysza nafaszerowane strzałami legło nieopodal. Wstała z ogromnym trudem i podeszła, padając na kolana. Przechyliła głowę i dostrzegła kłęby kurzu i dymu. Werkmun miał dobrych strzelców, skoro trafili z takiej odległości w niekorzystnych warunkach. Byli daleko… jednak każda zwłoka była w tej sytuacji niewskazana.

– Uciekaj – wydukał. – Ja już nie żyję, a ty masz zadanie do wykonania.

Krew wyciekła kącikami ust. Przymknął powieki, osłaniając przesiąknięte bólem oczy.

Nie myśląc długo, pokuśtykała do mustanga – stał przy rzece – i dosiadła grzbietu. Wbiła pięty w boki, zaciągnęła mocno lejce i pognali przed siebie, nie bacząc na coraz większe kłęby dymu. Dziewczyna zakasłała, osłoniła usta dłonią i skierowała konia do pobliskiego zagajnika. Pośród krzewów, które stanowiły idealną kryjówkę, ześliznęła się, poczłapała pod najgęstsze skupisko winorośli i przyjęła pozycję embrionalną.

Wrzaski dobiegające z byłego miejsca zamieszkania nie cichły.

Zamknęła oczy, ale obraz mordowanych i utaplanych w błocie ludzi wciąż stał na źrenicach. Podskoczyła, słysząc lamet – młoda dziewczyna uciekała przed zamaskowanym agresorem na siwym wierzchowcu. Jej okrycie było w opłakanym stanie, a posoka pokrywała nieomal całe ciało.

Znała ją – przez jej docinki niejedna łza opuściła kąciki oczu. Podżegała innych, aby jej ubliżali. Jak się później okazało, była zazdrosna o jej urodę.

– No i dokąd to? – zabrał głos zakapturzony mężczyzna, po czym oderwał nogę od boku konia i kopnął uciekającą pomiędzy łopatki; poleciała na twarz. – Jeszcze nie skończyłem! – ryknął, zeskoczył i podszedł.

Próbowała wstać – nie mogła. Posuwała ciało po ostrych gałęziach i tnącej trawie. Płakała, ale nie krzyczała. Oczy błagały o łaskę, ale stojący nad nią oprawca niewiele sobie robił z jej przerażenia. Pochwycił za włosy i przyciągnął brutalnie do torsu. Nie stawiała oporu, bo to i tak na nic.

Kamienna ścieżka zadrżała. Sadysta wypuścił struchlałą kobietę z objęć i stanął frontem do przybyłych.

– Miałeś znaleźć księżniczkę, a nie napastować ledwie żywe niewiasty – fuknął Werkmun.

– Tamtej nie widziałem, a ta wyrosła przede mną jak grzyby po deszczu, więc…

– Nie takie miałeś zadanie. Za to ci płacę?

Blond włosy mężczyzna siedzący na mustangu, zmarszczył czoło i przejechał palcami po parudniowym zaroście. Zeskoczył i uderzył stojącego ze spuszczoną głową wojownika w twarz. Zawiesił wzrok na kruchej szatynce, która wsparła plecy o szeroki pień i patrzyła na wszystko szeroko otwartymi oczyma.

Metrysa wiedziała, że to tylko kwestia czasu, kiedy poczuje ostrze sztyletu na szyi. Panicznie bała się Werkmuna, chociaż nigdy go nie widziała. Był tworem, który porywał dusze i nie baczył, czyja to. Nie przestrzegał żadnych zasad. Był wolnym ptakiem i rósł w siłę, po każdorazowym akcie przemocy.

Opanowała drżenie ciała i wyszeptała łamiącym się głosem: – Aktur werstyn mist.

Jedno z kilku zaklęć, które zdołała opanować. Nauka nie była jej mocną stroną, dlatego zawsze miała przy sobie księgę.

Z ust wyleciały błękitne wici, które po krótkim tańcu wokół jej ciała, wpełzły pod skórę i rozpuściły obecną formę – znikła, a trawa, którą ugniatała, powstała i zafalowała delikatnie.

– Gdzie?!

Werkmun zatopił świecącą na niebiesko dłoń w piersi kobiety, która próbowała uciec; jęknęła i zgasła jak świeca, której skończył się knot.

– Księżniczka jest blisko, czuję ją! Wracam do oberży, a ty góra za dwie kolejki okowity, masz stanąć z nią w progu, zrozumiano?

Wojownik przytaknął i prędko dosiadł swojego wierzchowca, który korzystając z chwili wolnego, skubał bujną trawę w okolicy rzeki.

– Jeśli Łapacz trafi w ręce mojego brata, zakończysz swój nędzny żywot nadziany na pal, a wygłodniałe zwierzęta, będą obdzierać cię ze skóry, kawałek po kawałku.

Nadjechało paru jeźdźców i obstawiło teren, na którym przebywali, a wyznaczony do zadania poddany, wjechał w pobliskie krzaki.

– Ruszamy na zakon, czy wracamy do oberży? – zagadnął jeden.

Jego jasnoniebieskie oczy lustrowały okolicę, a siedząca niedaleko Metrysa zapomniała o oddechu i tylko prosiła wielkiego Mifurta, aby jej nie zauważyli. Czasami wątpiła w łaskę boga, który ostatnimi czasy przestał uczestniczyć w życiu swoich wyznawców.

– Wracamy do domu – oznajmił Werkmun i przykucnął przy martwej niewieście. – Ładne panny mieli w tej osadzie. Szkoda, że żadna nie chciała po dobroci – prychnął i powstał.

Zwrócił twarz w stronę wojownika, który właśnie ściągnął wodze i uderzył mustanga batem. Koń zarżał, stanął dęba, po czym pocwałował na zachód. Zwiadowca musiał dotrzeć do karczmy przed panem, aby wszystko było gotowe na jego przybycie.

– Jazda… na co czekacie – nakazał stanowczym tonem, obserwując swoich ludzi spod ściągniętych brwi. – Potrzebujecie specjalnego zaproszenia.

Wojownicy w milczeniu zawrócili zwierzęta i podążyli za pobratymcem. Werkmun usiadł na kamieniu i wzniósł oczy do nieba. Został sam.

– Panie, patrz tutaj – przemówił jeden z przybyłych i zwalił nafaszerowane strzałami ciało na twardą powierzchnię.

Wstał, przykucnął przy chłopaku i trzasnął go otwartą dłonią w twarz. Kiedy wyrwany ze snu zakasłał i zgiął się w pół, wypluwając przed skórzane buty mężczyzny skrzepy krwi, Werkmun wstał z kucek.

– Ona musi być blisko – westchnął i przysiadł na rozłożystym konarze. – W tej chwili nic więcej nie wskóramy, bo zapewne rzuciła zaklęcie kamuflujące i wypoczywa gdzieś w krzakach. Minusem tego czaru jest to, że działa tylko w bezruchu. Kiedyś będzie musiała wstać i ruszyć w dalszą drogę.

– Zostać i poobserwować?

– Nie, zabieramy jej towarzysza i jedziemy. Aquin ją przyprowadzi – fuknął i wstał.

Werkmun gwizdnięciem przywołał do siebie rumaka i w mgnieniu oka, siedział już na jego grzbiecie. Towarzyszący mu wojownik wyszarpnął dwie strzały z torsu Midyna, podniósł sflaczałe ciało i przerzucił na luzaku. Przywiązał zwierzę do swojego i ruszył za panem, który był już spory kawałek przed nim.

Metrysa zaczerpnęła tchu – miała zieloną twarz od bezdechu. Była na siebie zła, że wybrała schronienie, zamiast pomóc przyjacielowi. Wiedziała, że już go więcej nie zobaczy, a był jedyną osobą, z którą mogła rozmawiać bez obawy, że treść dotrze do ojca. Miała tylko jego – nikt inny nie pałał entuzjazmem, aby zamienić z nią słowo; zwłaszcza dziewczyny. Znali się od maleńkości i pomimo różnic, świetnie dogadywali. Midyn był dla niej jak brat i kochała go właśnie w taki sposób. Domniemała, że jego uczucia względem jej mają inny charakter, ale nigdy się do tego otwarcie nie przyznał.

Może zabrakło mu odwagi albo uznał, że ktoś taki, jak ona, nie będzie w stanie dać mu tego, czego oczekiwał. Stroniła od mężczyzn, chociaż adoratorów nie brakowało i otwarcie mówiła, że nie chce takiego losu, jaki miała jej matka. Pomimo to, jak ją wychowano, serce czuło inaczej, a mózg odrzucał ustalone dogmaty.

Bycie niewolnicą nie było jej pisane. Jej dusza śpiewała inną melodię.

Pragnęła wolność, której nigdy nie miała, Nastał czas, aby rozwinąć skrzydła i zapomnieć o tym, co było. Midyn na zawsze pozostanie na ściankach serca i może kiedyś ich drogi na nowo się skrzyżują. Kto wie.

Zakasłała i ostrożnie opuściła azyl. Wytężała wzrok w poszukiwaniu jakiegoś konia, ale żadnego nie zauważyła. Przygarbiła plecy i ruszyła osłonięta krzewami w stronę zakonu. Łapacz tkwiący pod szerokim, skórzanym pasem zaczął wibrować, co spowodowało, że rany zaczęły mocniej krwawić. Przystanęła i przekręciła małą, podłużną wajchę na okrągłej, fioletowej kuli w przeciwną stronę – wibracje ustały, a ból przybrał na sile. Stęknęła, zacisnęła usta i pokuśtykała w kierunku wybawienia.

Po zrobieniu paru kroków stopa podeszła pod wystający konar – poleciała na cuchnącą mułem darń. Zamarła, bo kula wielkości pięści, którą miała na wysokości brzucha, pękła, po zderzeniu z ostrym kamieniem.

– Tylko nie to… proszę. – Wygięła usta, przekręciła się na plecy, i to, co zobaczyła, ziściło najczarniejsze scenariusze.

Pozbawione uwięzi dusze, wzleciały w powietrze. Ich niematerialne prześwitujące błękitami poświaty lewitowały chwilę nad sapiącą i załamaną dziewczyną, po czym odfrunęły – każda w innym kierunku.

– Jak mogłam do tego dopuścić? – burknęła i wcisnęła głowę pomiędzy kolana. – Tyle lat ciężkiej pracy poszło na marne.

Mroczki przed oczyma zgęstniały, krew ulatywała szybko. W głowie kołowało.

***

 

Aquin stał przed drewnianymi drzwiami i przez szpary obserwował, jak jego pan w towarzystwie wojów, wlewa do gardła kolejne kubki gorzałki. W oberży, która stała pośrodku gęstego boru, panował gwar. Zgromadzeni jak świnie, wpychali do buzi pieczone mięso, stukali glinianymi dzbanami, zaczepiali tamtejsze panie lekkich obyczajów, szturchali się nawzajem albo walili po szczękach z zasady najbłahszych powodów, a wszystkiemu towarzyszyły uniesione głosy i szydercze odzywki. Niektórzy opadli z sił i chrapali uwaleni na stołach albo leżeli pod nimi.

Gardłowe śmiechy sprawiały, że słomiana strzecha podskakiwała, a kamienne mury drżały od naporu ciał, które w nie uderzały podczas trwającej właśnie waśni pomiędzy grupką opitych mężczyzn. Aquin zrobił krok w bok, bo zauważył ciało jednego z walczących lecące prosto na niedomknięte drzwi. Zaskrzypiały, stanęły otworem, a postać odziana w czarną pelerynę, poleciała twarzą prosto w rozciapane przez końskie kopyta błoto.

– Kingdu, tym razem przesadziłeś! W końskie odchody!

Mężczyzna wypluł rozmokłą ziemię, wzniósł ciało do pionu i chwiejnym krokiem wtargnął na powrót do oberży. Pochwycił pierwszą rzecz, jaka wpadła mu w ręce i uderzył stojącego do niego plecami rozradowanego mężczyznę. Atakowany osłonił twarz oraz głowę, lecz szeroki uśmiech nie opuszczał twarzy.

Aquin wzniósł kąciki ust i czekał cierpliwie, aż skłóceni opadną z sił. Takie bijatyki były na porządku dziennym, a plusem tych przekomarzań było to, że jak wejdzie do środka, zastanie Werkmuna w wyśmienitym humorze, co znacznie osłabi wybuch wściekłości na fakt, że przychodzi z pustymi rękoma. Wziął głęboki wdech, przeciągnął palcami po niedługim zaroście i już miał przekroczyć próg, kiedy brzęk tłuczonego szkła zatrzymał jego zapęd. Przekrzywił głowę i dostrzegł jęczącego wojownika, który zawisł w okiennej ramie.

– Kto za to zapłaci?! – doleciał kobiecy głos. – Już trzecia szyba, odkąd przybyliście!

Aquin podszedł do wyrwy w ścianie i zerkał na zajście spod przymkniętych powiek. Mina mu zrzedła, bo jego pan stracił dobre samopoczucie.

– Cichaj, babulka! – rozbrzmiał matowo jeden z pijących. – Jutro naprawimy, a teraz polej!

– Jutro, to nie będziecie wiedzieć, która droga prowadzi do waszej kwatery! – prychnęła.

Powiodła wzrokiem po połamanych ławkach, rozbitych świecznikach i gołych ścianach. Wszystkie ozdobne makaty, poraża zwierząt, które na nich wisiały, leżały na podłodze upaćkane winem i kośćmi z niedogryzionymi skrawkami mięsa.

– Cicho! – ryknął Werkmun, wstał i uderzył marudzącą, starszą kobietę w twarz. – Czy kiedykolwiek po sobie nie posprzątaliśmy? Za dużo sobie pozwalasz i trzeszczysz jak ta strzecha nad nami.

Pochwycił zestrachaną niewiastę za gardło i zatopił wściekłe spojrzenie w jej bladej twarzy. Pokiwał złowrogo palcem, po czym zwolnił uścisk. Od razu czmychnęła za drewnianą ladę, zastawioną bukłakami z winem i innym napitkiem. Ulizała zmierzwione blond włosy, wygładziła siwą sukienkę i wsparła ręce na pokrytym jasnym suknem blacie.

– W gardle mi zaschło! Długo mam jeszcze czekać?! – krzyknął jeden z tam obecnych.

Reszta na znak solidarności wzniosła puste garnuszki do góry, po czym zaczęli nimi uderzać o nierówne blaty. Upominający się o napitek, rozbił gliniane naczynie, spojrzał do góry i rzucił kawałkiem odprysku w żelazny żyrandol z mnóstwem grubych świec.

– Mermon, zanieś temu narwańcowi antałek, bo zaraz inni pójdą jego śladem i zabraknie nam czarek do trunków.

Młoda, ciemnowłosa dziewczyna odziana w skąpą, skórzaną narzutę, szybko podeszła do nerwusa i stawiając nowy kubek tuż przed jego drżącymi z nerwów rękoma, nalała do pełna; nawet trochę przedobrzyła.

– No, nareszcie – burknął i pochwycił gliniany kubek, po czym upił trochę i beknął.

Śmiech wypełnił pomieszczenie, a Werkmun odpalił skręcone trawą liście dębu i wciągnął gęsty dym do płuc. Wszystkie czarki były już napełnione, a wzburzone towarzystwo przycichło. Byli już nieźle opici, a do tego wszystkiego zmęczeni po niedawnym podboju.

Aquin nie chciał już dłużej zwlekać i wszedł do oberży ze spuszczoną głową. Ci, co jeszcze byli w stanie patrzeć, zmierzyli go pytającym wzrokiem. Mężczyzna ruszył prosto do Werkmuna, który oparł plecy o kamienną ścianę i robił kółeczka z wydychanego dymu.

– Gdzie księżniczka? – spytał miękkim głosem i posadził sobie na kolanach młodą ciemnowłosą dziewkę, która właśnie przechodziła.

– Nie znalazłem jej, ale…

– Jak śmiałeś tutaj przyjść w pojedynkę! Rannej kobiety nie potrafiłeś wywąchać?! – wrzasnął i zwalił panienkę na polepę.

Gwar ucichł, zapanowała cisza, a wszyscy zgromadzeni patrzeli rozbieganymi oczyma to na pana, to na bladego Aquina.

– Obszukałem okolicę nadzwyczaj dokładnie i…

– Zwiała ci! – huknął. – Nie toleruję partactwa i dobrze o tym wiesz!

Nie wiadomo kiedy wstał, a wyciągnięta dłoń przywarła do gardła zaskoczonego mężczyzny, który zaczął walczyć o oddech. Werkmun coraz szczelniej oplatał krtań mężczyzny miażdżącym uściskiem i rozbłysnął fioletowym blaskiem. Jego obecna forma przestała istnieć. To, co stało obecnie przed purpurowym na twarzy Aquinem, było zlepkiem wici, poplątanych spirali i pełzających, długich kształtów. Oczodoły wypełniała rzadka, ciemna substancja, która naciekała na dawne policzki, a palce przybrały kształt galaretowatej pulpy.

– Niepotrzebnie wróciłeś!

Rozdziawił szeroko wąski otwór tkwiący na wysokości twarzy uwięzionego i pokazał pustkę, jaka istniała w jego niematerialnym wnętrzu.

– Mam to – wydukał przyduszany i wyjął latającą ze strachu ręką fioletowe skorupy. – Łapacz, a raczej to, co z niego zostało. Strażniczka straciła łupy.

Werkmun puścił szyję Aquina i przeniósł mętne spojrzenie na to, co tkwiło w jego dłoni. Wybuchnął gardłowym śmiechem i omiótł towarzyszy wzrokiem.

– By to szlag! – zawołał na całe gardło i powrócił do poprzedniego wyglądu.

Żaden z jego ludzi nie zdawał sobie sprawy, co ten okrzyk oznacza. Werkmun był na tyle wyrachowany, że podjął współprace z kimś, kto nie spocznie, dopóki ład nie zostanie przywrócony. Od maleńkości sprawował pieczę nad nieświadomą niczego dziewczyną i dbał, alby w ukryciu doczekała dnia, kiedy stanie po prawicy ojca i wymierzy sprawiedliwość. Mroczna Trójca musiała na powrót trafić do Łapacza, podrzędni bogowie sprowadzeni do parteru, a odpowiedzialny za ogólny chaos, zrzec się tego, co zyskał dzięki intrygom na rzecz prawowitego władcy planety.

Zaatakowany odetchnął z ulgą i położył części Łapacza na stole. Nie usiadł ani nie zmienił miejsca postoju – za bardzo się bał.

Werkmun zrobił zwrot na pięcie i wczepił rozświetloną fioletami rękę w bebechy mężczyzny. Zawył z bólu, wykrzywił usta w grymasie cierpienia, a z kącików wybałuszonych oczu wyciekły łzy. Przez ciało przeszedł prąd, telepiąc nim na różne strony. Nie był w stanie ustać na własnych nogach, był pod władaniem rozgorączkowanego pana. Pod skórą na dłoniach i twarzy pulsowały purpurowe refleksy. Zaczął wysychać na oczach zgromadzonych. Zaabsorbowani widowiskiem zapomnieli o napitku i wlepili spojrzenia w fatalny koniec przywódcy. Aquin wydał ostatnie tchnienie przez uchylone wargi i zamknął oczy.

Kiedy Werkmun wysuszył ciało doszczętnie, wypuścił z uścisku, a peleryna po upadku okryła to, co z mężczyzny zostało.

– Kingu! Zostajesz nowym wodzem! – Zwrócił twarz w stronę mężczyzny sięgającego po kubek z okowitą. –Wynieście tego nieudacznika i wrzućcie do wąwozu. Ludzie Demofa będą mieli wyżerkę.

Stanął obok chwiejnej ławki. Poderwał dziewczynę, która siedziała cichutko na ziemi i dodał:

– Idę się zabawić, a wy ucztujcie dalej.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • droga_we_mgle 2 miesiące temu
    Jest brutalnie i dużo się dzieje w dalszym ciągu. (Ktoś tu celuje w klimaty "Gry o Tron"?)

    Chociaż gdy Werkmun załatwił Aquina i "tak o" mianował nowego dowódcę (który dopiero co wylądował w gnojówce) zaśmiałam się trochę - to było takie kreskówkowe😁

    "Dojście do porozumienia" Trzech NNT (Nieciekawych, Nieumarłych Typków) nie brzmi za dobrze...

    Pozdrawiam ~
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    Staram się wplatać trochę zabawności, aby nie było tylko powagi i agresji, bo w życiu różnie bywa. To nie nowy dowódca wpadł do gnoju, tylko wykopał jednego ze swoich kolegów. Lubię mroczne klimaty, więc poszłam w tym kierunku. Bardziej jednak pod horror ciągnie, zauważyłam. Dzięki za komentarz. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania